HAWAJE
18:33
CHICAGO
22:33
SANTIAGO
01:33
DUBLIN
04:33
KRAKÓW
05:33
BANGKOK
11:33
MELBOURNE
15:33
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodnik po procesie inicjacji » #6 Szamani Peyotlowi - Ameryka
#6 Szamani Peyotlowi - Ameryka

Edi Pyrek


Kilka dni później.
Zep, blisko sześćdziesięcioletni szaman Huichole miał mnie zabrać spod jednego z teksańskich McDonaldów. Leżałem na trawie czytając i czekając na jego przyjazd. Było gorąco. Ludzie mijali mnie patrząc jak na szaleńca, leżącego na macie, czytającego książkę i od czasu do czasu pociągającego z fajki. Ciemny van zajechał prawie na sam trawnik. Z okna wychylił się pięćdziesięciokilkuletni Indianin z czerwoną opaską przytrzymująca długie czarne włosy. Wyglądał tak nierzeczywiście w tym czystym i nowym samochodzie. Byłby bardziej na swoim miejscu na koniu, w tipi lub na łowach.

- Edi? Od Eduardo? Wsiadaj.

Wrzuciłem do środka swoje bagaże.
Kiedy ruszyliśmy, Zep zaczął mówić.

- Zwykle jeżdżę samemu i sam do końca nie wiem dlaczego wziąłem cię ze sobą... ale musi być jakiś powód. Bo kiedy zadzwonił Eduardo i powiedział mi o tobie... to poczułem, że mam cię zabrać ze sobą i jeszcze... to, co Eduardo powiedział, że pocił się Tobą w świętym Szałasie Pary. On ci zaufał. Więc ja chyba też mogę.

Słuchałem i bawiłem się ciepłą jeszcze od tytoniu główką mojej fajki. Czułem się tak pełen uczuć, emocji. Nie mogłem uwierzyć, że jestem w tym samochodzie, z prawdziwym szamanem Huichole, że wreszcie po tylu dniach, tygodniach wędrówki wreszcie dotarłem do nich, że mam przewodnika, który wprowadzi mnie w Peyotl. Zacząłem mówić, chciałem go zalać słowami, pokazać, że miał rację, że mnie zabrał, że jestem godny tego, aby poznać Dziadka Mescalito. Mówiłem o swoim Tańcu Słońca, o szamanach Syberii, o Druidach, o inicjacji...

- Stój - Zep, zatrzymał samochód - nie mów nic przez chwilę i wysiądź

Mężczyzna odwrócił się i sięgnął po leżące z tyłu pudełko z łyka obwiązane kolorową taśmą. Otworzył je i wyjął kilka kijków obciągniętych kolorowymi sznurkami i pomazanymi krwią świętego jelenia z poprzyczepianymi na szczycie piórami jastrzębi i orłów.

- To mogieri - odpowiedział na mój zdziwiony wzrok - służą do nawiązywania kontaktu z Duchami Opiekuńczymi i do oczyszczania. Chodź na tył samochodu.

Wysiadłem.
Droga była pusta i wąska. Przypominała tą ze "Stracha na wróble" z Al Pacino. Niebo było szerokie. Było wszędzie. Na poboczu leżało kilka połamanych gałęzi. Z rzadka przejeżdżały samochody. W bose stopy uwierały mnie kamienie pobocza. Nagle gdzieś z boku odezwał się krótki pisk ptaka. Nad nami krążyły dwa orły. Rysowały na jasnym od słońca niebie dziwne pętle, tak jakby tworzyły mandale, które nas obejmowały.

Nie wiedziałem, co się będzie dziać. W samochodzie zaczął grać magnetofon z peyotlowymi pieśniami.
Zep podszedł do mnie, w ręku trzymał pęk mogieri.
- Zamknij oczy. Nie bój się. Zbyt długo żyłeś na drodze, zbyt długo zbierałeś rzeczy z innych ludzi, ich leki, bóle, problemy...
- Wczoraj spałem w chrześcijańskim domu dla bezdomnych...
- No właśnie... jest tych ludzi za wiele w tobie. A ciebie jest za mało. A to nie dobrze. Więc pomogę ci wrócić do siebie... bo ja chcę zabrać ciebie na ceremonię, a nie tych wszystkich innych. Zamknij oczy i nie mów, czuj.
Zamknąłem oczy. Pieśni peyotlowe mieszały się z niezrozumiałą dla mnie modlitwą Zepa, nagle na to wszystko, pieśni, modlitwy, wiatr, szum przejeżdżających samochodów nałożyło się furkotanie przyczepionych do instrumentu piór, czasami dotykały mnie, czasami tylko obrysowywały moje ciało. Czułem rosnące na dłoniach, ramionach mrowienie i ciepło, które wędrowało wyżej, obejmując sobą całe moje ciało. Pulsowałem. Zacisnąłem oczy, słyszałem już tylko pióra i modlitwy. Coraz szybsze i głośniejsze frazy modlitwy wirowały w powietrzu.

Nagle, tak samo niespodziewanie jak zaczął, szaman przerwał modlitwę i począł się śmiać i coś mówić do siebie. I znowu zaczęły furkotać pióra. Coraz szybciej i mocniej. Uderzały mnie po głowie, twarzy, ramionach, brzuchu. Było tak, jakbym znalazł się w oplatającym mnie stadzie ptaków. Było tak, jakbym sam był ptakiem.

- Już - Zep przerwał - już dobrze, już ich nie masz. Już jesteś tylko ty. Wracamy, przed nami długa droga.

Wsiadłem do samochodu, pieśni peyotlowe ciągle leciały z magnetofonu. Byłem dziwnie spokojny, już się nie bałem, że to tylko sen, że zaraz znajdę się gdzieś na poboczu szosy, z plecakiem i głupio, śmiesznie wyciągniętym w niebo kciukiem.
- Jedziemy teraz do rezerwatu Navaho w Krainie Indian, będzie tam ceremonia, na którą staraliśmy się dostać pozwolenie od Starszyzny od 15 lat... po raz pierwszy na świecie odbędzie się jednocześnie ceremonia Huichole, Native American Church i Taniec Słońca. To twój pierwsze spotkanie z dziadkiem? Tak? To nieźle zaczynasz, od samego deseru..
Zep mówił i mówił.

- Na ceremonii będzie mój nauczyciel z Meksyku - Zep mówił w przerwach pomiędzy grą na płaskim bębnie leżącym na kierownicy i śpiewaniem pieśni pejotlowych - Don Andreas, ma prowadzić całą ceremonię... pamiętaj, żeby go nie zaczepiać. Jeśli będzie chciał, to sam do ciebie podejdzie. Ja cię przedstawię, ale podasz mu rękę tylko wtedy, gdy sam wyciągnie do ciebie pierwszy... może być tak, że po prostu kiwnie ci głową. Rozumiesz?
Po kilku dniach spędzonych w drodze, rozmowach i noclegach w samochodzie i na poboczach szos, wjechaliśmy do Kraju Indian - Four Corners Country.
Ziemia była pusta. Tylko długa kreska drogi przepływająca przez pustą prerię i na poboczach skały wbijajace się w niebo.
- To tam, to Ship Rock - Zep pokazał na lewo, na ciemnym niebie widać było jeszcze ciemniejszy kształt góry - a tu jest dobre miejsce żeby przywitać dzień.

Zjechaliśmy na pobocze i wjechaliśmy na wąska drogę wiodącą do niewielkiej wioski Navaho. Zatrzymaliśmy się przed zagradzającymi drogę drutami. Z lewej strony, za drutami znosiła się niewielka góra.
- To tu, chodź - Zep wyciągnął z samochodu dużą konchę i zaczął wspinać się na górę. Na szczycie zwrócił się w stronę wschodzącego słońca. W dole pod nami leżała wioska. Było cicho. Zep zaczął dąć w muszlę. Głos wirował w powietrzu, w wiosce zapaliły się światła, psy zaczęły szczekać, pomiędzy szczytami wzeszło słońce.
- Chodźmy stąd - Zep odsunął od ust konchę - zaraz wezmą nas za czarowników. Obudziliśmy ich i... obudziliśmy słońce. Już czas żeby jechać do rezerwatu. Tam czekają na nas.
Samochód wjechał na drogę w czerwonej poświacie budzącego się słońca.
Zep odwrócił się do mnie
- Z tyłu jest ubranie, przebierz się, jedziesz do Indian, więc musisz wyglądać jak oni. A nie jak włóczęga.

Na podłodze vana leżała koszula w kwiaty z poprzyszywanymi do niej brązowo-zielonymi wstążkami, a obok czerwona chusta na włosy.
- To moja koszula, dostałem ją od Szoszonów za leczenie. Teraz jest twoja.
Kiedy się ubrałem Zep popatrzył na mnie.
- Teraz to ty jesteś Biały-Czerwony.
Na zabłoconym podjeździe przed domem stał stary, niewysoki mężczyzna w ceremonialnym stroju Huichole. Indianin układał mogieri w podłużnej skrzynce. Kiedy wjechaliśmy na podwórko mężczyzna uśmiechnął się i ruszył w naszą stronę.
- Zep! - krzyknął i objął go.
- Don Andreas - Zep pokazał na mnie - to Edi z Polski.
Don Andreas patrzył na mnie przez chwilę, potem nagle uśmiechnął się i objął mnie mówiąc.
- Czekałem na ciebie.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Trzymałem tego starego mężczyznę w ramionach i widziałem zdziwioną minę Sepa.
Nagle szaman odsunął mnie i wpatrując w jakiś punkt nad moją głową, począł się śmiać.
- Widzę kobiety... no tak... powinieneś coś z tym zrobić. I widzę, że to też... no tak, no tak... coś z ty zrobimy. Później.
Sep odciągnął mnie na chwilę na bok i wyszeptał:
- On tak nikogo obcego nie wita! Ale chodź, trzeba pomóc Tancerzom.

Ruszyliśmy do ludzi stawiających na polu rusztowanie Placu Tańca.
Wieczorem siedzieliśmy przy stole jedząc palcami gorące i tłuste kawałki chleba Navaho. Olej ściekał mi po brodzie.
Zep kucał pod drzewem. Patrzyliśmy na paru białych, którzy wypakowywali swoje bagaże. Grupka starych hippisów, pamiętających jeszcze Woodstock i autobus Keseya.
- Mamy trzy rodzaje białych, których spotkasz w rezerwatach lub na indiańskich festiwalach. - Zep zamilkł na chwilę przypalając papierosa. - Pierwsi z nich to Turyści, przyjechali żeby porobić zdjęcia i móc potem opowiedzieć, że widzieli "dzikich", drudzy to Belagaana - biali zafascynowani Indianami, a przynajmniej cała zewnętrznością kultur Indian, często są to też samotni wędrowcy, traperzy żyjący w interiorze i czczący starych bogów, szukając sensu tych rytuałów i ceremonii w sobie, wreszcie mamy też trzecią grupę - to Przyjaciele, ci których Indianie uznali za swoich, Przyjaciele pomogli Indianom albo zostali zaadoptowani przez rodziny.
Zep zamilkł kiedy podeszła do niego rodzina indiańska i z szacunkiem stanęła w pewnej odległości od nas, uśmiechali się i niepewnie dawali znak, że są, że istnieją. Szaman podszedł do nich, coś zagadał, przytulił do siebie dziecko. Odwrócił się do mnie.
- Navaho nie mają słowa "religia". Ponieważ słowa mają tą właściwość, że zawsze istnieją jakieś ich przeciwieństwa. Jeśli więc istnieje religia, istnieje także coś, co religią nie jest. Odpowiedzią na sacrum jest profanum, a dla Navaho nie ma czegoś, co nie jest przesiąknięte świętością. Wszystko jest dziełem Boga, a każdy człowiek żyje po to, aby to sacrum chwalić i pielęgnować. To po pierwsze. - Zep wyliczał zaginając palce jeden po drugim - Po drugie, "Ya - tah" to znaczy "Witaj". Po trzecie Navaho to w rzeczywistości Dinee, tak przynajmniej sami siebie nazywają. Po czwarte pamiętaj o tym, co mówi Don Andreas - "kiedy zrozumiesz duże, zrozumiesz też małe... ale najpierw zrozum duże".
Zrobiło się ciemno. Owinąłem się szczelnie kocem.

- Czas na ceremonię - powiedział Zep - będę przy tobie. Żeby cię prowadzić... i weź jedno z moich mogieri. Żeby do ciebie też przyszły duchy... Weź także to - Zep podał mi niewielkie lusterko i leżącą na nim 25 centówkę z orłem - i połóż to na ołtarzu.
- Po co?
- Rano, po ceremonii pójdziesz wziąć to z ołtarza, ale nie pokazuj nikomu, odejdź na bok i wolno popatrz w lusterko... Dziadek Mescalino, jeśli zechce, pokaże ci twoją prawdziwą twarz... albo to, co cię czeka... albo nic, tylko pustkę. Orzeł ci to przyniesie. Orzeł jest jego posłańcem. Chodźmy się przygotować.

Kiedy skończyliśmy zbierać z samochodu rzeczy potrzebne do ceremonii minęło kilka godzin.
Wreszcie stanęliśmy w kręgu. Była noc. Kilka świeczek trzymanych w rękach przez Indian i nierozpalone jeszcze ognisko. I szamani ze swoimi mogieri uniesionymi w górę i wzywającymi Duchy Opiekuńcze. Potem był ogień, niezrozumiałe śpiewy i głuche uderzenia w peyotlowe bębny, roznoszenie komunii peyotlowej pod postacią proszku z suszonych kaktusów i mocnej, gorzkiej, halucynogennej herbaty. Na dnach papierowych kubków z McDonalda osiadała kilkucentymetrowa warstwa peyotlowego pyłu.
Siedziałem w kręgu, na ziemi przy Zepie, który odszedł od ołtarza, aby mnie prowadzić.

- Zep, co będzie, jak będę rzygał? - odwróciłem się do mojego szamana, gdy tylko poczułem jak gorzki, niesmaczny pejotl zaczął się buntować w moim żołądku.
- Nie będziesz.
- Dobra, nie będę.
Zmusiłem się do przełknięcia pierwszej porcji wymiocin. Zamknąłem oczy. Było zimno. Pod przymkniętymi oczami zaczęły się pojawiać peyotlowe wizje... kolorowe labirynty, gwiazdy, kłębiące się gdzieś w podświadomości dziwne planety i kosmosy... Kiedy otworzyłem oczy, wokół ogniska wędrowali pomocnicy Don Andreasa z mogieri zatkniętymi za czerwone chusty podtrzymujące włosy. Potrząsając grzechotkami śpiewali, okryci przed zimnem kolorowymi kocami poruszali się spokojnie... powoli zaczęli zamieniać się w wędrujące jelenie - obrazy ludzi i zwierząt nakładały się na siebie i znikały. Głucho grały bębny. Ludzie-jelenie krążyli wokół ogniska w dziwnym tańcu. Zamknąłem oczy... otoczony milionami gwiazd stanął przede mną zarośnięty karzeł i zaczął się śmiać. Potem w pustce i ciszy po śmiechu pojawiła się wirująca kostka. Zatrzymała się na jednej ze ścianek. Na czarno-białej ziemi kucał szaman Navaho i sypał na ziemi mandale. Lekko pulsując kostka tkwiła w powietrzu. Starzec popatrzył na mnie, na chwilę przerywając sypanie piasku.
- Czego chcesz? - zapytał.

Nie potrafiłem nic odpowiedzieć... to, co się wydarzało, było tak realne. Jednocześnie wiedziałem, że jestem na ceremonii i wiedziałem, że w tym samym czasie rozmawiam z tym starcem istniejącym jedynie pod moimi powiekami. Ale paradoksalnie był On prawdziwy nie mniej, niż ja sam.
Peyotlowy szaman chwilę czekał w milczeniu na moją odpowiedź, a potem znikł.
Zacisnąłem oczy, silnie, mocno, pragnąc by starzec wrócił i dał mi jeszcze jedną szansę. Byłem jak Parsifal, któremu przyniesiono Świętego Graala i który nie potrafił zadać mu pytania, które wyzwoliłoby zarówno Króla Rybaka jak i jego samego.



Źródło: informacja własna

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 7 8 dalej >>


w Foto
Przewodnik po procesie inicjacji
WARTO ZOBACZYĆ

British Virgin Island
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Adriatic Express 2006
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl