HAWAJE
00:32
CHICAGO
04:32
SANTIAGO
07:32
DUBLIN
10:32
KRAKÓW
11:32
BANGKOK
17:32
MELBOURNE
21:32
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodnik po procesie inicjacji » #4 Szamani - Kanada
#4 Szamani - Kanada

Edi Pyrek


I dzień drugi.
Dzień mojej skaryfikacji, mojego związania z drzewem.
- Gotowy?
- Tak.
Chief Moon podszedł do mnie, chwycił za szałwię na nadgarstkach i zaczął biec ciągnąc mnie za sobą dookoła placu, tancerze dmuchali w gwizdawki, gdy ich mijałem.

Zbliżyliśmy się do centrum, do Świętego Drzewa, do axis mundi, do centrum świata, do środka ziemi, do pępka. Oparłem twarz o Drzewo, zacząłem się modlić. Czułem strach i pokorę, przed tym co nienazywalne, czułem szczęście i dziwną, przepełniającą mnie całego wdzięczność, że to o czym marzyłem od dzieciństwa staje się realne, staje się rzeczywistością, zacząłem się modlić, aby spełniło się to, o co tańczę...
Jeden z szamanów dotknął moich pleców, odwróciłem się.
- Daj...
Wyciągnąłem zza opaski na biodrach kilka kijków do przebijania.
- Mam więcej... wybierzcie sobie - uśmiechnąłem się - pomyślcie, co najbardziej będzie mi pasować... lubię dobrze wyglądać.
Chief Moon uśmiechnął się.
- Zaraz coś wybiorę... a teraz połóż się.
Pod nogami leżała skóra bizona. Położyłem się na niej, głową do Drzewa, w usta włożyłem gwizdawkę, Indianin klęknął nade mną, patrzyłem w górę, na koronę drzewa, obrysowaną kolorowymi flagami, jak tybetańskie mosty, drzewa, stupy. Wyżej było widać błękitne, zbyt jasne, prawie jak w Afryce, niebo. Pióra przyczepione do gwizdawki poruszały się na wietrze zasłaniając mi niebo, patrzyłem mrużąc oczy krótkowidza. Nagle poczułem ból, wiedziałem, że to Chief Moon złapał kawał skóry na mojej piersi, by ją przebić, zadąłem w gwizdawkę. Ból. Dąłem mocniej. Czułem jak przez piersi przechodzi mi kawałek Drzewa, potem druga pierś i znowu ból, i gwizd.

Podniosły mnie czyjeś ręce. Stałem naprzeciwko uśmiechającego się szamana. Popatrzyłem w dół, na swoje piersi. Nad sutkami ciało przebijały dwa kawałki drewna-Drzewa. Przypomniał mi się mężczyzna, którego spotkałem lata temu na autostopie w Polsce, pracował w drewnie, ale przez szacunek dla drewna, czegoś żywego, istotnego i prawdziwego nazywał drewno - drzewem. Czymś żywym.

- Która jest twoja lina Edi?
Wypuściłem z ust gwizdawkę, by uśmiechnąć się i pokazać na zwiniętą biała linę z czerwonym kawałkiem materiału w połowie.
- Ta.
- Dobrze - Indianin odczepił linę - gdzie stoisz?
- Od wschodu.
- Dobrze, to teraz wróć.
Jeden z Szamanów znowu złapał mnie za bransoletkę z szałwi i biegnąc oprowadził dookoła kręgu. Mijani Tancerze uderzali mnie piórami po plecach, ramionach, piersiach.
Zatrzymaliśmy się przy Wschodniej Bramie.
- To tutaj. Czekaj.
Indianin podbiegł do słupa, odebrał od szamana linę i wrócił do mnie.
- Stój teraz - powiedział i zaczął plątać końce liny, tak by przywiązać mnie do drzewa, do liny, do pępowiny.
- Teraz cofnij się.
Cofnąłem się, tak by lina napięła się jak strzała, a mięśnie na moich piersiach powędrowały za liną. Patrzyłem na swoje piersi z fascynacją i obrzydzeniem, było w tym coś nieludzkiego, w tych wyciągniętych do przodu kawałkach mięsa, które w tej chwili były takie nie-moje, takie obce.
- Cofnij się tak, żebyś mógł zawisnąć na linie.
Wychyliłem się do tyłu, tak by ciężar mojego ciała zawisł na piersiach i tych dwóch kołkach. Wisiałem pod kątem 45 stopni, pochylony do tyłu widziałem stojących na głowach ludzi za swoimi plecami. Stali z głowami w błękicie. Stali w niebie. Ja stałem w bólu.
- Już, dobrze, teraz pamiętaj, że zawsze ta lina musi być napięta. Musisz czuć, że ona wiąże cię z drzewem, z tancerzami, z twoim plemieniem... Tańcz Tancerzu.
Indianin jeszcze przez chwilę patrzył na mnie, a potem odbiegł do kolejnego Tancerza, by zaprowadzić go do Drzewa.

Zacząłem się wolno kołysać na nogach, jakby bawiąc się nową sytuacją, nowym byciem złączonym z Drzewem. Nie byłem już oddzielnym, niezależnym bytem, byłem częścią kręgu, częścią Tańca, Drzewa, plemienia i tego czegoś nieopisywalnego - czegoś, co zacząłem przeczuwać już lata temu. Czego szukałem tak długo i co tak dobrze poczułem teraz.
Ja bezdomny z wyboru, po raz pierwszy po odejściu z domu należałem do czegoś.
Jednocześnie wiedziałem na jakiś dziwny sposób, że ten krąg należy także do mnie. Nie było nic, co by nas dzieliło. Byliśmy jednością. Jednym ciałem. Jednym bytem. Drzewo i Tancerze.
Zacząłem tańczyć.
Zacząłem się śmiać.
Z Piękna.
Ze Zmęczenia.
Ze Szczęścia.
Z Tańca.
Obok stał Dawid, który związał się z Drzewem dzień wcześniej i śmiał się do mnie, do słońca, do świata.
I znowu Taniec. Pierwsze kroki po przywiązaniu do Drzewa, pierwsze uderzenia piórem o linę, tak by pobudzić ciało i ból. Nie było wizji, snów. Było tylko przygniatające zmęczenie i poczucie słabości.
Powtarzające się z nużąca częstotliwością śpiewy i modlitwy. Zapach szałwi i potu. Język spuchł, pokrył się grubą warstwą białego nalotu, śmierdziałem. Kiedy odczepili mnie od drzewa, to szedłem zataczając się. Moje ciało było lekkie, nic nie ważyłem. Mijający mnie ludzie schylali głowy, niektórzy dotykali moich rąk, a potem przykładali je do głów wierząc, że jestem błogosławiony, a ja przecież dobrze wiedziałem, że nie byłem święty. Byłem jedynie zmęczony. Nie byłem godzien szacunku tych ludzi. Nie byłem przecież lepszy od nich. Byłem tak samo silny i słaby, czysty, i grzeszny jak oni... we mnie było jedynie więcej głodu Absolutu, głodu osobistego doświadczenia tego co niewyrażalne, nienazywalne, chociaż ciągle było we mnie dziwne przekonanie, że gdzieś istnieje zapisane imię Boga, które, gdy je poznam, będę mógł użyć by ożywić Golema swojego życia.


Źródło: informacja własna

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 7 8 dalej >>


w Foto
Przewodnik po procesie inicjacji
WARTO ZOBACZYĆ

Seszele: archipelag ciszy
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

WW 7, Plaża Skorpiona
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl