Ten rozdział jest o ludziach, których poznałem w Drodze. Nie są oni szamanami, czarownikami ani nawet mnichami, ale zwykłymi ludźmi, mającymi do opowiedzenia swoje historie. Należą oni do klasy zwanej przez Hindusów "street teachers" - uliczni nauczyciele, są "przypadkowymi" przechodniami, których spotkałem gdzieś w Drodze i którzy nauczyli mnie czegoś o mnie samym albo po prostu wpuścili mnie do swojego świata...
To, co działo się nie było typowym nauczaniem, w którym występuje wyraźnie zaznaczona postać Mistrza i Ucznia, tutaj te role przenikały się nawzajem, zacierały. Wszyscy pełniliśmy rolę Uczniów i Mistrzów. Czasami najważniejszą rzeczą, która się zadziała to była możliwość uczestniczenia w ich życiu. Te historie są proste. Mówią o mieście, o Aniołach, o poszukiwaniu raju, o przyjaźni i o opuszczeniu.
Ludzie 1 - DROGA DO RAJU
Najpierw Jerzy przeszedł się po małym, przygranicznym, meksykańskim miasteczku. Biedne dzieci w podartych ubraniach siedziały pod ścianami znaczonych łuszczącą się skórą farby. Jakiś chłopiec zaczepiał amerykańskich turystów wtykając im pod twarze trzymane w dłoniach medaliki, różańce i drewnianego Chrystusa na nie mniej drewnianym krzyżu. Potem chłopiec zobaczył Jerzego i podszedł do niego pokazując mu ręce pełne dewocjonalii. Mężczyzna zaczął przebierać, na dnie leżał medalik ze świętym Krzysztofem. Święty przenosił Boga przez rzekę.
- To na dobrą podróż sir. Na dobrą podróż.
Jerzy wziął medalik, zawiesił na szyi. Na dobrą podróż.
Potem napił się tekili.
Butelkę kupił w sklepie, gdzie zakupy robili amerykańscy turyści. I potem wypił, z butelki na rogu. Butelkę położył pod murem, koło psa, który czekał, aż ten biały da mu coś do żarcia.
Potem wrócił na podwórko jednego z domów, gdzie czekali na niego - Michał, człowiek, który przyjechał z nim z Polski i który miał pomóc mu dostać się do raju, oraz młody Amerykanin, który mówił, aby nazywać go "Ronald, tak jak prezydent". Ronald podał Jerzemu skręta z marihuaną.
- Zapal.
Potem kazali mu wejść do bagażnika forda z nowo meksykańskim rejestracjami. I wtedy Michał zażartował, że on, Jerzy, to tak jak Popiełuszka. Też Jerzy i też do bagażnika.
- Niech ksiądz wejdzie - i zamknął klapę.
Samochód ruszył przez granicę do Ameryki.
********
Jerzy był w Polsce nikim.
- Bo jeśli nie masz pracy, kobiety, rodziny - Jerzy mówił wolno - to jesteś nikim. A jak ja mam mówić o tym, kim byłem przedtem? Sierotą? Kucharzem o specjalności cukierniczej? Bo ja robiłem torty. Małe, duże, średnie, urodzinowe, imieninowe, świąteczne, z ponczem, polewą, bitą śmietaną. Z napisami "Niech nam żyje". A jak tu żyć, kiedy u mnie, w mojej mieścinie w suwalskiem nie było dużo pracy dla tortownika... nie chcieli moich tortów, ciastek i jeszcze komuna... to było bagno, a nie życie. Praca byle jaka, a ja nie mogłem nawet być bezrobotny, bo wszyscy byli wtedy robotni.
Kiedy Jerzy mówi, wygląda jakby opowiadał o czasie poza czasem, o krainie baśni, o kraju "za siedmioma górami i siedmioma rzekami".
- To wtedy, parę miesięcy po tym jak zabili Popiełuszkę... jak wsadzili go do bagażnika... to ja pomyślałem - dosyć. Koniec. Spadam. Wizy do Stanów nie dostałem. Znajomy powiedział, że jest taki człowiek w Warszawie, co przerzuca do Stanów przez Meksyk. Za pieniądze.
Jerzy nie wiedział, co to Styks, obol i Charon. Nic nie wiedział o wędrówce przez Styks z obolem w ustach i o przejściu na drugą stronę, nie wiedział, że nie ma powrotu z tej drugiej strony. Charon wiezie w jedną stronę.
- I poszedłem na spotkanie do tego faceta, a on najpierw długo ze mną o moim życiu rozmawiał, chciał wiedzieć kim jestem, co robię, dlaczego chcę wyjechać.
Na ścianach mieszkania mężczyzny wisiały maski i strzały.
- I dalej jak powiedział już, że mnie weźmie, to zaczął opowiadać, jak to wszystko wygląda. I ja zacząłem się bać i powiedziałem, że się jeszcze zastanowię. Wyszedłem na ulicę i było tak szaro, smutno, ludzie szli szybko, nie patrzyli sobie w oczy, i jeszcze te kolejki w sklepach. Pomyślałem, że ja tak nie chcę żyć i z ulicy od razy wróciłem do domu tego mężczyzny... i co jeszcze... pożyczyłem pieniądze od kumpli, i zapłaciłem za tę wycieczkę do Meksyku.
Meksyku nie widział. Z lotniska zawieźli ich na dworzec. I potem dalej autobusami. I im bliżej, im dalej, autobusy stawały się coraz gorsze.
- Ludzie pluli na ziemię, śmiali się, palili trawę i papierosy, dzieci biegały w przejściach, mężczyźni siedzieli w rozpiętych, i przepoconych koszulach, i gadali.
Polaków było czterech, trzech chcących przejść na drugą stronę i Michał, przewoźnik, Charon.
Koło Jerzego siedział gruby policjant. Rozpięta koszula. Jadł, a sos z kanapki spadał mu na mundur plamiąc go. W upale na piersiach i pod pachami rosły duże plamy potu.
- Ta na brzuchu przypominała Polskę - Jerzy uśmiecha się - to pamiętam, bo wtedy dopiero zdałem sobie naprawdę sprawę co robię. Uciekam ze swojego kraju i pewnie nigdy już do niego nie wrócę. Zacząłem płakać... a gliniarz odłożył kanapkę i wyjął papierosa, i dał mi go. Żebym zapalił.
Bagażnik śmierdział olejem i starością. Było niewygodnie. I był jeszcze strach.
- Byłem ostatnim - Jerzy opowiada - który miał przejechać.
I była jeszcze silna woń moczu. Jakby ktoś z poprzednik pasażerów popuścił.
- Bałem się, chociaż wiedziałem przecież, że nie rozwalą mnie, jak mnie znajdą, ale najwyżej do Polski wyślą, a ja nie mogłem wracać, tam pożyczyłem od przyjaciół pieniądze i mogłem je zwrócić tylko pracując w Stanach. Zresztą czemu strach musi zawsze mieć powód. Ten mój lęk był bez powodu. Był po prostu.
Samochód ruszył kołysząc się na nierównościach asfaltu. Potem zatrzymał się na jednej granicy. Kilka hiszpańskich słów. Potem druga granica. Jerzy słyszał rozmowę, śmiech i samochód ruszył dalej. Po godzinie jazdy...
- Smród był coraz mocniejszy i coraz bardziej bolało ciało.
Samochód zatrzymał się. Czyjeś ręce otworzyły bagażnik i pomogły wstać Jerzemu. Stali na podwórku. Metalowa zamknięta brama. Polacy trzymający w rękach papierowe kubki z wódką i śmiejący się.
- Witamy w Ameryce - kierowca uśmiechnął się. - Teraz wszystko będzie OK.
Źródło: informacja własna
|