GAL 4; Otavalo indiańskie
|
|
|
7 maja, sobota
Dzisiaj planujemy obejrzeć indiański rynek w 30-tysiecznym mieście Otavalo, obowiązkowym punkcie programu każdego turysty zwiedzającego Ekwador. Otavalo usytuowało się malowniczo w dolinie Valle del Amanecer, na niemałej jak na bywalca Tatr wysokości około 2500 m nad poziomem morza.
Prowadzi nas ponownie Alex, który pozyskał ogólną sympatię wszystkich uczestników naszej zgranej grupy. Zanim dojedziemy do Otavalo czeka nas kilka godzin podziwiania krajobrazów wzdłuż słynnej szosy Panamericana, tym razem na północ od stolicy. W odróżnieniu od widoków zielonych pól, zagajników sosen i eukaliptusów, widzimy tym razem bezdrzewne wzgórza, z rzadką roślinnością, czasami z agawami, plantacjami mango i poletkami potwornie cuchnącego czosnku (dużo powulkanicznej siarki w glebie, coś w sam raz dla wawelskiego smoka).
|
My i pomnik równika |
Jedziemy ok. 100 km w stronę Kolumbii, po drodze przekraczając równik, z pomnikiem upamiętniającym rozgraniczenie północnej i południowej półkuli naszej Matki Ziemi. Obok miniglobu/monumentu stoi kilka straganów. Indianki - mimo, że należące do grupy językowej keczua - noszą jednak stroje wyraźnie odbiegające od widywanych np. w Cusco w sąsiednim Peru. Pstrykają migawki aparatów, fotografujemy siebie, pomnik, Indian i pełne wszelakich dóbr stragany. Kilku z nas wykazuje objawy zauroczenia ta wszechobecną egzotyką i kupuje butelkę lokalnego alkoholu o zachęcającej etykietce i nazwie, ale niezbyt jasnego pochodzenia.
|
Indianka z Otavalo |
W następnej - słynnej z biszkoptów - mieścinie, przy głównym placu urządzamy krótki postój na zakup tropikalnych owoców. Ceny śmiesznie tanie, wybór ogromny: banany, ananasy, papaje, avocado, limonki, mandarynki, guanabana, cherimoya... A przede wszystkim ogrom egzotycznych, nieznanych nam owoców z dżungli, które nie mają ani angielskiej, ani tym bardziej polskiej nazwy. Zanim dotrzemy do celu podziwiamy jeszcze po prawej stronie szosy jezioro Laguna de San Pablo wraz z okolicznymi szczytami wulkanu Imbabura i Cushnirumi.
Jesteśmy w końcu w Otavalo. Miasto jest niewielkie, lecz jakże ważne! Od niepamiętnych czasów Indianie z bliska i z daleka przychodzą tutaj na sobotni targ. W opinii autochtonów - a ściślej mieszkańców stolicy, czyli Quitenos - Otavalenos podobno nie są “prawdziwymi Ekwadorczykami” będąc grupą etniczną importowaną wieki temu przez Inków z północnego Peru (dzisiejszego Peru, oczywiście, pamiętamy przecież doskonale historię Huascara i Atahualpy).
|
Handlarki |
Kobiety ubierają białe, haftowane bluzki i czarną chustę przewiązaną na lewym lub prawym ramieniu (zależnie od stanu cywilnego). Prawie wszystkie maja na szyi kilka/kilkanaście sznurów złotych (złoconych?) korali. Mężczyźni (do złudzenia przypominający mi Apaczów z Arizony) noszą długie kruczoczarne włosy związane w opadający na plecy warkocz. Ponoć dbają o nie bardzo i są z nich dumni. Prawie wszyscy noszą ten sam typ obuwia (widać taka moda), cos w rodzaju białych sandałów.
|
Feeria barw |
Zanim pozwolę się zagubić pośród straganów, wychodzę na dobrze mi już znany z poprzednich wypraw taras restauracji Rincon, gdzie z ostatniego pietra roztacza się wręcz wzorcowa panorama trzech placów i łączących ich ulic, na których odbywają się targi. Korzystając ze sprzyjającej, słonecznej aury uwieczniam widoki na cyfrowej pamięci i po osuszeniu litrowej butelki miejscowego piwa Pilsener mieszam się z tłumem. Pośród kupujących dominują Ekwadorczycy, ale jest również sporo turystów zarówno z Europy (młodzież), jak i z USA (też młodzież, ale... mocniej nadszarpnięta zębem czasu).
|
Panamskie kapelusze |
Wybór dzieł lokalnego rzemiosła (przeważają tekstylia), eksponowanych na centralnym rynku Plaza de Ponchos i sąsiednich uliczkach jest tak ogromny, że nawet mimo 3 godzin przeznaczonych na zakupy mamy duże trudności z zebraniem się na czas. Można tutaj wybrać fantastyczne pamiątki: poncza (najcenniejsze to te niebieskie barwione sokiem z agawy), swetry z wełny lamy i alpaki, czapki, koce, wyroby ze skóry, kapelusze panamskie (wbrew nazwie pochodzą z Ekwadoru a nie z Panamy!), maski, instrumenty muzyczne, folklorystyczne obrazki, biżuterię etc, etc etc...
Chodząc pośród setek kramów poczułem jak Okrutny (głód) poprzez aromatyczne zapachy stoisk domaga się swoich praw i przywabia mnie do prowizorycznej kuchni, gdzie Indianka o matczynej twarzy oferuje gotowane ziemniaczki o niewypowiedzianym smaku. Zamówiona porcja znika w mych czeluściach w ciągu sekundy. Czuje się jak w kulinarnym niebie!
|
Panorama rynku Plaza de Ponchos |
Po targowisku, wzbogaceni o wiszące na szyi kolie z andyjskich opali, ozdabiające ramiona poncza, o wypełniające kieszenie ziarna niezmodyfikowanej genetycznie kukurydzy choclo, fundujemy sobie wyborny obiad w restauracji lokalnego hotelu Ali Shungu (czyli jak wiadomo z nauki języków obcych Dobre Serce). Właścicielami hotelu są Amerykanie (żona z domu Goodheart), wspaniale dbający o wystrój wnętrza i ogrodu. Zanim indiańskie kelnerki podadzą smaczne dania, mamy czas na spacer pośród tropikalnych krzewów z kwiatami odwiedzanymi przez prawdziwe skrzydlate klejnoty jakimi bez najmniejszej wątpliwości są cudne kolibry.
Na tarasie spotykamy kanadyjskich turystów, którzy właśnie byli wrócili z Galapagos i z wypiekami na twarzy opowiadają swoje wrażenia z Wysp. Nasze podekscytowanie jutrzejszym wylotem na Wyspy Zaczarowane sięga zenitu (tak po przemyśleniu sadze, że winieniem był napisać... Nadiru!). Wracamy do Quito i rzucamy się w pościel, aby jutrzejszy dzień rozpocząć od startu na upragnione Galapagos.
Źródło: Exotica Travel
Materiały dostarczyło
biuro Exotica Travel
warto kliknąć
|