HAWAJE
22:58
CHICAGO
02:58
SANTIAGO
05:58
DUBLIN
08:58
KRAKÓW
09:58
BANGKOK
15:58
MELBOURNE
19:58
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Nepal i już » Nepal: Dookoła Annapurny
Nepal: Dookoła Annapurny

Artur Lorenc


To już ostatnie spotkanie z himalajską wyprawą Artura Lorenca i Sylwestra Banasika. Ale za to jakie! Przed nami bardzo obfita, miejscami poetycka relacja z okrążenia masywu Annapurny. Od zachwytu, po zaciskanie zębów (bo co robić, kiedy wyobraża się sobie bohatera brnącego w śniegu do ramion?). Mamy nadzieję, że o przygodach tych podróżników usłyszymy jeszcze nie raz. A tymczasem zapraszamy do lektury!




Tropikalny początek

Zobacz  powiększenie!
Witamy w tropikach
Po trzech dniach spędzonych w Katmandu docieramy do wioski Besisahar. Ponownie ciasnym autobusem, ponownie z plecakami na kolanach. Szybko jednak przechodzi to w zapomnienie. Wchodzę rano na niewielki taras i biorę głęboki oddech po niezbyt przespanej nocy. Długo prowadziliśmy starcia z komarami, których cała chmara zadomowiła sie w naszym pokoju i zawsze jakiś z nich znajdował drogę do nieosłoniętej części ciała. Poranne powietrze, nienagrzane jeszcze od słońca daje póki co uczucie rześkości, ale są to ostatnie tak przyjemne chwile.

Z Besisahar do Khundi idziemy kamienisto-szutrową drogą, która miejscami wygląda tak, że trudno uwierzyć iż mogą po niej jeździć autobusy. W Nepalu wszystko jednak jest możliwe. Już teraz można dostrzec brak nieustannych podejść i zejść, które od samego początku uprzyjemniały nam wędrówkę w rejonie Everestu. Druga różnica polega na tym, ze przenieśliśmy sie do zupełnie tropikalnego klimatu. Po godzinie marszu słońce wznosi sie już na tyle wysoko, ze zaczyna wylewać cały swój żar, a my wdychamy ugotowane powietrze, które zdaje sie tylko zapychać płuca. Ponadto jest ono zapylone i z trudem przebija sie przez nie potężna sylwetka Manaslu, nieśmiało pobłyskując w promieniach słońca. Właściwie to ledwo można ja dostrzec i bardziej przypomina obłoki majaczące gdzieś na horyzoncie. Posilony tradycyjnym Dal Bhatem`em siedzę na tarasie w Bahundanda, którego bambusowa konstrukcja wspiera spadzisty dach wykonany ze słomy. Wzmaga się wieczorny wiatr ciągnąc za sobą napęczniałe od całodziennego ciepła kłębiaste chmury. Wpadający na taras podmuch przewraca wazony i targa obrusy przynosząc jednocześnie rześkie powietrze. Zagłębiony w lekturze czuję jak niewidzialna jedwabiście delikatna chusta okrywa moje ramiona i twarz. Podnoszę głowę i obracam sie w kierunku orzeźwiającego strumienia, który zamienia sie w terapeutę i z wyczuciem masuje skronie wcierając jedyną w swoim rodzaju ulgę i odprężenie.

Od samego rana ponownie na chwile zapominamy o palącym słońcu, które konsekwentnie kontynuuje swoją wędrówkę do góry i już po kilkudziesięciu minutach daje o sobie znać. Przechodzimy przez wioski, które mi nieustannie kojarzą się z tropikami. Pozbijane z blachy, trochę rozpadające sie zabudowania, bambusowe ogrodzenia i zadaszenia dla zwierząt pokryte wysuszoną trawą. Z takimi gospodarstwami nierozerwalnie związane są bananowe drzewa i kępy wysokich na ok. 10 metrów bambusów. Sceneria staje sie coraz bardziej dżunglowa. Zbocza gór porośnięte są rożnymi rodzajami rozłożystych drzew i krzewów, które zdają się tworzyć piętra roślinne i mienią się bujną zielenią tak soczystą, jak na namalowanym obrazie. U podnóża tych bajkowych stoków cały czas toczy się codzienne życie mieszkańców, którzy na wpół widoczni zza wysokich roślin uprawnych, kontynuują prace na polu. Ze skał zwisają poskręcane pnącza i zaokrąglone, lekko postrzępione, grube liście, które wyglądają dokładnie tak samo jak te w naszych domowych doniczkach. Płynące miejscami po szlaku strużki wody parują tworząc prawdziwie parny i wilgotny klimat.

Zobacz  powiększenie!
`Namaste, hala sweet` ?

Już po dwóch dniach marszu zauważam nową odmianę pozdrowienia "Namaste", dotychczas rzadko spotykaną. Jest to połączenie tradycyjnego "Namaste", do którego tutejsze dzieci jak papugi dokładają coś w rodzaju "hala sweet", czyli "daj słodycze". Przyznam, ze staje sie to irytujące, ale nauczyli ich tego "dobroduszni" i "uczynni" turyści chcący pomóc dzieciom. Najgorsze jest nie samo to, że dzieciaki proszą o słodycze. Większość z nich sprawia wrażenie jakby im się to zwyczajnie należało, robiąc wyniosłą minę gdy się odmawia. Nawet kilkumiesięczne brzdące, które pokracznie utrzymują się na nóżkach, widząc białego turystę powtarzają za starszymi dziećmi "Namaste hala sweet", jakby tak właśnie brzmiało pozdrowienie. Niektórzy wykrzykują "hala sweet" przebiegając obok nas obróceni plecami, wogóle nie patrząc w naszą stronę. Istna paranoja. A tak poza tym, to ludzie w dotychczasowych wioskach są dość "zbzikowani" na punkcie pieniędzy i pozyskania klienta. Wypadałoby raczej powiedzieć, ze są strasznie natrętni bo to w lepszy sposób oddaje rzeczywistość. Prawie nie można przejść bez zaczepki obok jakiejkolwiek lodży. Od razu słyszymy nagabywanie "lunch, cold drink..." Nie jest to jednak w stanie popsuć uroku podróżowania przez tą wyjątkową krainę.

Za wioska Chamje schodzimy kamienistym szlakiem prawie na samo dno doliny. Rzeka kotłuje sie w niej miedzy wielkimi głazami wydając przerażający ryk. Marsyangdi płynie teraz wąskim kanionem, zamknięta w pionowych ścianach skalnych, z których spływa wiele nitek wodospadów finezyjnie zdeformowanych przez ich ukształtowanie. Przekraczamy ją po stalowym moście i kierujemy sie do wioski Tal. Kilka niewielkich podejść w takiej temperaturze sprawia, że pot natychmiast zaczyna lać się strumieniami zalewając oczy. Tylko słuchać aż rozgrzana na ramionach skóra zacznie skwierczeć jak przypiekana na ruszcie. Mam nieodparte wrażenie, że nad całą trasą poprzywieszane są kociołki z których wylewa się rozgrzane do czerwoności powietrze i powoli spływa na nasze głowy, ściekając jak lepka masa. Wreszcie pojawiają się zabudowania wioski Tal, która ma bardzo specyficzne położenie. Dolina rzeki jest tutaj bardzo szeroka, a wszystkie domki stoją na rozległym wypłaszczeniu pokrytym drobniutkim bialym piaskiem. Zupełnie jak na nadmorskiej plaży. Kiedyś znajdowało się w tym miejscu jezioro, a teraz pozostała tylko nazwa - "Tal" znaczy jezioro.

Im wyżej tym ciekawiej

Zobacz  powiększenie!
Coraz wyżej - coraz ciekawiej
Opuszczamy naszą "nadmorską" wioskę. Porywane przez podmuch wiatru ziarenka piasku kłują łydki tak jak podczas porannego spaceru pośród szumu morskich fal. Szum jest, tyle, ze ten wywoływany przez rzekę brzmi bardziej jednostajnie. Przekraczamy most i z rozkładającej sie niczym wachlarz doliny szlak wprowadza nas na zbocza, które stromo opadają do Marsyangdi. Wysokie ściany skalne pełnią rolę ogromnego parasola, który rozkłada się nad naszymi głowami długo nie dopuszczając promieni słońca. Wystrzeliwują one wysoko, a człowiek czuje się taki mały patrząc na te otaczające kolosy. Można odnieść złudne wrażenie, że góry są tutaj bardziej masywne niż te na szlaku do Bazy Everestu. Trasa jednak prowadzi na mniejszych wysokościach, więc skoro jesteśmy sporo niżej, nic dziwnego, że czuję się jakbym szedł pośród prawdziwych olbrzymów. Za wioska Bagarhap szlak zaczyna się lekko wznosić i od razu można zauważyć zmianę w otaczającej szacie roślinnej. Zaczyna się otoczenie parkowe z bujnymi drzewami liściastymi i iglastymi. Doznania wizualne są dopełniane przez efekty akustyczne, których dostarczają niewielkie świerszcze wydające ogłuszający wręcz jazgot. Innymi zwierzętami, które zwracają na siebie uwagę są muły. Niezwykle skutecznie potrafią one czasami zablokować szlak. Kilka razy dziennie trzeba się zatrzymywać, żeby karawany tych zwierząt przepuścić w wąskich przejściach, bo wydają się one pędzić zupełnie na oślep. Zdecydowanie należy unikać zatrzymywania się po stronie urwiska jeśli nie chcemy zostać zepchnięci w przepaść.

Poranek w Kotho wreszcie napawa optymizmem. Bardziej przejrzyste powietrze dopuszcza do głosu dwa białe szczyty, które teraz mężnie prężą swoje torsy. Po kilku minutach wschodzące słońce zaczyna obierać je w złote szaty, nadając im iście królewski wygląd. Z wielką radością oglądam pierwszy taki spektakl. Z Kotho szybko dochodzimy do Chame, gdzie zarówno na początku jak i na końcu wioski ustawione są kani, czyli wejściowe bramy prowadzące do osady. Na pierwszej z nich wzniesione są trzy wieżyczki w kształcie pagód, a przy wyjściu przechodzimy przez kolorowo zdobioną bramę stylizowaną na stupę.

Po obydwu stronach szlaku towarzysza nam masywne ściany skalne o przykuwającej wzrok urodzie. Stoją dumnie niczym kamienni strażnicy broniący dostępu do śnieżnego królestwa, które rozpościera się ponad nimi. Odnoszę wrażenie, że idę przez galerię skalnych posągów, które wykonane z najwyższą precyzją wyglądają tak, jakby ktoś przeniósł wizję naturalnego piękna na ogromne nijakie bryły, zamieniając je w dzieła sztuki. Niektóre trochę beczułkowate, wydłużone ku gorze i ostro zakończone przywodzą na myśl ekstrawagancką posturę słynnego londyńskiego "korniszona", czyli futurystycznego biurowca "The Gherkin", którego szklana konstrukcja tak samo połyskuje w promieniach słońca. Przenosząc wzrok dalej napotykam smukłe szpice, które przebijają płaskie jak dyski białe obłoki, wystrzeliwując wysoko niczym wieże gotyckiej katedry. Sąsiedni grzbiet upstrzony jest pinaklami w postaci drobniutkich ostańców, a na występach skalnych przypominających wysunięte balkony rosną drzewa dodając odrobinę żywej zieleni. Bezsprzecznie czas potrafi być wielkim wirtuozem, który przy pomocy czynników atmosferycznych nieustannie tworzy swoje dzieło. Rzeźbi w litej skale rysy, które na pierwszy rzut oka wydaja nijakie, ale z pozornego chaosu wyłania się spójna całość. Dochodzimy do wniosku, że wszystkich kresek, rys, wgłębień i uwypukleń jest dokładnie tyle ile być powinno.

Z Brathang idziemy pośród bujnych iglastych drzew, których zapach koi zszargane po pobycie w Katmandu nozdrza. Po prawej stronie wyrasta prawdziwie gigantyczna ściana skalna, wyglądająca jak monstrualnych rozmiarów głaz. Jej powierzchnia jest idealnie gładka i lekko wybrzuszona z delikatnie przypudrowanym czubkiem. Spłaszczenie i zaokrąglenie górnej części upodabnia ją w pewien sposób do wiekowych norweskich gór zakończonych peneplena, czyli wypłaszczeniem. Skalana jest pozioma, rozdwojona rysa niczym odciśnięte piętno błyskawicy. Nowe oblicze Annapurna Himal, które się teraz wyłoniło wywiera na mnie ogromne wrażenie. Jak odurzony dochodzę do wioski Upper Pisang. Idziemy do najwyżej położonej lodży, a z okna pokoju, tuz przy moim łóżku rozpościera sie panorama na wznosząca się prawie na 8000 m Annapurnę II. Następnego dnia, jeszcze przed wschodem słońca leżąc w łóżku wzrok mam utkwiony w ośnieżonych szczytach. Zmiana w barwy w ich górnych partiach natychmiast podrywa mnie na równe nogi. Zakładam buty, biorę aparat i wychodzę. Kulisty księżyc nie zdążył się jeszcze schować, a słońce już zaczyna tkać ze swoich porannych promieni różowo-pomarańczową pelerynę, którą zarzuca na ramiona Annapurny II. W tych wspaniałych szatach wygląda ona jednak jak numer jeden. Stoję jeszcze przez chwilę patrząc jak wszystkie szczyty wokół nabierają życia i schodzę do pokoju.

Do Manangu udajemy sie tak zwana Upper Route. Właściciel lodży podprowadza nas kawałek do wąskiej ścieżki i pokazuje wysoko, że tam będzie prowadziła. Strome podejście wygina się po zboczu kreśląc geste zakosy i doprowadza nas na grzbiet wzniesienia. Panorama Annapurna Himal jest teraz jeszcze pełniejsza, gdy dołączają do niej Annapurna IV i III. Malutką ścieżynka, która prowadzi w głąb gęstego lasu podążamy w dół. Dochodzimy do odsłoniętego zbocza i tutaj szlak wsiąka jak kamfora. W górze słyszymy przyśpiewki tragarzy, którzy akurat schodzą w naszym kierunku. To znaczy, ze jakoś trafimy - myślę sobie. No właśnie...jakoś. Nasi tymczasowi "przewodnicy" najwyraźniej idą tylko im znanym skrótem. Przedzieramy sie przez geste krzewy, których kolce pozostawiają w ciele szczypiące otarcia. Buty ześlizgują się po luźnej ściółce jak po lodzie i żeby nie spaść trzeba się przytrzymywać gałęzi drzew, niestety iglastych. Ze szlakiem nie ma to absolutnie nic wspólnego. Wiedzą jednak chłopaki dokąd idą, bo po pół godziny schodzenia lasem ukazuje się nam upragniona ścieżka. Trasa strasznie zaczyna się dłużyć, a słońce piecze w najlepsze, gdy wokół nie ma ani centymetra cienia. Mijamy po drodze kolejne wymyślne formacje skalne. Wyglądają one jak strażnicze baszty, a za nimi pojawiają sie kopce pokryte ciemnobrązowa skorupa przypominającą polewę czekoladowa. W oddali widać już zabudowania Manangu.


Źródło: informacja własna

1 2 dalej >>


w Foto
Nepal i już
WARTO ZOBACZYĆ

Syria: Aleppo
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

RPI: Patroni i sponsorzy
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl