#4 Szamani - Kanada
| Edi Pyrek
|
|
Ta historia miała miejsce latem 1999 roku. Pojechałem do Kanady na zaproszenie plemienia Czarnych Stóp z Blood Reserve, aby wziąć udział w jednej z najświętszych ceremoni Indian - Tańcu Słońca.
Na początku była misja Matki Teresy w Kalkucie i "Blue Sky", knajpka na rogu. Przy tej knajpce zawsze stała znajoma żebraczka, która co kilkadziesiąt minut obchodziła cały rewir. Potem wracała i stawała z uśmiechem na poznaczonej życiem twarzy, i z ręką wyciągniętą do przodu.
W knajpce był zawsze ten sam stół i kilka angielskich gazet. I naleśniki. Wędrując zacząłem odczuwać ogromną potrzebę powtarzalności gestów, miejsc. Czegokolwiek. Tak jakby sam fakt niepewności i wiecznej nieprzewidywalności życia powodował u mnie dziwny stan konieczności powtarzalności. Musiałem przynajmniej przez chwilę mieć coś znanego i zwyczajnego. Coś swojego. Oswojonego. Jak knajpę, hotel czy przynajmniej żebraczkę. Taką samą, własną i znaną.
Pewnego wieczoru w knajpie przysiadł się do mnie niewysoki, brodaty mężczyzna.
- Można? - zapytał.
Brent był Amerykaninem w podróży. Przyjechał do Indii kilka miesięcy przedtem, a następnego dnia miał wieczorem odlecieć do Tajlandii, jednak rano pojechał wraz ze mną do misji Matki Teresy, gdzie pracowałem od kilku dni.
- Nie możesz odjechać nie poznając pracy w misji, to tak jakbyś chciał odrzucić jedną z najważniejszych rzeczy jakie dzieją się w Kalkucie - powiedziałem Brentowi zabierając go do Matki.
Kilka miesięcy później Brent przyleciał do mnie, do Polski. Włóczyliśmy się razem po ośnieżonych Górach Stołowych.
- Pamiętam z Polski tak dużo... - mówił potem Brent - I długie czekanie na zimnie na przywożony co kilka dni chleb i wspólne spanie w jednym łóżku, pod jednym śpiworemu i kilkoma kocami. Aby się ogrzać.
Potem po latach, kiedy zgubiłem do niego adres przyszedł list: "Przyjeżdżaj, to już tyle lat."
Pomyślałem, że nigdy nie byłem w Stanach - dlaczego nie pojechać? Zadzwoniłem więc do niego, że jadę. Potem zadzwoniłem też do Dawida i Mattie z Seattle - poznanych w Polsce białych szamanów. Zapytałem, czy dzieje się latem coś ciekawego u Indian, coś co mogę zobaczyć albo w czym mogę wziąć udział. Dawid powiedział, że latem to on będzie tańczył Taniec Słońca u Czarnych Stóp i jeśli chcę, to on zapyta Chief Moona, szamana prowadzącego Taniec, czy ja mogę przyjechać.
- Zaniosę za ciebie tytoń - powiedział Dawid - zapytam.
Tydzień później Dawid zadzwonił. Chief Moon zgodził się nie tylko żebym przyjechał zobaczyć Taniec, ale także abym zatańczył.
- Miał sen, że powinieneś tańczyć, więc jeśli chcesz... - powiedział Dawid.
Chciałem.
- Musisz się tylko przygotować, dwa razy w roku, jesienią i latem musisz zrobić czterodniową głodówkę... w tym samym czasie, my w rezerwacie będziemy także głodować.
Rok później wraz z Dorotą, znajomą, która miała być moją "wspomagającą", znalazłem się w Ameryce. Jechaliśmy przez Góry Skaliste. Dawid i ja z przodu, z tyłu Dorota. Przecinając góry puste, długie i wietrzne zaczeliśmy śpiewać:
"Fly Like an Eagle
So far, so high
Circle in the Universe
With wings full of light ".
A wokól nas i w nas samych, wszędzie była Droga. Marzenie nomada. Niekończące się Drogi. Potencjalne zakamarki i ścieżki. Prowadzące do nikąd i do wszędzie.
Tak chciałem wysiąść i móc iść do przodu, siadać pod drzewami, domami, rozmawiać z nieznanymi mi ludźmi. Po prostu być. Nic więcej. Cieszyć się powietrzem, wodą i wiatrem. Robić tak jak zwykle, kiedy jestem w Drodze, wędrować bez celu, rozmawiać bez celu, z jakąś dziwną i na poły szaloną nadzieją, że przypadek nie istnieje. Że to wszystko ma sens. Góry, rozrastające się pod niebem i Droga, znowu Droga, jakbym nie mógł się pozbawić miłości do przestrzeni, nieprzewidywalności i szaleństwa tego wszystkiego, co było z Nią związane. I było tak jakbym nie mógł przestać modlić się do Niej, mówić o Niej, jakby Droga obrosła mnie, wrosłą się w moje ręce, nogi i brzuch. Było tak jakbym sam się Nią stawał. Porastały mnie krzaki, rzadkie trawy plotły i kładły się na ziemię. Niosłem w sobie ślady stóp wędrowców i pielgrzymów, zwierząt i kupców, armie rzymskie i germańskie, szaleńcy, ślepcy i mnisi wędrowali mną.
Czym była dla mnie przestrzeń, jak nie właśnie sposobem na ucieczkę od rzeczywistości, lęków dzieciństwa? Jakby bycie na drodze dawało mi prawo do BYCIA, jakby nadawało sens mojej egzystencji.
Byłem w Drodze. Mogłem tłumaczyć się tym ciągle - "Nie doszedłem, bo ciągle jestem Nomadem". Taka dziwna potrzeba opisywania siebie poprzez słowa, nazwy, tytuły i określenia. Jakby samo zaliczanie się do homo sapiens, czy homo ludens nie wystarczyło. Musiałem być czymś, kimś więcej niż jedynie istotą myślącą, czy też śmiejącą się. Być kimś ponad to. Być wędrowcem, nomadem.
Jednocześnie istniała we mnie ogromna niechęć do określania się, tak jakbym bał się, że jakiekolwiek określenie, które użyję w stosunku do siebie, będzie jednoznaczne z ograniczaniem się. Nazwanie, które według Biblii oznacza powołanie do istnienia, będzie jednocześnie dowodem na zakończenie stwarzania mnie jako osoby. Ten lęk miał jednak głębsze znaczenie - był tak charakterystycznym dla ludzi zachodu strachem przed PEŁNIĄ. Nazwanie związane z zakończeniem stwarzania.
Ale jednocześnie było we mnie głębokie zrozumienie, iż w momencie zakończenia przekroczę wszelkie bariery, nazwy, granice, będąc Pełnią będę wszystkim, będę więc "niespłodzony i niepłodzący", będę wymykał się poza wszelkie ograniczenia... ale właśnie ten pierwszy krok wymagał konieczności ograniczenia się poprzez identyfikacje z czymś większym ode mnie.
Może zresztą myliłem się, może właśnie nazwanie było ograniczeniem, które nie pozwalało mi stać się Pełnią. I znowu wróciłem do głównego problemu, jakim był ów lęk przed Całością. Czemu więc bałem się?
Dawid przerwał ciszę.
- Heyoka.
- Co?
- Nic, mówię tylko, że ty Edi jesteś heyoka - przyjaciel popatrzył na mnie - to tacy, którzy robią wszystko na odwrót.
- Jak ten Indianin z "Małego Wielkiego Człowieka", co jeździł tyłem do przodu na koniu, mył się w piasku, a suszył w rzece?
- Tak, on też był heyoka. Ale tak naprawdę heyoka oznacza kogoś, kto jest lustrem dla innych, kto rozśmiesza, niszczy, pokazuje. Heyoka to bardzo silny medicine. Ten medicine zmusza innych do zadawania sobie pytań.
- Pytań?
- Tak, takich jak na przykład to: "Może to ja, a nie ten heyoka żyję , może to ja czynię moje życie szaleństwem?" - Dawid popatrzył za okno - Granica Kanadyjska Edi, zatrzymują tu wielu z naszych Tancerzy, wy też możecie mieć problem, ale... mówcie prawdę, jak was zapytają. Jeśli masz tańczyć, to przyjedziesz.
Taniec Słońca jest jednym z najważniejszych rytuałów Indian Prerii, i jak to powiedział szaman Lakota Lame Deer - "W czasie Vision Quest (han blecheya) człowiek siada samotnie na szczycie góry gotowy na swoją osobistą, indywidualną komunię z Wakan Tanka. Taniec Słońca jest zaś komunią plemienia ze wszystkimi duchami. To jest taka han blecheya całego plemienia. To nie jest taniec "macho" pokazujących jak wiele mogą przetrzymać i jacy są twardzi. To jest modlitwa i ofiara".
Źródło: informacja własna
|