HAWAJE
23:44
CHICAGO
03:44
SANTIAGO
06:44
DUBLIN
09:44
KRAKÓW
10:44
BANGKOK
16:44
MELBOURNE
20:44
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Nepal i już » Nepal: Dookoła Annapurny
Nepal: Dookoła Annapurny

Artur Lorenc





Tilicho Lake

Zobacz  powiększenie!
Co z tego, że jest zamarznięte?!
Sylwek nie czuje się na siłach żeby iść do jeziora Tilicho, więc po wyruszeniu z Manangu najbliższe dwa dni będę wędrował sam. Spotkamy się ponownie w Yak Kharka. Nad dolina Marsyangdi żeglują białe obłoki, ale systematycznie się od nich oddalam i po jakimś czasie mam przed sobą tylko błękit nieba. Spoglądam jeszcze na Gangapurnę i spływający po jej zboczu lodowiec jak mienią się w promieniach wschodzącego słońca. Szybko docieram do wioski Khangsar, mijam przycupnięty na zboczu klasztor i Tilicho Peak Hotel, jedno z dwóch miejsc noclegowych na tej trasie. Dochodzę do rozwidlenia szlaku. Jedna jego odnoga to trasa górna, która wymaga jednak dłuższego marszu. Trasa dolna uznawana jest za niebezpieczną, bo prowadzi przez osuwisko. Z odrobiną niepewności wybieram opcję drugą i podążam w kierunku tabliczki ostrzegawczej "Landslide". Drobne kamyki zaścielają całe zbocze sięgając kilkaset metrów w dół, do samego dna doliny. Niezwykle malowniczo i spektakularnie to wygląda, ale nogi mi trochę miękną na myśl, że mam po tym przejść. Idę kilka metrów. Za plecami słyszę odgłos spadających kamieni. Spoglądam w tył i widzę jak część osuwiska zaczyna ożywać, zsuwając się powoli jak gęsta masa. Zamieram na sekundę w bezruchu, jednak nie jest to najlepszy pomysł, bo czuję jak podłoże razem ze mną wędruje zgodnie z kierunkiem siły grawitacji. Przyznam, że w tym momencie zwątpiłem. Postanawiam te felerne miejsca przebiec, stawiając stopy trochę wyżej, co zdaje się skutkować. No, nie tak tragicznie już ten szlak wygląda. Słyszę cały czas jak coś za mną szeleści, ale staram się nie zwracać na to uwagi - byle do przodu. Po około 25 minutach balansowania na krawędzi pojawia się tabliczka, która jak się domyślam ostrzega o osuwisku, tyle, że z przeciwnej strony. Dla mnie oznacza to więc jego koniec.

W Tilicho Base Camp jem szybkie śniadanie, chociaż godzina 11 wskazywałaby bardziej na porę lunchu i w samo południe ruszam w kierunku jeziora Tilicho. Mam dzisiaj za sobą 700 metrów podejścia, pozostaje jeszcze 800, więc trasa wyrywa ostro do góry. Oplata całe zbocze i na sam koniec doprowadza mnie kilkunastoma zakosami na przełęcz, gdzie, jak okiem sięgnąć zalegają ogromne ilości śniegu. Przekraczam kilka płynących pod lodem strumyczków i zaczynam iść po wydeptanych śladach. Najwyraźniej od rana śnieg jest bardziej zlodzony niż teraz. Stawiam kilka kroków na płytkich odciskach stóp i za każdym razem zapadam sie po kolana. Postanawiam sprobować po zboczu, gdzie prześwituje trochę czarnego koloru. Nasiąknięte wodą podłoże jest tak śliskie, że od razu ląduję w błocie. Potem kolejny raz i następny. Co chwila tracę równowagę i ześlizguję się w dół. Kilkaset metrów dalej wszystko wokół jest już przykryte śniegiem. Droga do jeziora zamienia się w koszmar. Co drugi krok grzęznę w śniegu po pas. Zapieram się rękoma, żeby stanąć na powierzchni i natychmiast zapadam sie po same barki. W ciągu każdej minuty wyczołguję się po kilka razy. Pech chciał, że moje stuptuty zostały w Katmandu i teraz czuję jak woda zaczyna ściekać do butów. Zupełnie z znienacka dociera do mnie, że brodzenie po pas w śniegu, w mokrych butach na 5000 metrach może się źle zakończyć. Palce u stóp drętwieją. Sił zaczyna ubywać. Momentami w odruchu bezsilności zaczynam iść na kolanach. Zapadam się jednak jeszcze głębiej i mam problemy, żeby się wydostać. Zupełnie jakby mnie coś wessało. Widać już kamienne kopczyki, którymi oznaczony jest punkt widokowy na jezioro Tilicho. Czuje sie bezradny jak dziecko. Mroźny wiatr zrywa cieniutką, szklistą warstewkę lodu, którego odłamki lecą wprost na mnie. Siedząc po pas w śniegu jestem zrezygnowany do granic. Złość pcha mnie jednak do przodu. Zupełnie nie myślę o drodze powrotnej. Otępiały wzrok utkwiony mam w tym jednym punkcie, który wydaje się nie przybliżać ani o metr. Gdy staję przed tym cholernym jeziorem odczuwam niesamowitą satysfakcję. Co z tego, ze jest zamarznięte. Nie o to tak naprawdę chodzi.

Zobacz  powiększenie!
W drodze do Tilicho Lake - osuwisko

Dotarcie do tego punktu stało się celem samym w sobie. W drodze powrotnej staram się iść po własnych śladach i okazuje się to dużo łatwiejsze. Gdy śniegi mam już za sobą przysiadam na kamieniu, zdejmuję buty i zaczynam wykręcać skarpetki. Palce zrobiły się lekko sine, a sznurowadła wyglądają jak sople lodu. W Tilicho Base Camp wspominam już ta przygodę z małym uśmiechem. 11 godzin marszu, w tym 3 w śniegu po pas i w sumie 1500 metrów podejścia to jak na jeden dzień zupełnie wystarczy. Rano jestem obolały, jakby ktoś spuścił mi niezły łomot. Zmęczenie promieniuje jeszcze po całym ciele. Zbieram się i schodzę na herbatę czując, że mam nogi z ołowiu. Nie pozostaje jednak nic innego jak o tym nie myśleć.

Postrzępione i zniszczone przez wietrzenie skały, a raczej to co z nich pozostało, wystają z płaskiego jak stół zbocza i przypominają wraki statków-widm dryfujące po spokojnym morzu. Oświetlane porannym słońcem rzucają długie cienie, które układają się obok siebie i zdają się falować smagane delikatnym podmuchem wiatru. Przekraczam ponownie osuwisko, które chyba jeszcze zaspane leniwie zrzuca z góry zaledwie kilka kamyków. Dochodzę do rozwidlenia szlaku i skręcam w kierunku Yak Kharka. Kilka razy mijam kamienne zabudowania zawieszone nad urwiskiem. Wyglądają one jak średniowieczne ruiny, a z daleka przypominają pozostałości po cywilizacji Inków. Ze wzniesienia, w miejscu gdzie trasa skręca w górę doliny Kone Khola roztacza się widok na szeroką dolinę Marsyangdi i wioskę Manang na południu, a na północy widać ośnieżony Khatung Kang i przełęcz Thorong La. Gdy pojawiają się stada pasących się zwierząt powoli zbliżam się do Yak Kharka, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza "pastwisko jaków".

Namiastka Tybetu

Zobacz  powiększenie!
Mały Tybet
Mój entuzjazm jest trochę przygaszony. Może widząc codziennie te wspaniałe góry i wędrując w ich otoczeniu zaczynam się powoli przyzwyczajać? Może przestają rzucać na mnie swój czar? A może to zwykły gorszy dzień, który już jutro popadnie w zapomnienie wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca? Może... Bez emocji dochodzę do Thorong Phedi, gdzie zatrzymujemy się na śniadanie. Pochłaniam drożdżówkę z cynamonem, którego intensywny aromat drażni rozregulowane kubki smakowe. Niby zwykła słodka bułka, a ile przyjemności potrafi dostarczyć. Czując na plecach oddech zbliżającego się lenia podrywamy się i pokonujemy ostatnie podejście do High Campu.

Rano wyczołguję się ze śpiwora wprost do zimna, które opanowało cały pokój. Przed wyjściem biorę łyk wody i wyczuwam kawałki lodu unoszące się na powierzchni. Zapowiada się mroźna droga na przełęcz Thorong La. Szlak co kawałek zmienia się z kamienistego i piaszczystego w pokryty śniegiem i jest lekko oblodzony. Szczyty, które jeszcze wczoraj kreśliły tak wspaniałą panoramę teraz toną w porozrywanych chmurach. Gdyby nie łagodne promienie słońca, które delikatnie na nie spływają można by powiedzieć o dramatycznej scenerii grozy. A tak góry zdają się dryfować unoszone przez białe obłoki, które przypominają rozmyte strzępki. Mijam zdyszanych turystów, którzy sapiąc, ostatkiem sił łapią powietrze. Po chwili idę już zupełnie sam. W oślepiającym śniegu, który odbija promienie słońca, dostrzegam migoczące kolory. W miarę jak się do nich zbliżam przybierają kształty chorągiewek falujących na wietrze. Wreszcie są flagi modlitewne, ktorymi splatana jest cala przełęcz Thorong La (5416 m). Jest tutaj nawet Tea House, który serwuje chyba "najwyższą" komercyjną herbatę na świecie. Parzona dla turystów na wysokości 5416 m może się spokojnie o takie miano ubiegać. "Herbata z przełęczy" kosztuje 5 razy więcej niż przeciętnie, ale jak tu nie skosztować tak wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju napoju. Jakby na to nie patrzeć, te 80 Rs. to i tak pewnie mniej niż nad Morskim Okiem. Z przełęczy przepędza nas lodowaty wiatr, który sprawił, że czuję się zamarznięty na sopel. W miarę jak schodzimy, robi się coraz cieplej, kolejne warstwy ubrań, które mamy na sobie lądują w plecaku. Po tej stronie krajobraz obdarza nas namiastką Tybetu. Kierujemy sie do położonego 1700 m niżej Muktinath, do którego oprócz turystów, przybywają również pielgrzymi. Jest to bowiem święte miejsce zarówno dla Buddystów jak i Hinduistów. Cześć wioski przeznaczona dla turystów nosi nazwę Ranipauwa, a świątynie zlokalizowane są 90 metrów powyżej. W jednej z nich znajduje się małe źródło gazu, które daje niegasnący płomień, a obok niego wytryskuje święta woda. Właśnie one decydują o tak dużym religijnym znaczeniu Muktinath.

Zobacz  powiększenie!
Tybetański widok: `Góry, wyglądają jak usypane z piachu`
Od samego rana opatulone w kolorowe szale i chusty kobiety wystawiają drewniane stoły i układają tybetańskie wyroby, którymi będą nęcić przechodzących turystów. Otwarta przestrzeń, która sie teraz przed nami roztacza wydaje się być ogromnym ekranem, na którym wyświetlane są obrazy rodem z Tybetu. No, może będące jego namiastką, ale na mnie i tak robią ogromne wrażenie. Wprost nie mogę się powstrzymać od robienia zdjęć i co kawałek się zatrzymuję, żeby przypadkiem nic mi nie umknęło. Przed domami stoją drewniane maszyny, na ktorych kobiety przędą szale. Dokładają kolejne kolorowe warstwy skrupulatnie przebierając palcami. Na dole i w górze słychać pokrzykiwania pasterzy, nazywanych w Tybecie drok-pa, którzy zaganiają swoje zwierzęta najwyraźniej podążające własnymi ścieżkami. W przydrożnych wioskach kamienne i oblepione błotem domy stanowią kolejny element składający się na "tybetańską układankę". Dopełnieniem, a właściwie spoiwem jest krajobraz. Stanowi on tło, które w moich oczach wychodzi zdecydowanie na pierwszy plan. Diametralnie rożne i wyłamujące się z dotychczasowej śnieżnej scenerii, góry, wyglądają jak usypane z piachu. Gdzieniegdzie tylko wykropkowane niewielkimi cierniowymi krzewami i kępami traw zdają się niemal wykrzykiwać o swojej niedostępności. Surowe kształty współistnieją jednak z piaskowymi rzeźbami i wypukłościami przez które przemawia spokój i delikatność. Nad nimi zarysowują się ostre krawędzie w całej gamie odcieni brązu. Otoczenie jest delikatnie zamglone zupełnie jak w starym telewizorze. W tej półpustynnej krainie przez którą idziemy różnorodność form jest wprost zadziwiająca. Zatrzymuję się na chwilę. Dochodzę do skarpy i spoglądam w dół na głęboki kanion. Skrywa on niewielką, drapieżną rzekę, która bezwzględnie przecina piaszczyste skały niczym stępiony nóż, pozostawiając poszarpaną bliznę. Przesuwam wzrok i napotykam na rozciągającą się wzdłuż koryta rzeki zieloną połać, która w piaszczystym otoczeniu jest kwitnącą oazą. Soczysta zieleń zdaje się wylewać na okoliczne zbocza. Tak właśnie z góry wygląda osada Kagbeni. Można odnieść wrażenie, że z pustyni wkraczamy wprost do raju. Tu również rosną jabłonie, tyle, że ich owoce nie są zakazane, a służą do wytwarzania najlepszego Apple Pie, jakiego mam okazje skosztować. Podobnie jak w biblijnym Raju jabłko, tutaj to wspaniale ciasto kusi do grzechu...łakomstwa. Kamienista ścieżka wyprowadza nas z tej bajecznej wioski. Idziemy wzdłuż zalążka Kal Gandaki, która jest na razie leniwie meandrującym strumyczkiem. Przed nami zza piaszczystych wzgórz wyłaniają się ośnieżone szczyty Nilgiri, a po prawej przez zamglone od pyłu powietrze probują się przebić wierzchołki Dhaulaghiri Himal. Nieustannie mijają nas Hindusi, którzy pielgrzymują do świętego Muktinath, a porywisty wiatr wiejący w tamtym kierunku zdaje sie być ich przewodnikiem. My natomiast musimy się z tymi podmuchami zmagać i czasami mocno zapierać, żeby postawić kolejny krok, niestety opuszczając "mały Tybet".

Przez tropiki i dżunglę do ABC

Zobacz  powiększenie!
ABC, powyżej Annapurna South
Z wietrznego Jomsom dochodzimy do Marphy, "jabłkowej stolicy Nepalu". Sady jabłoni doprowadzają nas do miasteczka, które wygląda jak z czasów średniowiecza. Wąziutkie uliczki wiją się między pomalowanymi na biało domami. Na płaskich dachach piętrzą się stosy drewna wyłożone do ususzenia na palącym słońcu. Z malutkich okienek wyglądają uśmiechnięte twarze dzieci, a przez otwarte drzwi można zajrzeć do zadymionych od paleniska wnętrz domostw. Zupełnie jakby czas się tu zatrzymał dawno temu. Wieczorem probujemy tutejszych przysmaków - suszonych jabłek i apple brandy, która układa nas do snu. Opuszczając Marphe idziemy jeszcze wzdłuż owocowych sadów, które rozciągają się na całej długości wioski. Później trasa pokrywa się niestety z drogą dla dżipów, które trąbią z daleka na nasz widok. Zatrzymujemy się, gdy koło nas przejeżdżają słysząc jedynie strzelające spod opon kamienie. W środku widać ściśniętych pasażerów, którzy odczuwają zapewne taki sam komfort jak sardynki w puszce. Pakowność takiego dżipa jest bardzo duża, szczególnie jeżeli weźmiemy jeszcze pod uwagę kilka osób siedzących na dachu. Rzeka Kali Gandaki, wzdłuż której cały czas wędrujemy miewa na razie dosyć zmienne nastroje. Wartko przetacza sie w wąskim korycie przybierając czarną barwę i aż kipi ze złości, by po chwili podzielić się na kilka odnóg i leniwie płynąć szeroką doliną pod czystą jak łza postacią. Prowadzi nas ona od wioski do wioski. W jednej z nich o nazwie Tukuche ponownie pojawiają się sady jabłoni i tutaj również daję się skusić na Apple Pie. Powoli staję się chyba degustatorem szarlotki na szlaku. Tym razem jabłkowy przysmak wyglądem przypomina wielki pieróg z owocowo-cynamonowym nadzieniem. Podgrzany aż rozpływa się w ustach, ale gdzież mu do tego z Kagbeni. To był rarytas. Schodząc coraz niżej nie da się nie zauważyć jak otaczające nas góry wychodzą z kompletnego negliżu. Przywdziewają zielone szaty, najpierw iglaste, później również liściaste, które tak gęstnieją, że zaczynają przypominać puszyste boa owijające ich zbocza. Z godziny na godzinę robi się bardziej parno i duszno, a rozgrzane powietrze zdaje się momentami zastygać w bezruchu. Słońce zarzuca na nas swoje gorące sieci, które spowalniają ruchy i wysysają z nas niesamowite ilości potu. Gęstniejąca roślinność staje się bardziej urozmaicona. Zbocza gór pokryte są szczelną zieloną skorupą. Ponownie pojawiają się bananowce, bambusy, rozłożyste agawy i dziwne drzewa wyglądające jak zdeformowane bulwy pietruszki. Takie otoczenie cały czas nam towarzyszy, gdy podchodzimy do Ghorapani pokonując 1700 metrowe przewyższenie terenu. Wchodzimy po ułożonych z kamieni schodach pośród gęsto utkanych drzew i krzewów. Można odnieść wrażenie, że idziemy do zaginionej w tropikalnym lesie świątyni. W tym przypadku musiałaby ona mieć monstrualne rozmiary bo schody zdają się nigdy nie kończyć. Pokonujemy kolejne stopnie przechodząc przez rozciągnięte zabudowania wiosek. Po kilku godzinach na grzbiecie wzniesienia zaczynają połyskiwać blaszane dachy domów w Ghorapani.

Godzina 4 rano. Na zewnątrz czarna jak smoła noc, a mój budzik właśnie zaczyna dzwonić. 400 metrów powyżej Ghorapani znajduje się "Poon Hill", wzgórze, które jest doskonałym punktem widokowym. Aby podziwiać z niego wschód słońca nie można się jednak zbyt długo wylegiwać. Ubieram się z małymi oporami, używając całej swojej silnej woli, żeby odgonić lenia, zakładam czołówkę i wychodzę. Po obydwu stronach ścieżki rosną wysokie krzewy, które w świetle latarki przybierają przeróżne formy. W strumieniu światła, poza którym panują całkowite ciemności, latające stworzenia wyglądają jak unoszący się w głębinach oceanicznych plankton. Wchodzę na platformę widokową znajdującą się na wzgórzu i czekam. Spod osłony nocy zaczynają się powoli wyłaniać poszczególne szczyty - Nilgiri South, Annapurna South, Hiunchuli i Machhapuchhare, który swoja sylwetka przypomina mi stożek wulkaniczny, a powszechnie nazywany jest również Fish Tail, czyli "ogon ryby". Niestety delikatna warstwa chmur i zamglone powietrze psują całe przedstawienie. Dhaulaghiri zamiast przybierać złotawe barwy zupełnie zaspał. Pod białą pierzyną zdaje się być pogrążony w głębokim śnie. Inne góry tez dosyć mizernie się prezentują. Czekam jeszcze chwilę, ale już bez wiary, że nagle coś drgnie.

Z Goraphani wyruszamy pośród lasu rododendronów. Niektóre już przekwitły, ale większość nie zrzuciła jeszcze swoich czerwonych i różowych szat. Niczym królewny w sukniach balowych mienią się na tle pozostałych drzew w oficjalnej zieleni. W tym naturalnym ogrodzie czas bardzo szybko mija. Przed Tadapani przekraczamy małą rzeczkę, którą jakby stanowiła magiczną granicę i otwierała bramy do baśniowej krainy. Drzewa obrasta gruba warstwa mchów, a ich zwisające gałęzie zdają się zamieniać w kościste palce, gdy dłużej się na nie patrzy. Zupełnie jak straszny zaczarowany las w bajkowych opowieściach, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Ze skał wyrastają bukiety paproci, a z góry rozwijają się pnącza, które wyglądają jak poprzerywane pajęczyny. Korony drzew szeleszczą, zupełnie jakby...no właśnie, są i małpy. Okazuje się, że tą wspaniałą krainę tuż przed Tadapani zamieszkują lemury. Siwe futro, czarne pyski i długie ogony dają się dość łatwo zauważyć. Jeden siedzi na kamieniu podejrzliwie spoglądając w moją stronę, drugiemu znudziło się bycie w centrum uwagi i leniwie wdrapuje się gdzieś wyżej, a inne przeskakują w gęstwinach.

Już od kilku dni popołudniami widać oznaki zbliżającego się monsunu. Punktualnie o godzinie 15, jak w zegarku, ociężałe chmury z trudem przetaczają się przez barierę gór, jakby nie mogły przedostać się na druga stronę. Ostatkiem sił wdrapują się wysoko, a następnie swobodnie żeglują w naszym kierunku przybierając szare i granatowe kolory, aż wreszcie zrzucają cały balast. Dobrze, że do tej pory jesteśmy już zawsze pod dachem i wtedy niech sobie leje ile chce. O poranku po ulewnym deszczu nie ma już zazwyczaj śladu. Pozostaje tylko wypicie herbaty, sprawdzenie rachunku i można ruszać w drogę. No, z tym rachunkiem to różnie bywa, bo czasami rożni się on od naszych wyliczeń. Zdążyłem się już przyzwyczaić, że niektórzy probują nam zasugerować, że wypiliśmy więcej herbat, albo przez "przypadek" wpisują inne ceny, niż widniejące w menu. Później gospodarz z charakterystycznym zdziwieniem na twarzy przyznaje, że to jego "pomyłka". Nie tym to innym razem, a nuż ktoś nie zauważy, zapewne taką metodę wszyscy stosują. Jedyne, co pozostaje to mieć oczy szeroko otwarte i zawczasu być bardziej podejrzliwym. Jest to dość specyficzna gra, w której zasady, oczywiście niepisane, znane są obydwu stronom. Jedni chcą ugrać dla siebie coś ekstra kosztem drugich, a ci nie mogą dać się na to złapać. Niestety turyści są zawsze w pozycji defensywnej. Tak to właśnie funkcjonuje. U nas nazwalibyśmy taki proceder oszustwem, ale tutaj...po co takie mocne słowa. Ja wolę się na widok takiej "pomyłki" szeroko uśmiechnąć i już wtedy właściciel lodży wie, że nici z jego chytrego planu.

Zobacz  powiększenie!
Baśniowy las przed Tadapani
Po wyjaśnieniach można spokojnie wyjść na szlak i obcując z nieskazitelną przyroda odepchnąć sprawy materialne całkowicie na bok. Za wioską Sinuwa staje się ona jeszcze bardziej wyrazista niż do tej pory. Kilka minut podejścia i jesteśmy ponownie w dżungli, która aż kipi od ilości roślin i spływa po stromych zboczach na samo dno doliny. Płynąca tam rzeka wydaje się być stłamszona i ściskana z obydwu stron i jedynie swoim szumem probuje zwrócić na siebie uwagę. Nic z tego, bo słuch wyostrza się nam na inną, bardziej egzotyczną melodię. Dżungla zaczyna przemawiać poprzez śpiew ptaków, który płynie ze wszystkich stron. Zupełnie jakby wszędzie dookoła zainstalowane były urządzenia emitujące ten niezwykle intensywny i relaksacyjny odgłos. Zatrzymuję się kilka razy, żeby wsłuchać się w ptasi koncert. Rozmaite dźwięki w rożnych tonacjach następują po sobie i zamykają się w niekończące się cykle. Przypomina to orkiestrę gdzie każdy muzyk czeka na swoją kolej i poszczególne instrumenty rozbrzmiewają w odpowiednim czasie. Synchronizacja i kompozycja jest imponująca. Dyrygujący wszystkim instynkt sprawia, że świergoczące skrzydlate stworzenia tworzą wspólnie melodię, która rozbrzmiewa w gęstych koronach drzew, owija każdy listek, spływa po konarach i wślizguje się do naszych uszu. Wszyscy podążający tym szlakiem ją słyszą, ale idą jakby zamknięci w szklanej osnowie, która odpycha zewnętrzne bodźce. Czasami ludzie spoglądają na mnie, gdy wpatruję się w jeden punkt, robię zdjęcie i dalej wzrok mam utkwiony w tym samym miejscu. Być może dla nich są to kolejne drzewa, kolejne krzewy, ale w moich oczach ten barwny ekosystem zmienia się na każdym kroku, za każdym zakrętem. Pokazuje nam swoje najwspanialsze wdzięki, jednak żeby je dostrzec trzeba się zatrzymać, obrócić głowę i otworzyć oczy. Dostrzeżemy wtedy bujny, obfitujący niezliczone formy roślinne świat. Powyginane i poskręcane drzewa o przygarbionych sylwetkach poubierane są w aksamitne kubraki z mchów. Na swoich ramionach dźwigają frędzlowe porosty, które niczym zmarszczki postarzają je o setki lat. Grube zdrewniałe pnącza wiją się wokół pni od samej ziemi aż po same korony, a następnie zwisają bezwładnie przypominając kosmate szpony gotowe schwytać swoją ofiarę. Ponownie sceneria rodem z baśniowej krainy. Czasami gęsto rosnące drzewa po obydwu stronach szlaku zamykają się nad naszymi głowami tworząc żywy, ciemny korytarz. Wydaje mi się, że przez niewidzialne przejścia wkraczam z niego do kolejnych pomieszczeń. W jednym rozbrzmiewa wspomniana już ptasia symfonia, w drugim rozłożyste paprocie zaściełają zbocze niczym włochaty dywan. Otwieram i zamykam kolejne "drzwi" przechodząc przez "bambusową komnatę" i "straszny pokój", gdzie wystające z ziemi korzenie zdają się wić w konwulsjach i przypominają na wpół pogrzebane szkielety. Na koniec naciskam ostatnią klamkę i wchodzę z przyciemnionej dżungli do "pokoju dziennego" gdzie ze skał spływa wąski, szemrzący wodospad.

Idąc wyżej można zauważyć, że roślinność wokół zmienia się jak w kalejdoskopie. Z minuty na minutę jest jej coraz mniej. Staje się przerzedzona i bardziej uboga. Od pewnej wysokości rozpoczyna się kolejne piętro roślinne. Drzewa karłowacieją i z trudem kurczowo trzymają się gleby wbijając swoje powykrzywiane korzenie. Przypominają schorowane, wątłe postacie, które wkrótce przeprawia się na tamten świat. Po chwili nie są już w stanie sprostać panującym warunkom. Ustępują miejsca krzewom i cieniutkim bambusom, które zbite w gęste kępy probują wykrzesać ostatnie iskry ciepła. W górze błyszczą nagie skały, na których zauważyć można układające się pod różnym kątem rysy skrywające ich geologiczną przeszłość. Spływają po nich cieniutkie stróżki wody. Spadając swobodnie rozpryskują się tworząc przezroczyste, delikatne jak aksamit wstęgi. Gdy dochodzimy do Machhapuchhare Base Camp zaczynają napływać chmury. Żeglują coraz wyżej aż zakrywają ośnieżone szczyty, które wyłoniły się na chwilę po raz pierwszy od kilku dni. Skręcamy w wąska dolinę wyglądającą jakby dawno temu została zasypana przez lawinę kamieni i idziemy po zboczu moreny bocznej lodowca, który wypływa spod stóp Annapurny. Ostatnią oznaką życia w tym surowym klimacie są żółte kępy traw targane przez porywiste podmuchy wiatru, porosty i o dziwo fioletowe kwiatki wyglądające jak drogocenne szafiry w tej ubogiej szacie roślinnej. Za naszymi plecami przez białe obłoki niczym z kłębów dymu, co jakiś czas przebija się strzelista sylwetka świętej góry Machhapuchhare, na której według wierzeń swoją siedzibę mają Bogowie. Dochodzimy do kilku chatek, czyli bazy pod Annapurną, położonej na wysokosci 4130 m. Natomiast sama Bogini Obfitości, czyli Annapurna chyba nie ma na razie ochoty wyjrzeć zza gęstej, kłębiastej kurtyny.

Gdy o 5.30 rano wychodzę na zewnątrz i widzę czysty błękit nieba odczuwam ulgę, że jednak możemy podziwiać tą ośmiotysięczną piękność i to w pełnej krasie. Wpatruję się, jak promienie wschodzącego słońca ubierają ją w złote barwy. Masywna południowa ściana Annapurny jest naprawdę imponująca. Wydaje się być barierą nie do przejścia, a swoim wyglądem przypomina opancerzony pojazd. Ostatni taki wschód słońca w Himalajach, ostatni raz pośród tylu wspaniałych ośnieżonych szczytów, które otaczają nas dosłownie ze wszystkich stron – chciałbym, żeby czas zatrzymał się choć na chwilę, a słońce wolniej się tego ranka wznosiło. Są to jednak życzenia, które nigdy się nie spełniają. Z uśmiechem na twarzy wyruszam w drogę powrotną, co jakiś czas spoglądając jeszcze na Annapurnę I, później na Annapurnę South. Wreszcie znikają one za kolejnymi wzniesieniami pozostając już tylko na zdjęciach, w pamięci i chyba trochę w sercu, tak jak całe Himalaje.

Zobacz  powiększenie!
Annapurna IV
Ostatniego dnia trekkingu zatrzymujemy się na śniadanie w wiosce Deorali znajdującej się na niewielkiej przełęczy. Można stwierdzić, że miejsce to ma trochę symboliczny wydźwięk. Z jednej strony rozpościera się dolina rzeki Modi Khola, a ponad nią iskrzą się w słońcu ośnieżone szczyty gór, w których towarzystwie wędrowaliśmy przez 20 dni. Nawet Dhaulaghiri zaszczyca nas swoją obecnością. Pojawia się niespodziewanie, jakby po raz ostatni chciał się zaprezentować na pożegnanie. Odwracając głowę w przeciwną stronę widzę w oddali połyskujący fragment jeziora Phewa, nad którym położona jest Pokhara Gdy za kilka godzin znajdziemy się tam, mam nadzieję w jakimś przyjemnym hoteliku, nasza podróż przez Himalaje definitywnie się zakończy.

Bagaż doświadczeń, przygód, a powoli już wspomnień i miejsce, w którym trzeba będzie sobie powiedzieć "finito". Takie wewnętrzne rozdarcie skłania do refleksji. Przed oczami przelatują rożne obrazki z prawie 40 dni trekkingu w rejonach Everestu i Annapurny, niczym przyspieszony pokaz slajdów. Uśmiecham się delikatnie pod nosem. A plecak, na który tak psioczyłem jeszcze przed wyjazdem w Manchesterze...wypadałoby okazać skruchę...sprawdził się doskonale.


Źródło: informacja własna

<< wstecz 1 2


w Foto
Nepal i już
WARTO ZOBACZYĆ

Egipcjanie: od fellaha po faraona
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AL 18; W drodze
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl