HAWAJE
17:51
CHICAGO
21:51
SANTIAGO
00:51
DUBLIN
03:51
KRAKÓW
04:51
BANGKOK
10:51
MELBOURNE
14:51
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodnik po procesie inicjacji » #6 Szamani Peyotlowi - Ameryka
#6 Szamani Peyotlowi - Ameryka

Edi Pyrek


Kiedy rozpoczął się Taniec, zabrałem koc i karimatę i poszedłem na wschód.
Zep krzyknął za mną formułę skierowaną do Tancerzy.
- Będę za ciebie pił!
Szukałem jakiegoś miejsca na Vision Quest. Wszedłem w las. W dole widziałem niewielkie jezioro. Rozłożyłem swoje rzeczy na zboczu góry. Z dali słyszałem głuche bębny. Zakreśliłem dookoła siebie krąg, a pod ręką położyłem świętą fajkę. Plecami oparłem się o pień drzewa. Rozpocząłem swój czas poszukiwania wizji.

Przestałem jeść i pić. Przestałem się myć. Odpowiadał mi zapach własnego ciała i brud, który mogłem z siebie zdrapywać palcami, płatami, brudne, sklejone potem włosy, nagi brzuch pokryty błotem. Czasami zwinięty w kłębek, jak niemowlę, płód czy kłębek wełny, który zostawiły koty, wąchałem siebie. I świat. Kładłem się na ziemi poznając jej zapach, rozgniatałem na ręce kwiaty, trawy, wosk, glinę. Zatapiałem się w zapachu, w poznawaniu woni, wędrowałem ich śladami, szlakami, labiryntami, jednocześnie stawałem się jednym z nimi. Pachniałem ziemią. Byłem ziemią. Jednocześnie pragnąłem całkowicie zanegować świat wokół mnie. Miało być tak, aby nic oprócz mojego zapachu, ciała i głosów nie istniało. Podniosłem do twarzy dłoń. Popękana skóra, zadrapania, rzadkie czarne włosy na powierzchni skóry. Wchodziłem w szczeliny skóry na kostkach, a one stawały się bramami do innego świata. Moje ograniczone skórą ciało stawało się kosmosem. Były we mnie galaktyki i gwiazdy. Były niekończące się i porażające pięknem światy. Zatkałem uszy. Leżałem bez ruchu. Nic oprócz mojego ciała nie istniało, nie było wiatru, ptaków, tylko rytmiczny puls krwi mojego ciała. Wędrowałem za nim. Zatapiałem się w nim. Puls tworzył piętrowe konstrukcje pełne dziwnego piękna i szaleństwa. Byłem światem samym w sobie. Skupiałem się wokół zapachu ciała, jego muzyki i bólu. Powoli moje zmysły skupiły się wokół nabrzmiałego pragnieniem języka. Język wypełniał całe moje usta, gardło, głowę. Byłem językiem. Czułem jak śmierdzi biały nalot pokrywający go równomiernym dywanem. Czułem jego pulsowanie. Wypchnąłem go do przodu. Język stał się całym światem.

Zaczął padać deszcz. I jednocześnie przyszło do mnie zrozumienie, że aby móc naprawdę być z kimś, muszę najpierw nauczyć się być samemu. Tylko wtedy, kiedy jest we mnie przestrzeń i nie ma strachu przed bycie pozostawionym sobie, tylko wtedy mogę... mam prawo próbować być z drugą osobą. Zaczęło padać - początkowo powoli, potem coraz szybciej, gęściej. Najpierw jedynie głos deszczu nakładał się na dźwięki bębnów dobiegające z Placu Tańca, ale powoli bębny zginęły całkowicie za zasłoną deszczu. Leżałem na kocu starając się schować za podniesioną do góry karimatą. Woda opływała mnie i powoli zacząłem obsuwać się w fali błota schodzącej z góry. Zjechały na dół kamienie oznaczające strony świata. Wstałem w deszczu. Opatulony w koc nasiąknięty wodą i błotem zacząłem wracać do obozu. Do brzucha przycisnąłem fajkę.
Droga zamieniła się w gęstą maź, w której grzęzły moje buty, ściągnąłem je. Zacząłem iść na boso po błocie. Głowa pulsowała mi od myśli, nieskończonych spraw, lęków, demiurgów i bogów.
Deszcz lał.
Przyszło zrozumienie tego, co ciągle powtarzali mi Indianie - kucając nad ziemią dotykali jej dłońmi. I było tak, jakby gładzili kobietę - delikatnie, spokojnie, z uwagą. I mówili, ciągle wtedy trzymali palce na ziemi i było tak jakby słuchali tego, czego ja usłyszeć nie mogę.
- Jedź do swojego kraju, tam słuchaj swoich legend, historii. Rozmawiaj ze swoimi bogami, bogami twojej ziemi i twoich ludzi. Tutaj jest nasza magia... nie twoja. Tutaj są nasze historie. Naucz się najpierw swoich opowieści. W twojej ziemi jest ta sama prawda co w naszej. Tylko tam, u ciebie, ziemia mówi twoim językiem. Twoimi snami... Tutaj możesz tylko śnić nasze sny. Wracaj do siebie.
Deszcz opływał mnie jak dziwny, zewnętrzny krwiobieg.
Plac Tańca zamienił się w bajoro, Tancerze z trudem podnosili nogi przyrosłe długimi strugami błota do ich stóp. W zimnie mężczyźni trzęśli się. Deszcz zmywał z nich barwy wojenne, czerwone i białe ślady zamieniały ich twarze w dziwne mozaiki. Przypominali demony z baśni dla dzieci. Niektórzy z nich podnosili do góry głowy, by pić wodę. Zep tańczył ze swoimi mogieri na placu, jego białe ubranie pokryły kontynenty błota, a on wędrował od jednego chorego do drugiego krzycząc i śpiewając, wypędzał duchy choroby. Stałem za jego plecami. Mój koc stawał się coraz cięższy i coraz bardziej wilgotny. Pomiędzy Tancerzy wbiegł błazen - heyoka, pomalowany w rozmywające się białe pasy. Z żółtym workiem-chustą na twarzy kręcił się pomiędzy tańczącymi.
Poruszał się w kierunku przeciwnym niż wszyscy Tancerze. Stałem na zewnątrz Placu za ścianą deszczu. Kiedy zbliżył się do mnie, zobaczyłem, że jego ramiona i brzuch pokrywa dziwna siatka czerwonych pęknięć. On krwawił. Wszystko wokół było szare od deszczu, tylko błoto pod jego nogami miało ciemny kolor krwi. Bębny grały coraz szybciej. Błazen kręcił się. Zep leczył. Crow Dog, szaman prowadzący ceremonię, modlił się. Odwróciłem się i poszedłem do namiotu szpitalnego. W wejściu kłębił się tłum Indian. Jedni czekali na pomoc, inni po prostu schronili się przed deszczem. W namiocie zrzuciłem na ziemię swoje mokre i śmierdzące ubranie, a ono zaczęło parować. Pół nagi, z medicine bag na piersiach i kawałkami szałwi wetkniętymi w rany po kołkach podszedłem do mojego stołu. Deszcz zmył brud i błoto.

- Już wróciłeś? - zapytała mnie zajmująca się masażem Julia.- Już po Vision Quest?
- Deszcz.
- Aha... to co? Pomożesz nam?
- No.
Przykucnąłem na ziemi żeby opłukać zabłocone ręce.
Do mojego stołu do masażu podeszła skurczona jak jabłuszko staruszka. Popatrzyła na mnie uśmiechniętymi oczami. Usiadła.

