#4 Szamani - Kanada
| Edi Pyrek
|
|
Noce były zbyt krótkie.
Leżałem w pobliżu drzewa, tak by linki przytrzymujące moje kołki układały się na moim brzuchu w dziwną plątaninę nici Ariadny i pępowiny. Rozpięty śpiwór, odpięta bluza, by linki nie przeszkadzały spać i ciągłe zimno. Czasami budzili nas w nocy grając na bębnach, kazali nam tańczyć w ciemności i zimnie. Nie wiedziałem wtedy dokąd wędrują liny wyrastające z moich piersi. Były niczym dziwne pępowiny, które z mojego ciała wbijały się w ciemność nocy. Było wtedy tak, jakbym był dzieckiem nocy, tak jak w ciągu dnia byłem dzieckiem Słońca-Drzewa. I Taniec. I czasami szaleńczo-radosny śmiech jednego z Tancerzy. I krzyki Orła, wydawane przez gwizdki z kości trzymane w ustach Tancerzy.
Potem parę godzin snu i pobudka o wschodzie słońca, leżeliśmy na ziemi liżąc kawałki plastykowych folii, którymi przykrywaliśmy się na noc, lizaliśmy rosę z trawy, ssaliśmy linki, językiem zbieraliśmy wilgoć z butów.
Potem pół-nadzy, z kocami na plecach, z kołkami wbitymi w piersi jak dziwne zatyczki, wędrowaliśmy do sauny.
I znowu bębny, modlitwa za tych, co tańczą i za tych, co się za tańczących modlą. Za nasze plemiona, za naszych ludzi, za tych co nie mogą tańczyć, za tych co gdzieś są na drodze, za pielgrzymów...
Głuche uderzenia bębnów, śpiewy... i z zaciśniętymi w ustach kawałkami koca, aby nie krzyczeć z bólu, przekręcanie kołków wbitych w nasze piersi. Nie mogliśmy ich zostawić nieruchomych, bo wtedy, w czasie odrywania się od Drzewa moglibyśmy zerwać z piersi całe płaty skóry... więc przekręcaliśmy kołki, tak by ropa i krew nie zastygły, tak by Drzewo nie wrosło w nas. tak byśmy stali się oddzielni od tego, co naszym lękiem, słabością.
A potem znowu Taniec i rzadkie przerwy, gdy kładliśmy się w cieniu Drzewa, tak by każdy z nas miał choć kawałek cienia, tak by każdy choć na chwilę mógł zasnąć i uciec od wszechobecnego słońca. Nasze linki plątały się na ziemi, tworzyły z siebie dziwny, nierozwiązalny labirynt. Wszyscy byliśmy połączeni, jak dziwne dzieci Drzewa. Leżeliśmy w Cieniu-Drzewie z wieńcami szałwi podłożonymi pod głowy, z rękami zaciśniętymi w dziwne szpony, z nogami podkurczonymi, z ciałami śmierdzącymi zmęczeniem, ropą i krwią.
Ostre trawy wbijały się w nasze ciała.
Czasami pomiędzy nami wędrował jeden z szamanów lub pomocników okadzając nas szałwią. Na sznurkach kołysały się duże, podziurawione puszki z węglami i ziołami. Przynosząc spokój i sny jasnymi smugami wędrowała pomiędzy nami szałwia.
I bębny zaczynały grać, wstawaliśmy w spokoju, ciszy, nieraz tylko ktoś się uśmiechnął, ktoś inny uderzał sąsiadów piórami orła mówiąc:
- To dobry dzień, żeby tańczyć...
Więc zaczynaliśmy tańczyć.
Za naszymi plecami poruszały się w tańcu kobiety. Z ramionami poprzebijanymi kijkami z przyczepionymi do nich piórami. Czasami niektóre z nich uderzały nas po plecach skrzydłami, żebyśmy wytrzymali, żebyśmy nie zapomnieli tańczyć.
Do nocy, do wieczornej sauny, do samego snu. I było tak jakbyśmy ciągle, nawet śniąc tańczyli, bo powoli docierało do mnie zrozumienie, że jest się tancerzem przez całe życie, a nie tylko tutaj, przez te kilka dni przy drzewie (RANA JAKO SYMBOL), bo przecież nie chodziło tutaj o ten "barbażyński obyczaj" ale o to co za tym stało, o sposób życia.
To, co się tu działo, było jedynie pociągniętym do ekstremum wyrazem tego, w co wierzyliśmy.
W jakiś paradoksalny sposób doszło do załamania czasu i przestrzeni, jednocześnie byliśmy Dawidem tańczącym przez Panem, Zorbą tańczącym na plaży i w knajpach, Tezeuszem w tańcu labiryntu, Sziwą w tańcu stwarzającym świat, "pijanymi Bogiem" Derwiszami w szalonym tańcu, gdy poły ich długich sukni rozwiewały się tworząc wokół nich kręgi, orbity planet, kosmos, byliśmy tancerzami skaczącymi przy księżycu i przy dźwięku dzwonków przywiązanych do naszych nóg na afrykańskiej pustyni, byliśmy szamanami Syberii leczącymi w tańcu, byliśmy dziewczynami z Moulin Rouge w rozpasanym kankanie, tańczyliśmy na paradach techno, przy reggae na plażach Jamajki, z pół-nagimi tancerzami z Bali w Keczak Dance, nie mieliśmy tylko zatkniętych za uszy orchidei, a jedynie pióra i szałwię... byliśmy wszystkimi, którzy kiedykolwiek tańczyli, byliśmy więc czymś więcej niż Tancerzami, byliśmy samym Tańcem... ruchem, Świętym Ruchem. Tylko ruchem, aż Ruchem.
Źródło: informacja własna
|