IND 9; McLeod Ganj
| Monika i Kuba
|
|
Do McLeod Ganj przywiodło nas nasze zainteresowanie buddyzmem, jak i chęć poobcowania z kulturą tybetańską. Dodatkową "atrakcją" tego miejsca jest fakt, że mieszka tutaj Dalajlama a spokój oraz możliwość uczestniczenia w medytacjach w świętym dla buddystów miejscu pozwala na wyciszenie i uporządkowanie myśli.
Niedaleko McLeod leży Bhagsu, które traktowane jest jak dzielnica McLeod. Można łatwo się tam dostać (riksza, spacer), łatwo też wynająć pokój w hotelu (polecamy Akash Deep, b/a 350 rupii, bardzo czyste pokoje z widokiem na góry) oraz dobrze i niedrogo zjeść (serdecznie polecamy międzynarodową kuchnię w Ashoka Restaurant, z bardzo grzeczną i pomocną obsługą i świeżymi daniami; kolacja dla 3-ch osób 250-300 rupii). Nie polecamy natomiast pokoi w Ashoka, gdyż spokoju nie dadzą w nocy samochody na parkingu i watahy psów, które akurat w tym miejscu mają "bazę".
|
Mnisi, przerwa w modłach |
W Bhagsu nie ma specjalnych atrakcji poza maleńką, bardzo zniszczoną świątynią Siwy z XVI wieku i mieszczącym się przy niej kąpieliskiem zasilanym górską wodą, w którym kąpie się wyłącznie płeć brzydka, oraz bardzo malowniczym wodospadem, u stóp którego często zasiadaliśmy wsłuchując się w szmer spadającej wody. Dookoła McLeod i Bhagsu rozciągają się przepiękne okolice. Niestety, Hindusi nie dbają o to, by ich kraj miał dobrze oznakowane szlaki górskie, dlatego też nasza wędrówka po górach skończyła się kręceniem wokół tych samych miejsc, aż w końcu zmęczeni poprosiliśmy o pomoc miejscowe dzieciaki sztuk trzy, o łącznym wieku lat 20 i wzroście 1,5 cm, które doprowadziły nas do upragnionej świątyni na szczycie wzgórza. Dostali za to wynagrodzenie, które spowodowało kłótnię i rozłam wśród nich (i tak to pieniądze niszczą przyjaźnie...).
|
Świątynia lamy |
Jednak ta nie zamierzenie długa wycieczka pozwoliła nam się rozejrzeć wśród wiejskich, biednych gospodarstw. Królują biedne chałupki, przy których na tarasowych polach uprawia się rolę, jak w Polsce w XIX wieku, przy pomocy wołu zaprzężonego w drewniany pług. Mimo to przyjazne zachowania miejscowych wobec turystów pozostają niezmienne. Na szlaku spotkaliśmy grupę młodych Hindusów, którzy momentalnie wyrazili ochotę zrobienia sobie z nami zdjęcia. Pouwieszali się na mnie pozując do zdjęcia a Kubę zdegradowali do roli fotografa.
|
Małpy przy drodze |
McLeod oferuje nieco inne rozrywki niż Bhagsu. Przede wszystkim tętni życiem jak mała metropolia. Na ulicach można spotkać turystów z różnych stron świata, którzy przyjeżdżają do tego miasteczka najczęściej z powodu Dalajlamy, no i oczywiście wszędobylskie krowy i psy. Wzdłuż uliczek usytuowane są sklepy i stragany, które oferują niesamowitą ilość niedrogich pamiątek i na pewno zaspokoją najbardziej wybrednego turystę: typowa srebrna tybetańska biżuteria przyozdobiona turkusami, wełniane szale, tanki, male (buddyjskie różańce), bransoletki, płyty z tradycyjna muzyka, książki o Tybecie, buddyzmie itp.
|
Ludzie małpy, McLeodganj |
Stragany te należą w większej mierze do Tybetańczyków, ponieważ McLeod Ganj jest jednym z miast uchodźców tybetańskich, które daje im schronienie i pracę. Klimatem przypomina ono wielki targ. Na każdym kroku cos się kupuje, ktoś się targuje, ogląda, przymierza, ale całe to zamieszanie sprawia człowiekowi ogromną przyjemność. Poza tym cały czas można utrzymywać kontakt ze światem, bo w mieście na każdym kroku są tanie kafejki internetowe.
|
Młynki modlitewne |
Dla mnie największą radością była możliwość przebywania w Tsuglagkhang Complex, czyli kompleksie świątyń znajdujących się nieopodal oficjalnej rezydencji XIV Dalajlamy. W kaplicy centralnej stoi wielki, budzący respekt i szacunek posąg Buddy. W jednej z bocznych kaplic na ścianach wymalowany jest piękny fresk przedstawiający Kalachakrę - koło czasu. Nastrój panujący w świątyniach podkreślają dodatkowo mnisi buddyjscy odziani w bordowo-żółte szaty, którzy albo się uczą, albo dyskutują, albo medytują. W dużej mierze są to Tybetańczycy, są wśród nich także kobiety. Co ciekawe miejsce to odwiedza sporo Hindusów.
|
Tragarka |
Kolejną atrakcją McLeod, a także Indii, której warto zasmakować jest masaż ajurwedyjski. Jest to masaż całego ciała wykonywany ciepłymi ziołowymi olejkami, które mają także działanie terapeutyczne, dlatego też używa się ich stosownie do potrzeb czy chorób klienta. Masaż całego ciała trwa 1,5 godziny i kosztuje niemało, bo 500 rupii, ale przenosi w zupełnie inny wymiar. Pozwala odprężyć ciało i uwolnić umysł, ponieważ masowana jest niemal każda komóreczka. Paniom radzę udać się na taki masaż w parze z mężczyzną czy kobietą (możliwe jest równoczesne masowanie dwóch osób), by nie było problemów z ewentualnym molestowaniem (przewodnik mówi o takich przypadkach).
|
Świątynia w Masrur |
Godnym polecenia miejscem w okolicy McLeod jest Masrur. Jest to mała osada, w której znajdują się ruiny 15-tu wykutych w skale świątyń w stylu indyjsko-aryjskim pochodzących z X wieku. Klimatem przypominają troszkę świątynie kambodżańskie. Po skałach biega jaszczurka, którą Hindusi nazywają kobra. Należy na nią bardzo uważać, gdyż jest jadowita i jeśli ukąsi to, jak to powiedział Suresh, „fajf minet ded”. My przeżyliśmy właściwie tylko dzięki poświęceniu Suresha, który biegał po skałach i odganiał jaszczurki prychając na nie jak kot.
Innym ciekawym miejscem jest miejscowość Kangra, w której znajduje się wyjątkowo malowniczy targ z mnóstwem drobiazgów, które można kupić na prezenty, i ciekawa świątynia bogini Badźreśwari. Niestety świątynia stanowi również symbol głupoty Hindusów. Zbudowana z białego marmuru, w ramach renowacji została przez nich cała wymalowana olejną farbą w kolorze lilaróż i w tej chwili stanowi cudowny architektoniczny koszmarek.
|
Widok na Himalaje |
W McLeod Ganj byliśmy z Kubą tydzień. Później przyznał mi się, że to miejsce i mieszkający w nim ludzie spowodowali, iż z żalem opuszczał Indie. Tutaj ponownie przekonaliśmy się o przychylności naszego hotelarza z Delhi - Raja Kumara ze Star Paradise, który na naszą telefoniczną prośbę załatwił nam zmianę terminu wylotu, nie biorąc od nas za to pośrednictwo ani rupii.
Zaplanowaliśmy powrót do Delhi. Kuba z miną myśliwego zadowolonego z łupu poinformował mnie, że kupił miejsca w autobusie klasy de lux, która miała istotnie wypłynać na komfort 12-godzinnej podróży. Gdy zobaczyliśmy ten autobus z zewnątrz nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Jednak gdy do niego weszliśmy, to okazało się, że Hindusi specyficznie pojmują definicję luksusu. Siedzenia oddalone od siebie o 40 cm rozkładały się do pozycji półleżącej, co zapewniało możliwość bliskiego obcowania z sąsiadem z przodu. Kuba, facet słusznego wzrostu, miał nie lada problem z ulokowaniem nóg, robił co mógł, by nie trzymać ich na mojej szyi. I w dodatku, wzdłuż całego autobusu co chwilę otwierał się luk bagażowy więc nie mieliśmy czasu na spanie czy czytanie, tylko łapaliśmy bagaże. Autobus jechał po serpentynach budząc w nas niepkój, co chwilę przystawał na krawędzi skarpy i Bóg mi świadkiem, że cieszyłam się z panujących ciemności.
Po drodze mijaliśmy zwykłe autobusy, w których Hindusi jechali w równie dalekie jak nasza trasy i byłam pełna podziwu dla ich wytrwałości. Kiwając się podczas snu na wszystkie strony z pokorą znosili trudy podróży.
Źródło: informacja własna
|