- Ona nie mówić angielski - odezwał się do mnie starszy mężczyzna, który trzymał ją za rękę - ja mówić, ja jej syn. Ona bóle w nogach. Problem chodzić.
Staruszka siedząc na stole nie dotykała stopami ziemi, a patrząc na mnie zaczęła machać nogami jak mała, psotna dziewczynka. Pokazałem jej, że ma się położyć, ale ona dotknęła ręką moich piersi. Palce wędrowały od jednej rany do drugiej, było tak, jakby rysowała na moich piersiach dziwną linię pomiędzy zabliźniającymi się śladami. Potem powiedziała coś. Popatrzyłem na jej syna.
- Ona powiedzieć, że ty Tancerz. To dobrze. Ona wierzyć Tancerz. Ty jej pomóc.
Staruszka dotknęła mnie jeszcze raz. Zamknąłem oczy. Jej dotyk przynosił spokój mojej rozpalonej i chaotycznej głowie. Czułem jak ona... mnie uzdrawia. Powoli wracałem do siebie.
- Podziękuj swojej matce - zwróciłem się do Indianina - ona uleczyła we mnie chaos.

Mężczyzna uśmiechnął się.
- Ona już taka jest. Ona zawsze leczyć takie rzeczy.

Staruszka patrzyła na mnie jak mała dziewczynka, która coś spsociła. Potem wyciągnęła w moją stronę schorowane nogi.
Wieczorem wróciłem do samochodu, w którym mieszkałem wraz z Zepem. Deszcz przestał padać. Błoto powoli schło. Usiadłem w drzwiach naszego vana. Zapaliłem fajkę. Zacząłem myśleć o tym wszystkim, co wydarzyło się w czasie kilku ostatnich miesięcy. Podróż, "nieprzypadek", który nakazał mi się spotkać z tymi wszystkimi ludźmi i droga, która w tak prosty sposób doprowadziła mnie do tego rezerwatu i tego samochodu.

Podróżowanie było dla mnie ciągłym odradzaniem się i umieraniem. Wchodziłem w nowe sytuacje, poznawałem ludzi, smaki, języki i zapachy. Pomiędzy tym wszystkim byłem jak małe dziecko - dopiero co narodzone - nie umiejące jeszcze chodzić, mówić, ani nawet jeść. I bojące się, tak jakby strach był pierwszym uczuciem, które dziecko we mnie odczuwało. Bałem się więc, iż nie będę potrafił się zachować tak jak należy, że zrobię coś, co automatycznie wykluczy mnie z grona tych. do których dotarłem. Wiedziałem, że ich świat jest całkowicie różny od mojego. To co znałem - języki, mity, imiona Boga, a nawet poezja, która jako jedyna niezmiennie pasowała zarówno do pustyni jak i do tundry - tutaj, pomiędzy szamanami peyotlowymi to wszystko nie miało znaczenia. Tak naprawdę ja mogłem tylko obserwować tych ludzi. Powtarzać ich gesty, kroki, mimik, niezrozumiałe dla mnie całkowicie rytuały, w których starałem się odnaleźć sens i logikę. Mój zachodni umysł po raz kolejny szukał sposobu na zorientowanie się w przestrzeni. A oni mówili ciągle: "Obserwuj. Ty znasz prawdę. Nie my".

Byłem dzieckiem, a oni moimi rodzicami. Z ufnością, całkowitą i bezgraniczną podałem się im. Zaufałem. Ciągle jednak nie rozumiałem tego, co się działo.
- Edi - zawołał mnie Zep. Stał z tyłu samochodu, przy otwartym bagażniku. Podszedłem do niego, a on podał mi bęben.
- Chodź.

Weszliśmy do głównego obozu. Naprzeciwko wejścia na Plac Tańca stały dwie łaźnie, przed nimi ognisko, a jeszcze dalej za groblą z piasku stało potężne tipi peyotlowe. Przed nim, pomiędzy wejściem, a ogniem leżała na ziemi skóra bizona. Klęczało na niej trzech Indian Navaho. Uderzali w bęben i śpiewali niezrozumiałe dla mnie pieśni. Indianie klęcząc w tym miejscy, bez przerwy, przez cztery dni i noce grali, i śpiewali dla Tancerzy.
Zep i jeden z szamanów Huichole podeszli do skóry. Uklękli za Navaho, Zep kiwnął żebym podał mu bęben i uklęknął koło niego na bizoniej skórze. Podał mi peyotlową grzechotkę. Dotknął plecy Navaho.
- Odpocznijcie. - Kiwnął na mnie.
- Graj. Śpiewaj. To, czego cię uczyłem.
Zaczęliśmy śpiewać pieśni peyotlowe. Nie rozumiałem nic oprócz powracającego imienia Kauyumari - Świętego Jelenia. Potrząsałem więc warkotką tak, jak mnie tego uczył Zep. Przyłączyłem się do chóru i rytmu, który wraz z muzyką rodził się we mnie. Przed nami płonął ogień.
Znowu byłem w drodze, ale nie na płaszczyźnie linearnej, geograficznej. Była to podróż w czasie. Przebyłem setki lat by zasiąść z szamanami. Czas znowu zanikł...

Jednocześnie wszystko co dostawałem, nawet najmniejszy drobiazg stawał się dla mnie czymś niesamowicie istotnym, czymś, co wiedziałem, iż zostanie w mojej pamięci na całe życie. Zanikł podział na święte i nie święte, na sacrum i profanum. Wszystko było święte. Tak jak w drodze, kiedy każda chwila jest święta. Istotna. Niepowtarzalna. Jedyna.
Następnego dnia kończył się Taniec. Tancerze zrywali "pępowiny" łączące ich z Drzewem. Jeden z Indian podniesiony na ramionach swoich synów zawisł w powietrzu na linie. Przez chwilę obracał się dookoła. Ręce, w których trzymał orle skrzydła wysunął na boki. Rozciągnięta jak guma skóra na piersi trzymała go w górze. Mężczyzna drgał z bólu. Obracając się patrzył się przed siebie. Nagle wydało się, że jakimś nadludzkim wysiłkiem, podniósł się na linie i szarpnął. Kołki wyrwały się z piersi rozrywając ciało. Indianin opadł na ziemię. Klęczał. Krew z piersi ciekła na brzuch i sukienkę. Milczał.



********

Parę dni później, po skończonym Tańcu Słońca jechałem z Zepem do jego domu w Texasie. Była jeszcze noc. Z magnetofonu leniwie leciały peyotlowe pieśni. Za oknami przemijały ciemne ściany lasu. Zep odwrócił się do mnie bym wyciągnął leżący z tyłu samochodu sztucer.
- Będziemy polować na Kauyumari. Załaduj go i trzymaj przy sobie.
- Skąd wiesz - mówiłem wyjmując z tekturowego pudełka naboje - że cokolwiek przyjdzie?
- Nie wiem. Jak ma przyjść, to przyjdzie, jak nie, to nie... Popatrz przez okno!
Zep nagle zahamował. W świetle reflektorów pojawiła się sarna. Stała patrząc na nas. Indianin wolno wyjął mi z dłoni sztucer. Wychylił się przez okno i głośno powiedział:
- Kauyumari, Kauyumari, Siostro przyszłaś się nam ofiarować?
Sarna wolno, jak na zwolnionym filmie odwróciła się do nas i przeszła przez drogę. Potem zniknęła w ciemnościach. W świetle reflektorów widać było tylko mokry asfalt i poskręcane gałęzie drzew zachodzące na drogę.
- To nie była Ona - powiedział Zep - Ta przyszła widocznie tylko po to, by nas pobłogosławić i powiedzieć, że to nie czas na polowanie. Złóż broń... jeśli Siostra lub Brat Kauyumari przychodzą, żeby się nam ofiarować, to po zawołaniu czekają na śmierć. Jeśli odchodzą, to znaczy, że nie czas na zabijanie. Rozumiesz?
Mężczyzna włączył silnik. Silnik zawarczał i zgasł.
- Ta wasza magia - poklepał kierownicę - też nie zawsze działa. Tak jak nasza. Indiańska... Schowaj broń. Dziś nie będzie polowania.

Źródło: informacja własna

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 7 8 dalej >>


w Foto
Przewodnik po procesie inicjacji
WARTO ZOBACZYĆ

USA: Waszyngton DC
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

@dC 18: Pukając do Pekinu bram
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl