WKK; Podsumowanie
| Robert Remisz
|
|
Czternaście kondygnacji w dół, a zaraz potem po schodach w górę z worem na plecach w to same miejsce. Jak tylko mogę najszybciej, do utraty tchu, do zawrotów w głowie i znowu na dół i tak kilkanaście razy dziennie, do znudzenia. Czasami dozorca lub któryś z sąsiadów widzi, jak leje się ze mnie pot i gdy nasze oczy się krzyżują to chyba wiem, co w danej chwili myśli: - Ten facet ma chyba nie po kolei w głowie!!!
Wyprawa rozpoczęła się od problemów z odprawą bagażu na warszawskim Okęciu. Pani z linii lotniczych KLM, nie mająca pojęcia o alpinizmie i wyprawach tego typu, kwestionuje umocowanie czekana przy moim plecaku. Nie wdaję się z nią w dłuższą dyskusję, bo domyślam się, że to nie ma sensu. Tacy ludzie są po prostu nie reformowalni. Opuszczam jej punkt pracy i przenoszę się do jej koleżanki po fachu do stanowiska obok. Bagaż przechodzi bez problemów.
 |
Indianin |
31.01.2005 o godzinie 7.00 rano wylatuję do Ameryki Południowej. Czeka mnie międzylądowanie w Amsterdamie, na Antylach Holenderskich gdzie zalewa mnie fala gorącego powietrza, następnie w Limie, by wreszcie po prawie 30 godzinach dotrzeć do Santiago. Stolica Chile to wielka metropolia, która nie robi na mnie wrażenia. Odnoszę wrażenie, że panuje tu chaos architektoniczny. Zaskakuje olbrzymia ilość żółtych autobusów, podążających głównymi arteriami miasta. Santiago jest wielkie, głośne, ale trzeba przyznać, że bardzo bezpieczne i czyste. Żar leje się z nieba, ale tu jest w końcu środek lata.
 |
Baza Plaza de Mulas (4.300) |
Wieczorem wsiadam w autokar jadący do Mendozy w Argentynie i następnego dnia rano docieram na tamtejszy dworzec autobusowy. Mendoza trochę bardziej podoba mi się niż Santiago. Miasto podzielone jest na kwartały, wzdłuż ulic jest dużo drzew. Mam wrażenie, jakby wszystkie ulice były identyczne, łatwo się tu zgubić. Obserwuję też ludzi - Argentyńczycy są bardziej europejscy, natomiast w Chile ludzie wydawali mi się jacyś mali, grubi i niezbyt urodziwi.
Dwa dni spędzone w tym prawie milionowym mieście wypełnia mi załatwianie formalności związanych z akcją górską. Na zasadach partnerskich połączeni jesteśmy w większą grupę, by sprawniej załatwić pozwolenia uprawniające do wejścia do Parku Narodowego Aconcagua oraz na szczyt. Permit można załatwić od ręki. Należy wypełnić odpowiednie formularze i uiścić opłatę w wysokości 200 dolarów amerykańskich. Dokonujemy zakupu żywności na działalność górską. Zrobiłem błąd nie zaopatrując się w żywność w Polsce. Ceny są porównywalne, ale jakość jedzenia zdecydowanie przemawia za naszym krajem. Jest tylko jeden rodzaj mięsnych konserw w tzw. „pancernych”, ciężkich puszkach. W smaku są obrzydliwe, ale o tym przekonałem się dopiero podczas akcji górskiej. Natomiast tuńczyk w puszce jest godny polecenia, tak jak i owoce kandyzowane w puszkach. Zebrane przeze mnie informacje przed wyjazdem z Polski, że nie wolno wwieźć żywności do Chile, jak i Argentyny, okazały się bardzo przesadzone.
Z Mendozy pojechaliśmy do Puente del Inca. Wynajęliśmy muły u szefa agencji trekkingowej Fernando Grajalesa potocznie zwanego „Chicken”. Łącząc się na tym etapie w większą grupę można zaoszczędzić sporo pieniędzy. Pozostawiliśmy w depozytach część zbędnych podczas działania w górach rzeczy. Przepakowaliśmy się oddając niektóre rzeczy na grzbiety mułów i w ten sposób byliśmy przygotowani do dwudniowego trekkingu do bazy Plaza de Mulas pod Aconcagua.
 |
Okolice Plaza de Mulas (4.300) |
Ruszyliśmy następnego dnia z samego rana. Najpierw Grajales zabrał nas furgonetką do wejścia do Parku Narodowego Aconcagua na wysokości 2.800 m., skąd rozpoczęliśmy trekking. Doliną Horcones idzie się około 35 kilometrów. Dystans ten pokonuje się w dwa dni. Większość późniejszych zdobywców Kamiennego Wartownika – tubylcy tak zwą Cerro Aconcagua o wysokości 6.962 m. – po 4 godzinach marszu dociera do miejsca na biwak zwanego Confluencia na wysokości 3.300 m., by tam pozostać na noc. My jednak poszliśmy wyżej by następnego dnia mieć krótszy odcinek do bazy Plaza de Mulas na wysokości 4.300 m. Trekking wbrew pozorom nie należy do łatwych. Trzeba nieść ze sobą namiot, śpiwór oraz sprzęt do gotowania, ponieważ odległość jest na tyle duża, że pokonanie jej w jeden dzień jest praktycznie niemożliwe. Z nieba lał się żar, wiał silny wiatr prosto w twarz unosząc w powietrzu pył i drobinki piasku, a sceneria doliny z każdym kolejnym krokiem przypominała pustynno-księżycową. Po drodze leżały zdechłe muły, a woda zdatna do picia była tylko w jednym miejscu.
Po dotarciu do bazy Plaza de Mulas na wysokości 4.300 m poddałem się badaniom lekarskim. Czułem się wybornie i wyniki też takie były: saturacja 91%, ciśnienie 80/120, natomiast puls 79.
Nazajutrz spacerowałem w pobliżu bazy. Przypatrywałem się górze, z którą miałem walczyć od jutra na dobre i na złe. Zadawałem sobie w myślach pytanie, czy Kamienny Wartownik puści mnie? Uzgodniliśmy plan działania i wieczorem przygotowaliśmy depozyt, który następnego dnia wynieśliśmy na Nido de Condores na wysokość 5.380 m. Szliśmy osobno. Nasz plan zakładał, że ominiemy obóz I (Plaza de Canada 4.910 m.) z dwóch powodów: zbyt niskiego położenia oraz braku wody, śniegu, czy też lodu do stopienia. Zakładałem, że wejście z bazy Plaza de Mulas 4.300 m. od razu do obozu II na przełęczy Nido de Condores 5.380 m. zajmie mi około 6 godzin. Miło się rozczarowałem, ponieważ czułem się na tyle dobrze, że odcinek ten pokonałem w 3,5 godziny. Tego samego dnia znów byłem na dole w bazie.
 |
Aconcagua (6.962) |
Taką górę jak Aconcagua o wysokości prawie 7.000 m należy zdobywać nie spiesząc się. By wejście było bezpieczne atak szczytowy nie powinien odbywać się wcześniej niż po 10 dniach od rozpoczęcia akcji górskiej. Dlatego po wyniesieniu depozytu, kolejnego dnia odpoczywaliśmy w bazie. Okres aklimatyzacyjny jest bardzo ważny. Nie można się spieszyć, choć czasami, zwłaszcza, gdy pogoda się utrzymuje, jest to bardzo kuszące. Bałem się jej załamania, a co za tym idzie braku okazji powalczenia z Kamiennym Wartownikiem, ale z drugiej strony próba zbyt szybkiego wejścia mogła się zakończyć porażką, albo wejściem w kiepskim stylu. Nie chciałem schodzić ze szczytu półprzytomny, nie chciałem wyglądać jak pobita pod Moskwą armia Napoleona, albo Wermacht wycofujący się z pod Stalingradu.
Po dwóch dniach restu założyliśmy nasz obóz I na przełęczy Nido de Condores 5.380 m. Po nocy w nim spędzonej wynieśliśmy depozyt na wysokość 6.050 m w miejsce gdzie planowaliśmy rozbić obóz II. Pogoda dalej nam sprzyjała. Spędziliśmy jeszcze jedną noc na Nido de Condores i zeszliśmy na odpoczynek do bazy Plaza de Mulas 4.300 m. Starannie przygotowaliśmy wszystko, co było nam niezbędne do ostatecznej rozprawy z Kamiennym Wartownikiem i po dwóch dniach restu rozpoczęliśmy ostateczną rozgrywkę.
 |
W drodze z bazy do obozu I-Plaza Canada (4.910) |
14.02.2005 z bazy Plaza de Mulas doszliśmy na przełęcz Nido de Condores 5.380 m. Spędziliśmy w naszym obozie I noc, po czym namiot przenieśliśmy powyżej schronu Berlin 5.800 m. w miejsce naszego obozu II na 6.050 m. Rozbiliśmy go w osłoniętym z dwóch stron od wiatru miejscu, dzięki czemu dość komfortowo spędziliśmy noc.
16.02.2005 wczesnym rankiem w namiocie mieliśmy -10 stopni C. Szron sypał się na nas przy każdym niemal najmniejszym ruchu. Rozpoczęliśmy gotowanie nie wychodząc ze śpiworów. Było tak zimno, że przekładałem wyjście na atak szczytowy z godziny 7.00 na 8.00, a potem z 8.00 na 9.00. Nie kupiłem przed wyjazdem porządnych, puchowych łapawic, więc obawiałem się o palce, zwłaszcza, że porywisty wiatr wzmagał zimno. Kiedy wreszcie rozpocząłem rozprawę z Kamiennym Wartownikiem, była godzina 9.00 rano. Jeszcze przez kolejne dwie godziny kostniały mi palce u rąk i traciłem w nich czucie. Dopiero, gdy wszedłem w strefę słońca i wiatr nieco zelżał, zrobiło mi się cieplej. Włączyłem sobie muzykę, by przyjemniej mi się wchodziło na wymarzoną górę. W słuchawkach pobrzmiewał The Exploited – „Was it Me”, Iggy Pop, a na koniec New Model Army. Z mocną muzą miałem niesamowitego powera. Punk rock dyktował mi rytm, tempo podejścia. Szybkie mordercze kroki zapierające dech w piersi. Powyżej ostatniego rozpadającego się schronu Independencia 6.370 m., podejście wywłaszczyło się i szedłem trawersem. Wzmógł się wiatr utrudniając oddychanie. Trochę zwolniłem, ale dość równo doszedłem do żlebu. Napiłem się, zjadłem dwa batony, chwilę odsapnąłem i wykonałem ten ostatni tygrysi skok. Po niespełna 5 godzinach od rozpoczęcia decydującej rozprawy z górą - byłem na szczycie Kamiennego Wartownika. Aconcagua szczyt moich marzeń, czy stanie się szczytem moich marzeń???
 |
Obóz II-Nido de Condores (5.380) |
Miałem wrażenie, że ucichł wiatr i zrobiło się ciepło. Cały czas świeciło słońce i była niesamowita przejrzystość powietrza. Wykonałem serie fotografii, nacieszyłem się widokiem i rozpocząłem zejście. Zajęło mi 1,5 godziny, by znaleźć się w namiocie na 6.050 m. Topiłem śnieg. Napełniłem termos herbatą dla partnera, który jeszcze schodził ze szczytu. Dotarł późno, dlatego spędziliśmy jeszcze jedną noc w naszym obozie II.
Następnego dnia likwidując nasze obozy zeszliśmy wraz z całym sprzętem do bazy na Plaza de Mulas 4.300 m. Niestety spotkała nas przykra wiadomość. W samej bazie jak i wokół niej nie było już wody zdatnej do picia. Wyschło ostatnie źródełko. Piliśmy 1,5 litrową coca-colę za 10 dolarów butelka.
Rano z bazy Plaza de Mulas 4.300 m rozpoczęliśmy zejście doliną Horcones. Po 6,5 godzinach doszedłem do wejścia do Parku Narodowego Aconcagua. Tego samego dnia odebraliśmy depozyty i rozlokowaliśmy się w hoteliku w osadzie Penitentes. Wieczorem w pobliskiej knajpie, wśród roztańczonych Indian, popijaliśmy wino.
Następnego dnia wróciliśmy do Santiago, które powitało nas słońcem i upałem. W ramach zwiedzania Chile pojechałem nad Pacyfik, który szczerze mówiąc rozczarował mnie. Plaża Raniaka polecana przez Chilijczyków jest zatłoczona i pełno na niej śmieci. Krajobraz jest monotonny, pozbawiony dzikich plaż. Odnosi się wrażenie, że każdy skrawek musi być zagospodarowany.
Za to knajpy w Chile, zwłaszcza jedna, w której przypadkowo trafiłem na mistrza tango Sergio Cristi Zelaya i jego uczniów – to jest coś! Pod fachowym okiem mistrza uczniowie poruszają się fantastycznie. Jakby byli tylko do tego stworzeni, płyną po parkiecie w rytm muzyki. Nie można od nich oderwać oczu. Zatańczyłem oczywiście z jedną z „uczennic” - miała około 40 lat, wspaniale się poruszała, choć muszę przyznać, że początek wychodził nam nieporadnie. Jednak z każdym następnym taktem było już lepiej. Przy kolejnej piosence było już naprawdę dobrze. Na koniec usłyszałem pochwałę z ust mistrza, że jak na Gringo to bardzo dobrze tańczę. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo widząc jak tańczyły inne pary, jestem pewien, że pochwała była dana na wyrost.
Źródło: informacja własna
|