HAWAJE
14:04
CHICAGO
18:04
SANTIAGO
21:04
DUBLIN
00:04
KRAKÓW
01:04
BANGKOK
07:04
MELBOURNE
11:04
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Sey Kraków-Pekin » BLOG z podróży
BLOG z podróży

Agata Krzemień i Witek Rybski


Ranek, a raczej południe spędziliśmy na śniadaniu wraz z Holendrami, jadącymi tego samego dnia do Ulaanbaatar. Jeden docelowo jedzie do Australii, drugi celuje w Indie i Nepal. Zebraliśmy nieco informacji o samym Irkucku i już możemy ruszać przez most nad Angarą do centrum. Nieustępujący mróz przegania nas od kawiarni do cerkwi, od sklepów po polską ambasadę. Niestety konsul ma być obecny dopiero jutro. Zainteresowała nas po drodze nietypowa dla Rosji architektura - drewniane domki, z bogato zdobionymi framugami i okapami oraz ozdobne kamienice. Brak monumentalności wzbudza poczucie swojskości. Postanawiamy wrócić do mieszkania i pożegnać Holendrów kolacją z piwem. Wskakujemy więc do wybitnie odurzającego tramwaju w stronę naszego noclegu. Niestety, koncentrat kupiony w sklepie okazał się sfermentowany i pasta ma nieco oryginalny smak. Każdy jednak szybko i z pasją wchłania swoja porcję. Po żołądku rozlewa się przyjemne ciepełko. Kolejna nieprzespana noc, pośród dzikich harców kotów. Za oknem mróz -22 stopnie.



7.12.2008 - 18 dzień EXPEDYCJI - Piatek


Nadeszło ocieplenie - w temperaturze -10 stopni i krystalicznie czystym powietrzu ukazały nam sie długo oczekiwane wody Bajkału - Świętego Morza Syberii. Mimo iż jedynie z perspektywy najbliższej Irkucka wsi - Listwianki, jezioro urzekało
w zimowej scenerii. Idylliczny, senny krajobraz zamarłego kurortu. Dech zapiera nie tylko mróz. W sumie to mogłoby by być miejsce naszego finału, nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby tu zostać na dłużej. Spokój tu bije z każdego zakamarka. Nikt się nigdzie nie śpieszy, bo czas stoi w miejscu. Na małym targu, babuszki wciąż namawiają do zakupienia wędzonych „omułów”. Niestety, akurat nas czas nagli – w planie jeszcze wyczekane odwiedziny u konsula. Wizyta w ambasadzie przebiegała dość sympatycznie, a mama Agaty namierzyła nas telefonicznie 5 minut po tym, jak weszliśmy do gabinetu konsula. Wszędzie Polska mowa!!! Szybki spacer po mieście i oto natykamy się jeszcze na lodowe miasteczko. Kompleks figur i konstrukcji, wszystko z lodu znakomicie utrzymującego się w tych temperaturach. Wieczór upływa na degustacji wędzonych ryb z nadbajkalskiego targu, dyskusjach z Rosjanami. Sielanka.
Jutro odjazd do Ulaanbaatar o 5:00 rano. Koty na pewno zrobią nam pobudkę.

8.12.2008 - 19 dzień EXPEDYCJI - Sobota

4:00 rano - pobudka. Koty nie zawiodły. Spike również nie miał nic przeciwko pożegnalnej pobudce. W Irkucku złapał nas piętnastostopniowy mróz. W pociągu relacji Moskwa - Pekin powitała nas chińska obsługa oraz wyjątkowo schludne i zadbane wnętrze, sprzątane z częstotliwością godną największego czyściocha. Tym razem trafiły sie nam dolne koje - czteroosobowy przedział należy do nas. Sen powala szybko i budzi nas dopiero światło odbijające się znad Bajkału wprost w nasze szyby. Bogaty w widoki odcinek Irkuck - Ułan Ude spędzamy z nosami przyklejonymi do szyb. Zamarznięte rzeki, pusty, dziki krajobraz, wędkarze na jeziorach jeżdżący na rowerach, ogrom i majestat Bajkału.
Do Nauszek docieramy ok. 18:00. Tam, pięcioosobowa załoga celników rosyjskich zajęła się naszą odprawą. Po 3 godzinach ruszamy dalej, kilkadziesiąt kilometrów do pierwszej miejscowości w Mongolii - Suche Bator. Tutaj już jedynie dwuosobowa załoga pomogła nam w wypisaniu niezbędnych papierków. Dopiero ok 00:30 ruszamy ponownie w dalszą drogę. Za oknem przez większość czasu panuje ciemność. W pociągu chiński prowadnik sieka kapustę na jakąś potrawę - smakowity zapach rozchodzi się po wagonie, a nam burczy w brzuchach. W większości pasażerami są Chińczycy i Rosjanie.
Pociąg planowo miał jechać 26 godzin i pokonać dystans 1 112 km.

9.12.2008 - 20 dzień EXPEDYCJI - Niedziela

Godzina 7:30 to jeszcze noc w Ulaan Baatar. Miejscowi jednak wiedzą, że to napływ turystów, dlatego od wyjścia z pociągu nagabuje nas kilku taksówkarzy i przedstawicieli hosteli. Od jednego z nich dostajemy wizytówkę z adresem, gdzie "przypadkowy kierowca" nas chętnie zawozi. Spotykamy tam kilku znajomych Brytyjczyków, z dwójką z nich wyruszamy zwiedzać miasto. Imponujące zbiory kompletnych szkieletów dinozaurów, kompleks pałacowo-klasztorny, wszystko to wzbudza w nas ogromne zainteresowanie, jak i szacunek dla obcej kultury. Staramy się też zerknąć z te mniej turystyczne miejsca, ukryte gdzie po uliczkach. W pewnym zakurzonym antykwariacie kupujemy młynek. W knajpce obok kusimy się na tradycyjną herbatę – dość specyficzną - na słono z mlekiem i odrobiną słoniny. Na placu Suche Bator, w centrum stolicy, podchodzimy jeszcze do budynku prezydenckiego. Na koniec, zostajemy zwerbowani na zorganizowany wyjazd do Parku Narodowego Terelj, na północny-wschód od stolicy, z parą sympatycznych Amerykanów z Waszyngtonu. On pracuje w Powietrznej Straży Pożarnej, a ona przeciwdziała zagrożeniom na lądzie.
Wieczorem jeszcze odwiedzamy czeską restauracje z mongolskim piwem – „Chinngis Chan” i wyruszamy na zakupy. W domu towarowym pełno polskich akcentów - soki Pysio, sałatki "Rolnik", herbatky aromatyzowane firmy "Kokos". W hostelu do późna odbywają się degustacje - my bezwładnie padamy na naszych łóżkach.

10.12.2008 - 21 dzień EXPEDYCJI - Poniedziałek

Od samego rana wielkie oczekiwanie i podekscytowanie - Park Terelj. Po przebrnięciu przez miasto, co w dotychczasowym zetknięciu się z ruchem drogowym w wielu krajach, tutaj stanowiło atrakcję i dosłowną walkę o każdy centymetr drogi. Za miastem coraz większe skupiska dymiących jurt i skleconych niedbale drewnianych zagród. Potem już stada kóz, baranów mongolskich, dziwnych krów i, pasących sie dziko, koni Przewalskiego. Mgliste poranki, tutaj przeradzają się w słoneczne dni. Opłata wynosi nas 3000 Tugrików. Kilka postojów dostarcza doskonałego materiału do zdjęć i dla nas samych - niepowtarzalnych widoków formacji skalnych. Na miejscu znajduje się kilkadziesiąt jurt wraz z pasterzami, u których jemy bardzo ciekawy lunch. Podczas spaceru po dolinie wspinamy się na okoliczne skalne wzniesienia. Góry otaczające Ulaan Baator sięgają 2700 m.n.p.m. Około 16 jesteśmy już z powrotem w stolicy. Na wieczorny posiłek postanawiamy się wybrać do "Modern Nomad" - mongolskiej restauracji, w której stołują się zarówno rodzimi Mongołowie jak i turyści. W drzwiach wita nas klaun - przebrany odźwierny, cały wystrój wnętrza jest już mocno świąteczny. Zestaw pierożków nadziewanych mięsem jagnięcym i warzywami wydał nam sie najodpowiedniejszy. Jeszcze spacer na plac Suche Bator
i powrót do hostelu - psychiczne i fizyczne przygotowanie do jutrzejszego powrotu na trasę. Kolejna bitwa z pchłami przegrana pod osłoną niespokojnej nocy.

11.12.2008 - 22 dzień EXPEDYCJI - Wtorek

Nasze doświadczenie z mongolskim stopem zaczyna się po dojściu na pieszo na obrzeża miasta. Chodzenie na własnych nogach jest tu chyba niepopularne, bo od samego centrum musieliśmy wręcz odganiać wszędobylskich bursiarzy
i taksówkarzy. Mają mgliste pojęcie o idei autostopu. Oczywiście, wszyscy chętni do pomocy, ale podwożą na dworzec kolejowy i zapewniają nam ponowne piesze pokonywanie trasy na wylotówkę. 16 stopni mrozu i słońce sprzyja nam jednak – zatrzymuje się wesoły Mongoł i transportowym Isusu podwozi nas jakieś 40 km. Dalej, bez wstępnych tłumaczeń przejmuje nas trzyosobowa rodzinka z psem – zostaliśmy wręcz wepchnięci do samochodu. Przez otaczające nas juz pustynne krajobrazy dosłownie płynęliśmy - dookoła stada koni i pustkowie. Dotarliśmy aż do Cujv - to 180 km od Ulaan Baatar, ale tam znowu wysadzono nas na dworcu. Tymczasem pewien Mongoł mówiący po rosyjsku wskazuje nam drogę na południe - i ostrzega, że się zaraz skończy. Nasza mapa twierdzi jednak coś innego, więc, pełni zaufania do kartograficznych wynalazków cywilizacji, wychodzimy na obrzeża mieściny. Całkiem spore wyzwanie - średni czas przejścia na obrzeża z obładowanymi plecakami to od 1/2 h do 1,5h. Pusto: mała stacja benzynowa, skrzyżowanie dróg... Po głównej drodze krajowej przez 2 godziny przejeżdżają może ze trzy samochody. Mamy szczęście – ok. 16:00, Toyota Land Cruiser jedzie 80 km dalej. To, co mieliśmy przeżyć upchani na tyle samochodu z bagażami i niezupełnie świeżym Mongołem, zapadnie nam w pamięć do końca życia. Towarzyszy nam zachód słońca, kiedy rzeczywiście asfalt się kończy i przed nami ukaże się krajobraz pustynnego off-roadu. Potworne mdłości, spotęgowane dodatkowo końskim mięsem z cebulą z plastikowego kubełka, którym nas co chwilę częstowano, towarzyszą nam przez ok 60 km - wbrew pozorom to bardzo długo. Rozbawiony kierowca i pozostała dwójka potwierdzają poprzednie informacje - tutaj jest wiele dróg, każdy jeździ swoją. Rzeczywiście - na szerokości kilku kilometrów widać kilka smug pozostawionych przez koła samochodów, my na jednej z nich – wokół tylko pustka. Małe światełko na horyzoncie kieruje nas do chatki, gdzie zostajemy poczęstowani miską pysznej koniny z kluskami i ziemniakami, do tego soloną herbatą i pięćdziesiątką krajowej wódki. Po raz kolejny słyszymy opowieści o rozciągającej się dookoła pustyni. Szanse na dalsze autostopowanie - ZEROWE! Pociąg do Zaiman Ud odjeżdża o 23:40, dostajemy bilety "obsze", czyli na publiczną najniższą klasę. Partyjka w karty w dworcowej poczekalni z liczną, acz nieśmiałą publicznością. Do wagonu nr 16 dostaliśmy się w ostatniej chwili, biegnąc po piasku pustynnym między torami. Przeciągi, potworny hałas i wrzaski, wszędzie czarne skośne oczy, których właściciele co chwila przysiadają przy naszej koi nie wróżą spokojnego wypoczynku. O 7:30 rano mamy przekraczać granice z Chinami.

12.12.2008 - 23 dzień EXPEDYCJI - Środa

Wraz z niezliczonym tłumem zostajemy wypluci z pociągu na stacji Zaiman Ud, gdzie jak hieny, czekające na ofiary, czatowali taksówkarze, busiarze, prywatni kierowcy i zwykłe autobusy. Do wyboru do koloru. Każdy według możliwości własnej kieszeni wybiera metodę przedostania sie przez granicę. My dołączamy się do mongolskiego autobusu entuzjastów pierożków, które wszyscy zgodnie, w równym tempie z mlaskaniem. Wybiegamy z autobusu - deklaracje, kontrole i wbiegamy z powrotem, by zaraz znów wybiec, żeby ostatecznie przekroczyć przejście graniczne pod olbrzymią sztuczną tęczą.
CHINY! Na dworcu jak w zoo, tylko że małpki to tym razem my... Wszyscy się patrzą, pokazują palcami, chcą dotknąć. To uczucie ma nam towarzyszyć już do końca pobytu w Chinach. Wygłodzeni podążamy na pierwszą oryginalną chińszczyznę w barze obok dworca. Niezłe, ale zupełnie nie przypomina „Chińczyka” z polskich ulic. Szybko ruszamy według kompasu na trasę do Da Tongu. Pierwszy raz mamy tak olbrzymie problemy komunikacyjne. Nikt nas nie rozumie. My również nikogo - angielski i rosyjski to zbyt duże oczekiwania. Dwa razy odwieziono nas na dworzec, mimo naszych usilnych próśb, by tego nie robić. Każdy zażądał też zapłaty lub ewentualnie jeździł w kółko, machając do nas. Autostop po chińsku. W drodze na trasę mijamy sinego i zesztywniałego człowieka, leżącego pod miejskim murem. Zaraz po drugiej stronie bawią sie dzieci. Straszne. Stan dróg bardzo dobry. Wszystko dookoła jakby zamarłe. Wokół mnóstwo rozpoczętych budowli, jednak jakby od lat wstrzymanych. Niebo bezchmurne, mróz ok -8. Idealna sceneria do horroru o miasteczku-widmie. Zrezygnowani, po 4 godzinach, znowu lądujemy na dworcu. Totalny brak zrozumienia naszej idei nie pozostawia nam wyboru. Jutro nad ranem odjeżdża autobus do Da Tongu, więc resztkami sił odnajdujemy tani hotelik w pobliskich slumsach. W środku całkiem przyjemny - z ogrzewana podłogą. Po jednym dniu możemy już stwierdzić, że tutaj komfort i luksus idzie ramię w ramię z ruiną, biedotą i brzydotą. Nie mówiąc o wszechobecnym brudzie. Chińczycy publicznie plują, odchrząkują, smarkają i bekają, obcinają paznokcie, dłubią w nosie i głośno kichają. W malej knajpce niedaleko hotelu dostajemy kociołek – chyba kura w sosie sojowym z grzybami i ryż, a potem krążki ziemniaczane z mięsem, mocno słone i ociekające tłuszczem. Przyjemnością jest herbata jaśminowa. Tuz przed wyjściem ktoś cyka nam zdjęcie. Mimo wczesnej pory nie mamy sił na opracowywanie strategii dostania się dalej, w głąb Chin. Dopada nas zmęczenie. Wokół wciąż pustynia.

13.12.2008 - 24 dzień EXPEDYCJI - Czwartek

Dotarliśmy na dworzec przed czasem. Podniecona grupka naszych współpodróżników co chwilę wybiega na płytę sprawdzić co z autobusem. Rzeczywiście jest czego pilnować - ruszamy 10 min przed czasem. Wkrótce naszym oczom ukazuje się duża przestrzeń z setkami, naturalnych rozmiarów, dinozaurów. Jedziemy, z uśmiechem niedowierzania oglądając tą niecodzienną scenerię. Zatrzymujemy się ok. 10 do 15 razy, by kierowca i jego wrzaskliwy pomocnik mogli dokonać finansowych transakcji z przydrożnymi beneficjentami. Krajobraz powoli zmienia się na rzecz zaśnieżonych sadów, małych i wielkich stad owiec, z pasterzami na koniach w tle, rozpadających się wiosek w kolorze czerwono-brunatnym. Wieje mroźny wiatr, który wnoszą ze sobą kolejni, obarczeni szmacianymi tobołami, pasażerowie. W Rosji dyskomfort silnych mrozów rekompensowały upalne wręcz temperatury we wnętrzach pojazdów i budynków, ale w Chinach ziąb dociera do nas z każdego miejsca, mimo nieporównywalnie bardziej ciepłego i suchego klimatu. Na dystansie 350 km mijamy około 7 bramek z opłatami. Wreszcie ukazują się nam dymiące kominy przemysłowego Da Tongu. Wyjście z autobusu dostarcza nam kolejnego szoku. Przedzieranie się między stertami ulicznych śmieci, licznych rowerzystów i grupek ludzi nadmiernie nami zainteresowanych nie należy do przyjemnych. Minęliśmy dworzec docierając do wybranej przypadkowo knajpki. Menu po chińsku, doprowadza nas do wykonania szaleńczego spektaklu min i gestykulacji. Wreszcie finał - totalne kalambury. Dostaliśmy jakieś mięso z warzywami – nawet smaczne. Ale już druga próba wyboru skończyła się gorzej – przed nami wylądowała bowiem sałatka ze świńskiego ryja. Po raz pierwszy odezwała się nasza wybredność. Nie zjemy tego! Uffff..... udało się na migi przekonać kelnera do wymiany feralnego dania na coś o bardziej akceptowalnym dla naszych żołądków wyglądzie. Na szczęście skwitowani zostaliśmy przychylnym śmiechem i do żadnych kłótni kulturowych nie doszło. Nawet kucharz wnurzył się ze swego królestwa, by nam wskazać drogę do jakiejś noclegowni. Niestety, okazała się ona wyłącznie dla Chińczyków, a my uprzejmie zostajemy skierowani do czegoś „bardziej odpowiedniego”, czyli luksusowo wyglądającego hotelu. Zrezygnowani udajemy się do marmurowej recepcji. Tam, ku naszej radości, spotykamy młodego Chińczyka - Fisha, który przyleciał z Szanghaju i stwierdził, że zna miasto i pojedzie z nami do tańszego hotelu. Zna odrobinę angielski, a w razie potrzeby dzwoni do dziewczyny, więc przez całą drogę prowadzimy konwersację w trzy osoby i komórkę. Taksówkarz tylko się śmieje. Dostajemy pokój 606 na 6 piętrze. Zabieramy klucze i umawiamy się na wizytę za dwie godziny. Naszą drzemkę przerywa pukanie Fisha. Przyniósł mapę Chin po chińsku, ciastka i dobre słowo - po angielsku. Jutro jaskinie Yungang.

Źródło: informacja własna

<< wstecz 1 2 3 4 5 dalej >>


w Foto
Sey Kraków-Pekin
WARTO ZOBACZYĆ

Kajakiem spod Mt. Everest
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

BOL 1: La Paz
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl