WKK; Podsumowanie
| Robert Remisz
|
|
23.02.2005 rano opuściliśmy hotel Indiana w Santiago de Chile i udaliśmy się na lotnisko. Przelot do Ekwadoru odbywał się trochę „na okrągło” z międzylądowaniem w stolicy Kolumbii Bogocie, po czym liniami Avianca leciałem do stolicy Ekwadoru Quito. Kolumbijski przewoźnik ma tylko jedna zaletę - można przewozić do 64 kg bagażu, natomiast cateringu podczas lotu nie było praktycznie żadnego. Lecąc z Bogaty do Quito nie dostałem nawet łyka wody, nie starczyło dla wszystkich pasażerów.
Ecuador to po hiszpańsku równik. Ponieważ kraj leżący w zachodniej części Ameryki Południowej leży po obu stronach równika, prawdopodobnie tak został przez Hiszpanów nazwany.
Wieczorem wylądowaliśmy w Quito. Miasto bardzo mnie przygnębiło. Kontrast pomiędzy Argentyną i Chile a resztą Ameryki Płd jest olbrzymi - i o tym wiedziałem - jednak nie spodziewałem się takiej biedy. Złodziejstwo i rozbój są w Ekwadorze powszechne, z drugiej strony trudno się dziwić, gdy ludziom nie starcza na jedzenie. Zwiedzanie stolicy Ekwadoru zostawiamy na koniec wyprawy, tuż przed powrotem do Warszawy. Tego samego dnia wieczorem pojechaliśmy autobusem do kurortu Banos.
Pierwsze wrażenie z pobytu w Ekwadorze miałem dziwne. Choć nigdy nie byłem w kraju Fidela Castro, to nie mogę się powstrzymać przed stwierdzeniem, że jest tu jak na Kubie. Za dnia lepiej widać okolicę – jak pisałem Banos to takie Zakopane Ekwadoru, tyle że góry wokół miasta porośnięte są dżunglą, a nad nimi i miasteczkiem góruje wielki aktywny wulkan Tungurahua o wysokości 5.016 m. Miasteczko ma swój urok - są tu gorące źródła, jest kilka basenów. Ludzie nie wyglądają na tak bardzo ubogich, ale kontrasty i tak pozostają. Po pierwszej nocy spędzonej w Banos wyprowadzamy się z hotelu, w którym spaliśmy. Właściciel wciąż zakręcał ciepłą wodę, nie mogliśmy się wykąpać i wypucować brudnych górskich mundurków przed kolejnym „łojeniem”.
 |
Indianie |
Dalsze trzy dni spędziłem w Banos. Do naszej trójki miała dolecieć z Polski kolejna trójka wraz ze sprzętem potrzebnym do wspinaczki na pokryte lodowcami wulkany Cotopaxi i Chimborazo. Zaczynamy mieć ostro pod górę, koledzy nie dolecieli, a my bez potrzebnego szpeju nie mamy szans na wulkany. Pozostawało nam wynajęcie za grubą forsę podstawowego sprzętu na czas wspinaczki. Jest to kosztowne, a pogoda stabilna jak chyba nigdzie na świecie. Praktycznie non stop pada deszcz, a wszystko wokół tonie we mgle. Chodzę po obrzeżach miasta i robię fotografie Indianom. Coś nieprawdopodobnego – nagle po południu chmury rozsunęły się i wyszło słońce. Widziałem erupcję wulkanu Tungurahua, który wznosi się nad Banos. Wulkan ten jest aktywny, ma 5.016 m wysokości i bez maski nie da się na niego wejść, a przez moment miałem na to ochotę. Tyle tylko, że nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że muszę mieć maskę gazową.
Pogoda znowu się popsuła, zaczął padać deszcz, dodatkowo otrzymaliśmy wieści z agencji trekkingowej: Cotopaxi jest podobno nieźle zmrożone, by wejść na szczyt trzeba pokonać 300-metrowy odcinek w lodzie, o nachyleniu 45 stopni, praktycznie bez odpoczynku, natomiast na Chimborazo podobno lecą kamienie, jest mix lodu i śniegu, warunki ekstremalne. We trójkę robimy krótką naradę, co z tym fantem robić? Pogoda oczywiście bardziej stabilna niż na wyspach brytyjskich, wciąż deszcz i mgły. Z tego względu działalność w górach przesunęliśmy o trzy dni i zdecydowaliśmy się na poznanie uroków dżungli.
 |
Wioska w dżungli |
01.03.2005 wieczorem, po prawie trzech dniach i dwóch koszmarnych nocach przebywania w dżungli, znów jesteśmy w Banos. Z dżungli wróciłem mocno pogryziony, jak już ktoś kiedyś napisał - przebywanie w niej jest przyjemne przez pierwszą godzinę, bo podziwia się to, czego miniaturkę ma się w doniczkach w palmiarni, i przez ostatnią godzinę, gdy się to przeklęte miejsce opuszcza. Owady, zwłaszcza pająki, są przynajmniej kilka razy większe niż w naszym kraju, moskity gryzą namiętnie i nasze komary przy nich wydają się być niezauważalne, insekty są olbrzymie, więc chaszcze dżungli przemierza się z sercem w gardle. Jest tak wilgotno, że nic nie schnie, ciężko się oddycha parnym gęstym powietrzem. Przedzieranie się przez dżunglę jest wbrew wszystkiemu bardzo męczące - momentami brodzi się w ciekach wodnych po pas w wodzie, po kostki w błocie podchodzi się ostro pod górę, by za chwilę ze wzgórka schodzić w dół. Cóż, pierwszy i ostatni raz z własnej i nieprzymuszonej woli byłem w dżungli! Ale były też ciekawe miejsca.
Miałem okazję zobaczyć indiańską wioskę Curi Huarmi, gdzie przyglądałem się jak młoda Indianka robi miseczki z gliny i naszyjniki z roślin, no i wygrałem konkurs strzelania z bambusowej rury zatrutymi strzałami. Później rwącą rzeką płynąłem kanu wraz z Edwinem - miejscowym Indianinem, który jest tam przewodnikiem. Byłem również nad wodospadem w dżungli i podziwiałem ze wzgórza zapadający nad dżunglą zmierzch - momentalnie robi się ciemno, jest dosłownie chwila na zrobienie fot.
Powoli zaczęła mnie ta sytuacja denerwować. Od kilku dni nie robiliśmy nic związanego z działaniem w górach, tylko jedliśmy coraz więcej kurczaków z rożna, frytek, ryżu, sałatek, koktajli z owoców i popijaliśmy piwo. W Ekwadorze zaczyna się już jesień, w Banos zrobiło się zimno – a może to mały szok po tej gorącej dżungli? Oczywiście stabilnie padał deszcz. Przyglądałem się pocztówkom, na których widnieje Cotopaxi i Chimborazo w słońcu i coraz częściej zadawałem sobie pytanie, czy to możliwe by w tym kraju była słoneczna pogoda?
Postanowiliśmy, że koniec z czekaniem na to, co niemożliwe, że trzeba atakować Cotopaxi w tą wyjątkowo stabilną ekwadorską pogodę. Stwierdziliśmy, że odpowiednio zaaklimatyzowaliśmy się już do panujących w tym kraju warunków atmosferycznych.
 |
Widok z masywu Cotopaxi |
05.03.2005 przybywamy do Parku Narodowego Cotopaxi, płacąc za wstęp do niego po 10 dolarów. Podeszliśmy do schroniska, z którego atakuje się ten czynny wulkan. Mamy różne zdania na temat prowadzenia akcji górskiej, więc się rozdzielamy i ustalamy, że spotkamy się w Riobambie. Głęboko wierzę, że złoję ten aktywny wulkan.
07.03.2005 wystartowałem ze schroniska o 2.00 w nocy. Szło mi się bardzo dobrze. Po około 2 godzinach pozostałem w ścianie sam. Dopiero zaczynały się trudności. Przewodnicy ekwadorscy oszukują klientów, ponieważ zupełnie nie przygotowanych, bez aklimatyzacji prowadzą w ścianę, by w miejscu gdzie zaczynają się trudności oznajmić im, że warunki są na tyle ciężkie, że trzeba zawrócić. Do tego momentu - a jest to wysokość 5.300 m. - wydeptana jest ścieżka. Kawałek dalej rozpoczyna się około 300-metrowe lodowe podejście o nachyleniu około 45 stopni. Jest mordercze, ale przeszedłem je właściwie bez odpoczynku, dwa razy przystanąłem na kilka głębszych wdechów. To już jest poważne lodowe przejście. Szło mi się wyśmienicie i choć widoczność była na 10-20 metrów i padał drobny śnieg, widząc jak szybko pokonuję wysokość byłem pewny, że wejdę na szczyt. Zastanawiałem się nawet, jak zrobię sobie tam fotę. Dotarłem na około 80-100 metrów pod szczyt. Od pewnego czasu czuć było wyziewy aktywnego wulkanu, ale dało się wytrzymać. Wiatr wiał mi w plecy i cały czas mniej lub bardziej padał śnieg. W kopule podszczytowej ujrzałem olbrzymią szczelinę, o której wiedziałem, że jest. Niestety - drabina, po której można było ją pokonać, bezwładnie wisiała w jej otchłani zawieszona w głębi szczeliny na śnieżnym mostku. Z pół minuty oglądałem ją, kierując się w lewą stronę, by znaleźć dogodne przejście. Nagle zmienił się wiatr i wyziewy z czynnego krateru opadły na mnie gęstą chmurą. Myślałem, że tego nie przeżyję. Wymiotowałem z twarzą w śniegu. Oczy wychodziły mi na wierzch. Odwróciłem się na brzuch i zacząłem zjeżdżać w dół hamując czekanem. Po jakiś 60-80 metrach mogłem wreszcie złapać trochę tlenu w płuca. Jak pijany wycofywałem się w dół. Jeszcze 20 minut wcześniej byłem pewny, że szczyt będzie mój, czułem się wyśmienicie, teraz walczyłem o życie! Okropnie bolały mnie płuca, z nosa leciała krew. Strasznie kręciło mi się w głowie. Powoli schodziłem w dół, aż do momentu, gdzie zaczynał się lodowy odcinek ściany o nachyleniu 45 stopni. Długo przed nim odpoczywałem, wypijając całą zawartość termosu. Dosyć sprawnie go przeszedłem, choć bałem się, że zlecę - zęby raków ledwo wbijały się w lód. Kosztowało mnie to sporo siły, ale wyszedłem w bezpieczne pole, po którym droga do schroniska stała otworem.
 |
Lamy |
W schronisku spędziłem dwie doby. Zastanawiałem się nad zostaniem na trzecią, jednak była mała grupa amerykanów z przewodnikiem ekwadorskim. Około 1 godziny drogi poniżej schroniska jest parking, a z niego jest ponad 20-30 km bitą drogą do najbliższej asfaltowej drogi, na której jest jakiś ruch. Pogadałem z amerykanami, czy mają może jedno wolne miejsce i czy mógłbym się z nimi zabrać do asfaltowej drogi. Powiedzieli, że nie ma problemu i będzie to kosztować 10 dolców. Ucieszyłem się, bo nie chciałem spędzać kolejnej nocy w zimnym schronisku. Jedzenie też mi się kończyło. Choć byłem bardzo zmęczony, postanowiłem z nimi zjechać, by poszukać jakiegoś hotelu na dole. Mieli lekkie plecaki, więc schodzili trochę szybciej. Gdy dotarłem do parkingu, wszyscy siedzieli w samochodzie spakowani. Zatrąbili i jeden z amerykanów wychylił się i pokazał mi fuck’a, po czym śmiejąc się odjechali. To był ostatni samochód tego dnia.
Nie miałem siły podchodzić do schroniska. Postanowiłem schodzić w dół, czekając do rana na jakiś nowy samochód. To była koszmarna noc. Nie miałem co pić, nie miałem namiotu, tylko śpiwór. Bałem się, że mnie coś ukąsi i głupio zginę. Dostałem jakiejś schizy od zmęczenia, bo siadałem na plecaku i tępo rozglądałem się wokoło. Wydawało mi się, że wszędzie są skorpiony, wielkie pająki z dżungli i sam nie wiem, co jeszcze, i że mogą mnie ukąsić. Jak zaczynało mi być zimno to szedłem by się rozgrzać. Tak dotrwałem do rana. Do góry jechały jepy z potencjalnymi zdobywcami Cotopaxi. Wiedziałem, że będą wracać. Pierwszego, który wracał, zatrzymałem. Dałem 15 dolców i zawiózł mnie do cywilizacji. Stamtąd pojechałem do Riobamby do chłopaków.
Spałem z 12 godzin, doszedłem trochę do siebie. Z jednej strony byłem wściekły, że coś takiego mnie spotkało, z drugiej mogłem winić siebie, że nie miałem ze sobą maski gazowej. Ta bezmyślność skończyła się tym, że wejście na wulkan przeszło mi obok przysłowiowego nosa i nie wiadomo, czy kiedyś będę miał szansę to wejście powtórzyć? Następnego dnia wraz z kolegami wspólnie pojechaliśmy pod kolejny wulkan - Chimborazo. To miał być udany finisz naszej działalności w górach na tej wyprawie, ale tak wyobrażaliśmy to sobie zanim pojawiliśmy się w Ekwadorze. Pogoda oczywiście w żaden sposób nie zawodzi w tym kraju. Deszcz i mgła. Weszliśmy na ponad 5.000 m. do wysuniętego schroniska. Od tygodnia nikt nawet nie próbował iść w górę, wokół panowała zadymka śnieżna. Pamiętam powiedziałem, że to jakiś koszmar. Patrzyliśmy na siebie i na to, co działo się za oknem schroniska i jeszcze tego samego dnia zjechaliśmy na dół do Riobamby. Następnego dnia oddaliśmy wypożyczony sprzęt i wraz z dwiema poznanymi Holenderkami pojechaliśmy zwiedzać Ekwador. Z wulkanami i chodzeniem po górach tego deszczowego kraju pożegnaliśmy się na dobre.
 |
Ocean Spokojny |
Najpierw pojechaliśmy do miasta Cuenca na południu Ekwadoru. W przewodniku przeczytaliśmy, że to trzecie co do wielkości miasto jest jednym z najładniejszych w kraju położonym po dwóch stronach równika. Przechadzając się po Cuenca najbardziej podobało się nam picie chilijskiego wina, samo miasto raczej nie.
Rozczarowała nas także pobliska forteca w wiosce Ingapirca. Jest to najlepiej zachowany inkaski zabytek na terenie Ekwadoru, wzniesiony tą samą techniką (gładzony kamień bez zaprawy), którą Inkowie stosowali w Peru. Jednak wątpię, czy można porównywać zabytki Peru i Ekwadoru, Machu Picchu z Ingapirca?
10 godzin jazdy autobusem na północ i wróciliśmy do Quito. Stolica Ekwadoru to druga, po La Paz w Boliwii, najwyżej położona stolica świata. Leży ona na wysokości 2.850 m., w odległości zaledwie 22 km od równika, w ogromnej dolinie pomiędzy górami. Podobno w pogodne dni widać ośnieżone wulkany, tylko pytanie ile takich dni w roku jest? Oczywiście nie chciałem być złośliwy, rozumiem, że nie można narzekać na wyjątkowo stabilną pogodę w okolicach równika. Najstarsza część Quito ma oryginalny charakter i zwłaszcza nocą wyglądała naprawdę ładnie. Było jednak niebezpiecznie i naprawdę uważałem, by nie zostać okradzionym, lub potraktowanym jeszcze gorzej.
Na dwa dni udaliśmy się nad Pacyfik. Ostatnie chwile w Ekwadorze spędzaliśmy w sympatycznym kurorcie Atacama, zamiast w górach. Nad oceanem było parno, duszno i gorąco, woda miała 30 stopni ciepła i była bardzo słona. Można topić się na zmianę w słońcu i w wodzie, zajadać pysznymi smażonymi rybami i owocami morza w sosie cytrynowo-pomidorowym. Tak też robiliśmy, bo koniec wyprawy zbliżał się wielkimi krokami.
15.03.2005 w południe wylądowaliśmy na Okęciu w Warszawie. Przelot ze stolicy Ekwadoru i 5 godzin oczekiwania w Amsterdamie, zajął w sumie 18 godzin. Na zakończenie mojej wyprawy ANDY` 2005 W KRAINIE KONDORÓW linie lotnicze KLM ufundowały mi specjalną nagrodę - zgubiono mi czekan oraz zniszczono plecak. Poza tym warszawskie Okęcie przywitało nas śniegiem, choć za sześć dni ma być pierwszy dzień wiosny
Robert Remisz
Źródło: www.wyprawyroberta.republika.pl
Źródło: informacja własna
|