HAWAJE
17:08
CHICAGO
21:08
SANTIAGO
00:08
DUBLIN
03:08
KRAKÓW
04:08
BANGKOK
10:08
MELBOURNE
14:08
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodnik po procesie inicjacji » #4 Szamani - Kanada
#4 Szamani - Kanada

Edi Pyrek


Szaman podszedł do Drzewa by je okadzić i było tak, jakby jakaś dziwna siła powędrowała od Drzewa do nas. Tańczyłem krzycząc. Mężczyzna podniósł głowę, i zaczął piórami bić linę.

Wszystko jest jednym. Śmierć i narodziny, radość i ból... przypominam sobie, co mówił mój buddyjski nauczyciel "po prostu obserwuj, nic więcej". Rozróżnienie i ocenianie jest kwestią umysłu, uznawanie "to dobre, to złe", wynika z mojej ludzkiej potrzeby nazywania. Świat, w którym nie nazywałbym, tylko obserwował, tak samo obojętnie postrzegając sukcesy jak i klęski, jest światem doskonałym. Prawdziwym. I tylko w takiej rzeczywistości miałbym szanse poznać życie. Być w świecie będąc poza światem.

Jednocześnie przekonanie o jedności wszystkiego wymagało ode mnie ogromnej świadomości i zbliżenia się do bólu i lęku. Ból stawał się dla mnie lekcją nie mniej istotną jak sukces. Był tak samo przejawem ogromnej, wspaniałej energii zwanej życiem.
Zacząłem więc coraz mocniej uderzać piórem o linę. Było tak, jakby ból rodził się gdzieś u podstawy drzewa i stamtąd wędrował do mnie. Do moich rozciągniętych piersi. Kreowanie tego bólu pozwalało mi na bycie swego rodzaju stwórcą.
Chodziło o uzyskanie takiego stanu, kiedy słowa "przeszłość", "przyszłość", "życie" czy też "śmierć" nie będą czymś rozdzielnym, ale ukażą swoja prawdziwą formę. Tak więc pragnąłem, chociaż nie, w tym wszystkim co się działo nie było pragnienia, a jedynie całkowita zgoda na to, co się zdarzy. Zgoda ta w paradoksalny sposób zakładała również akceptację tego, co się nie zdarzy. Ale to, co się działo pozwalało mi przełamać sztuczne, stworzone przez mój racjonalny umysł bariery dotyczące zarówno czasu jak i przestrzeni. Z trudem, przeciskając się przez swoje ograniczenia, pamięć i intelekt wydostawałem się na świat, w którym nie było barier. Moje linearne myślenie nie przystawało do tego co się działo. Czułem potężną potrzebę stworzenia nowego języka i nowego słownika, który pozwoliłby mi na opisanie tej rzeczywistości chwili. Świata, który znają zarówno szamani, mistycy wszystkich kultur jak i wędrowcy. Rzeczywistosci pozbawionej zarówno formy jak i logiki, do której przywykłem. Świat, który objawiał mi się, przekraczał możliwości tego aparatu poznania, w który wyposażyła mnie nauka. Rzeczywistość snu i wizji zlewały się, zanikły różnice. Pojawił się tylko ból szczęścia, że wszystko jest tak doskonale piękne. Krzyczałem. Nad głową, w głowie wolno przesuwały się poszarpane pasma chmur. Uderzałem piórem o linę, jednocześnie byłem piórem, liną, ciałem, Drzewem i uderzeniem.

Pomocnicy wnieśli sześć bizonich czaszek. Ułożyli je rzędem na ołtarzu z szałwi. Chief Moon wędrował wzdłuż szeregu Tancerzy pytając, czy chcą wędrować z czaszkami. Kiwnąłem głową - wiedziałem. że chcę ciągnąc je za zdrowie mojej matki. Za jej operację. Za jej nogi.
- To chodź - szaman pociągnął mnie za bransoletkę.
Pobiegłem za nim.
Stanęliśmy przy Zachodniej, Głównej Bramie, za plecami szamani naciągnęli skórę na moich łopatkach. Któryś z nich wyciągnął do mnie rękę po kołki, podałem.
Włożyłem do ust gwizdawkę. Poczułem ból na plecach, na jednej, na drugiej łopatce. Potem do ręki ktoś włożył mi totem orła, kij ze spreparowaną głową ptaka, dwóch szamanów wzięło mnie za ręce.
- Idź, idź...
Ruszyłem do przodu dmuchając w gwizdawkę. Ciężar sześciu czaszek, ponad 120 kilogramów przypiętych do moich pleców, zatrzymał mnie w miejscu. Wyrzuciłem do przodu kij, zaparłem się i pociągnąłem za nim. Ból, mocniejszy gwizd. Szamani trzymali mnie pod ręce, żebym nie zemdlał, nie upadł z bólu. Zaparłem się, znowu wyrzut laski do przodu, krok, gwizd, laska, krok, gwizd, laska, krok, gwizd, laska, krok, gwizd i ból. Napięte mięśnie pleców, ciężar, krok i gwizd. I ból. Potem trzask pękającej skóry i lot do przodu, zatrzymanie na lasce, i krzyk z gardła wyrzucający gwizdawkę, i szalone wirowanie wokół siebie, i ręce w górę, i krzyk radości, i bieg wokół Drzewa, i krzyki Tancerzy, i gwizdy ptaków. I powrót na swoje miejsce w szeregu, i kolejni Tancerze, pękanie skóry, i gwizdy.
Ten, który upadał ruszył za szamanem. Czekał aż przebiją mu skórę. Potem ruszył do przodu.
Pękająca skóra.
Wołanie ptaków.
Potem przerwa i mężczyźni noszący pomiędzy nami herbatę z bizoniej trawy.
- Pij - jeden z szamanów pochylił się nade mną - pij, starczy dla wszystkich.
Ręka mi drżała. Wolno, tak by nie uronić kropli, piłem. Płyn z trudem przedzierał się przez wysuszone gardło. Było tak, jakbym przecierał nową drogę przez pustynię, przedzierałem się przez piaszczyste wydmy, stopy zostawiały rzadkie ślady, piasek sypał się pomiędzy palcami nóg, wolno wiążący mnie z ziemią. Byliśmy jednością, piasek i ja, z trudem rozdzielaliśmy się choćby na chwilę. Woda, widziałem jak ciemnymi wężami przedzierała się przez biel języka, znaczyła go jak krew baranka ofiarnego, którym znaczy się drzwi, czoła, kostki stóp. Woda ożywiała pustynię gardła czyniąc ją po raz pierwszy od dni żyzną.
Woda się skończyła. Na dnie kubka leżało, odpoczywając, kilka samotnych liści trawy. Wyjąłem je palcami. Ssąc wydobywałem ostanie smugi wilgoci.
Bębny zaczęły grać.
Zaczęliśmy tańczyć ze smakiem wody na języku.
Ostatnia noc. Przytulam się do swojej fajki. Leży koło mnie na skórzanej torbie z frędzlami. Na świętym zawiniątku - spogladająca na Drzewo czerwona głowa Orła z cybucha Świętej Fajki. Zasnąłem popuszczając liny wiążące mnie z Drzewem.
Rano bębny i ostatnia poranna sauna.
- To już ostatni dzień Edi - Dawid położył na moim ramieniu rękę - wytrzymasz?
Uśmiechnięty popatrzyłem w niebo.
- To dobry dzień, żeby umrzeć Dawid.
- Tak - przyjaciel zaśmiał się - to dobry dzień. Chodźmy tańczyć.
Zaczęliśmy tańczyć. W spokoju dmuchałem w gwizdawkę. Myślałem o tym, że to już ostatni dzień i że to wszystko, co się działo było, pięknem w czystej formie. Proste pragnienia, proste ruchy. Czyste, prawdziwe modlitwy. Ważne i proste rozmowy... "To dobry dzień, żeby umrzeć, dobry, żeby tańczyć...&" Te dni były jak narkotyk, każda chwila miała swój ciężar, każda miała znaczenie. Wszystkie moje lęki stawały przede mną.
Nie czekałem na wizję, Anioła, Demona, Demiurga, Boga... wiedziałem, że to co się przydarzało było dla mnie o stokroć ważniejsze... było normalne, zwyczajne, czyste. Zaczynałem rozumieć to, co Indianie mówili o "wędrowaniu w pięknie", o tym jak niesamowitym cudem jest bycie, istnienie. R
Rozumiałem, że nie potrzebuję już nic innego, że to, co się przydarza, jest najpiękniejszą rzeczą jaka spotkała mnie w życiu. Taniec. I po raz pierwszy poczułem się dumny z tego kim jestem. Jestem Tancerzem Słońca i zrozumiałem już, że niczego nie muszę udowadniać, pokazywać jakim twardzielem jestem, prawdziwym facetem, co ma życie jak Indiana Jones i kobiety w każdym porcie, a niedźwiedzie mięso zjada na śniadanie... zrozumiałem, że moje wszystkie książki, słowa, podróże nie mają znaczenia... są jedynie nieistotnym dodatkiem do Tańca, do życia, że tak naprawdę one są po prostu niczym.

Tańczyłem.

Ręce rozstawiłem na boki, zginałem nogi w dziwnym ptasim tańcu i wołałem orły.
Do Drzewa szamani podprowadzili starego Indianina bez nóg, przecinały trawę kółka jego wózka. Wychylił się z wózka beznogi kikut człowieka, by głową dotknąć pnia. Modlił się, a potem Tancerze podchodzili do niego błogosławiąc go, a on, gdy tylko skończyliśmy, pozwolił się odwieść z powrotem.

Tancerze znowu zaczęli się zbliżać do Drzewa. Ruszyłem z nimi.Trzy razy podeszliśmy do pnia modląc się. Z pochylonymi czołami dotykając drzewa albo tylko dotykając z dystansu piórem pnia. Potem czwarty raz. Zbliżenie... nagle zobaczyłem jak mężczyźni odskakują od Drzewa, liny napinały się i odskakiwały, a Tancerze wolni, z zerwanymi kawałkami skóry lecieli do tyłu, rzuciłem się do tyłu, poczułem napięcie, ból i ogromną radość, gdy liny wyrwały moje kołki. Było tak jakbym zerwał pępowinę łączącą mnie ze światem, z ludźmi, z pragnieniami, z życiem... byłem wolny. Swobodnie kołysałem się na nogach, zataczałem po raz pierwszy od kilku dni bez kołków znaczących moje piersi śmiesznym, głupawym uśmiechem drewna.
Palcem dotknąłem dziur. Ślady były niewielkie na paznokieć, na pięć groszy, na kawałek niczego.
Odwróciłem się, by popatrzeć na Dawida, nie mógł się wyrwać, dwóch szamanów stanęło za jego plecami, Dawid odskoczył a oni pociągnęli go do tyłu. Przez chwilę wyglądali jak dziwne owady złapane w pół drogi pomiędzy niebem a ziemią, lina tkwiła jak linijka, nieruchomo w powietrzu, potem mężczyźni polecieli na ziemię, a lina, widziałem ją jak na zwolnionym filmie, odrywa się od ciała przyjaciela i leci w powietrzu do drzewa, by potem uderzyć o nie i spaść na ziemię.
Polizałem palec pełen krwi. Krew pomieszała się z potem i brudem. Palec cuchnął.
Patrzyłem w dół na własne ciało, na wąskie smugi czerwieni wędrujące w dół przez las włosów, z dziwną fascynacją, jakbym nie oglądał siebie, ale coś obcego, nieznanego, patrzyłem jak krew rysując dziwne szlaki spływa w dół brzucha, omija pępek i moczy spódniczkę.
Podniosłem głowę, zacząłem dmuchać w kość orła.
Gwizdawka stała się przedłużeniem mnie, moich ust, gardła, języka, było tak, jakby zrosła się ze mną, mówiła, krzyczała zamiast mnie.
Kończył się taniec.
Z fajkami w dłoniach wędrowaliśmy wzdłuż ludzi czekających na błogosławieństwo, ludzi chodzących o kulach, na wózkach i zdrowych, czerwonych, białych i czarnych. Dotykaliśmy ich fajkami modląc się, a oni wierzyli, że my Tancerze jesteśmy święci i że możemy ich leczyć... ich lęki, choroby, wady, ich całych.
Ostatnia sauna, ostatnie śpiewy, wiedzieliśmy, że na zewnątrz, w świecie, o którym już zapomnieliśmy, czeka na nas woda, jedzenie, przyjaciele.
- Edi - Dawid stanął przy mnie, kiedy wychodziliśmy z sauny - jeszcze tylko trzy lata Tańca.
- Szkoda - uśmiechnąłem się - tylko trzy lata.
Po południu jeden z Tancerzy i jedna z Tancerek mieli wziąć ślub. Ubrani w rytualne szaty. Kobieta została wprowadzona przez inne kobiety, mężczyznę prowadzili Tancerze. Pod Drzewem leżała bizonia skóra. Małżonkowie weszli na nią.
Potem give away, rozdawanie prezentów, a po wszystkim Chief Moon zawołał mnie na środek. Mówił o przyjęciu do plemienia, o tym, ze zabiera moje dawne imię i daje nowe. Potem popchnął mnie do przodu i kazał wrócić.
- Teraz jesteś ...
Zamarłem. Nie potrafiłem zrozumieć tego, co się działo. Imię, którym nazwał mnie Chief Moon, było prawie identyczne z imieniem, które kilka lat przedtem dostałem na Syberii od swojego ducha opiekuńczego i było związane z tańcem, który wtedy dostałem. Było też powiązane z wizjami, które miałem w czasie Tańca Słońca. Chief Moon nie mógł o tym wszystkim wiedzieć. Działo się coś, czego nie mogłem pojąć. Znowu coś wydarzało się poza moim logicznym postrzeganiem.
Wróciłem na swoje miejsce pod zadaszeniem placu. Mimo upału owinąłem się w koc, który dał mi jeden z tancerzy. Z kieszeni wyciągnąłem woreczek z tytoniem i zapaliłem fajkę. Wydmuchiwany dym przesłaniał mi drzewo.
Nocą sam wróciłem na Plac. Była cisza i spokój. Puste liny zwisały z Drzewa. Niebo oddychało gwiazdami. Zasnąłem z liną obwiązującą mi dłoń.

Następnego dnia Mattie zabrała Dorotę i mnie swoim samochodem do Stanów, a po kilku godzinach pozostawiła na stacji benzynowej na drodze do Chicago.
Przez kolejne kilka dni jechaliśmy z Dorotą w kierunku wschodniego wybrzeża, ale jednocześnie zaczęło się coś między nami psuć. Coraz częściej kłóciliśmy się. Pewnego wieczoru zabrał nas gruby kierowca ciężarówki, a wtedy awantury i pretensje osiągnęły apogeum. Kierowca został zatrzymany przez gliniarzy, którzy potem śledzili go czekając na jakiś jego błąd. Na dodatek samochód się zepsuł. Było tak jakby to nasze kłótnie powodowały te wszystkie dziwne wypadki.



Źródło: informacja własna

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 7 8 dalej >>


w Foto
Przewodnik po procesie inicjacji
WARTO ZOBACZYĆ

Ziemia Święta: Mieszkańcy Izraela
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

4P-2: Aconcagua 6962 m - ciąg dalszy
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl