HAWAJE
20:59
CHICAGO
00:59
SANTIAGO
03:59
DUBLIN
06:59
KRAKÓW
07:59
BANGKOK
13:59
MELBOURNE
17:59
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Autostopem w świat » AWŚ 7; 5`1999; Z Kalifornii do Stolicy
AWŚ 7; 5`1999; Z Kalifornii do Stolicy



Pobudka wcześnie rano (mniej więcej o wschodzie) i szybkie wyruszenie. W stronę Denver. Colorado - nasz kolejny stan. Przejeżdżamy po raz już kolejny podczas naszej podróży przez Rocky Mountains. Parę dni temu gorąca pustynia, teraz śnieg! Po południu dojeżdżamy do znajomych Jima, którzy wyjeżdżają na urlop do Kanady i których domem będzie się opiekował. Co za dom! Piękniejszego i lepiej położonego chyba nie widziałam. Około 3000 m.n.p.m., wokół góry, teraz jeszcze ośnieżone szczyty. Dokoła las, podchodzą pod dom jelenie, raz nawet odwiedził ich niedźwiedź. Terry ma odjazd na punkcie ptaków, dla których wszędzie wysypują karmę. Olbrzymi, drewniany dom, tyle okien, światła, przestrzeni, olbrzymi taras z jacuzzi. Połowa Terry i Dona łazienki z olbrzymią wanną zajmuje okno - i to z jakim widokiem! To na samej górze. Poza tym są jeszcze dwie inne łazienki w domu, tak że nie ma tłoku, jak bierzemy utęskniony prysznic po naszych wędrówkach. Jak miło odpocząć wśród cywilizacji. A jutro ruszamy dalej.


19 maj 1999

Znowu w drodze. W samochodzie kolejnego Jima, tym razem jadącego na wschód dziadka. Rano jeszcze cudownie gorące jacuzzi na drewnianym tarasie naszej willi, pośrodku lasu i ośnieżonych gór. I przypatrywała się nam czarna wiewiórka z czubka pobliskiej sosny. Przez część nocy nie mogłam spać. Czyżby dlatego, że zbyt ciepło, czysto, miękko, łóżko zbyt wygodne? Chyba się odzwyczaiłam. Jim odwiózł nas rano do 70-ki (autostrady międzystanowej lecącej z zachodu na wschód) i pożegnaliśmy się po kilku wspaniałych dniach spędzonych razem. Teraz już prosta droga na wschód. Znowu - kolejny dzień - kolejny stan. Jesteśmy już w Kansas. Ze zmianą stanu zmiana krajobrazu. W zachodnim Colorado jeszcze ośnieżone góry, turystyczne, narciarskie miasteczka. Teraz koniec. Prosta, szeroka droga, olbrzymie płaskie, lekko tylko pagórkowate przestrzenie pól uprawnych. I nasz pierwszy od wyjazdu z Kalifornii deszcz. Niebo zaszło groźnymi chmurami, zerwał się dziki wiatr. Dobrze, że jesteśmy w samochodzie. A parenaście mil stąd niedawno tornado zrobiło ogromne spustoszenia.

20 maj 1999

Kolejny stan - Missouri. Nasz dziadek wiózł nas przez całą prawie noc. Widzieliśmy pięknie czerwony zachód słońca w Kansas, a jak się przebudziłam, ciągle w samochodzie dziadka ujrzałam różowiejące niebo od wschodu słońca w Missouri. I wtedy nas dziadek wysadził. Ale mimo, że już prawie rano, poszliśmy spać. W kępie drzew przy polu za stacją benzynową. Teraz już po jedenastej rano. Trochę popsuł nam się rytm dnia i nocy i wczesnego wstawania. Zaraz ruszamy dalej.

Trzy stopy dzisiejszego dnia. Wszystkie ciekawe. Pierwszy z Murzynem, który powiedział nam, że w stanie Missouri można łapać stopa bezpośrednio na autostradach, więc od razu z tej informacji skorzystaliśmy. Drugi, najciekawszy chyba, z grupą hippisów jadących w zamkniętej pace ciężarówki na Rainbow National Gathering. Stara hippiska mamuśka ciągnie całą grupę dzieciaków. A potem na Hawaje. Odjechana, szalona banda. Zainspirowali chyba Chopina, bo teraz też chce pojechać. Może się wybierzemy.

Na koniec, ciężarówka. Już dawno nie jechaliśmy olbrzymim TIR-em. I to z rumuńskim gościem, mieszkającym w Kanadzie, jadącym aż pod granicę meksykańską. Zdążył nam opowiedzieć historię całej rodziny i nie tylko, bardzo w porządku gościu. Na pożegnanie dał nam jeszcze 20 dolarów.

Jutro mam nadzieje, dotrzemy już do Atlanty, bo pojutrze (jeśli nie pomyliłam dat) przylatuje moja mama z dzieciakami na finały Odysei Umysłu i chcemy powitać ich na lotnisku.

21 maj 1999

Zadzwoniliśmy z rana do Jasona i okazuje się, że pomyłka, chyba coś pokręciłam - mama z dzieciakami przyjeżdżają nie 22, a 24 maja, czyli nie jutro, a w poniedziałek. W sumie dobrze, bo nie musimy się już tak spieszyć. Ale i tak podążamy nieustannie w stronę Atlanty i już jesteśmy blisko. Dziś przed południem do Nashville TIR-em z olbrzymim Murzynem i jego małym czarnym pieskiem (zobaczył Chopina grającego przy drodze na bębnach i chyba dlatego się zatrzymał). Potem z Japończykiem. A na koniec ze starym Indianinem Cherokee, szamanem plemiennym. Tak przynajmniej się przedstawił. Dziadek jedzie do samej Atlanty, tylko zrobiło się późno i ciemno, więc nocujemy tutaj. On w swoim trucku na parkingu za stacją benzynową. My kawałek dalej, pod drzewami.

22 maj 1999

Co za noc! Chyba najgorsza, jaka przeżyliśmy. Noc na kawałku trawy za parkingiem TIR-ów. Hałas nie tylko od TIR-ów, ale od nieustającego całą noc ruchu na pobliskiej autostradzie. Oprócz hałasu, smród. Wiedzieliśmy, że rozkładamy się nad strumykiem, nie wiedzieliśmy, że to chyba kanał ściekowy. Do tego nieustannie chodzące po nas mrówki i inne robactwo. Poza tym wszystkim zaczęło w środku nocy padać. Dzielny Chopin wstał i rozwiesił nad nami i plecakami swoją zieloną nieprzemakalną płachtę. Jakoś przetrwaliśmy do rana.

Tak zaczął się nam dzień. I na tym nie koniec. Zadzwoniliśmy z rana do servasowych hostów, póki co umówiliśmy się z jedną rodzinka na jutro. Mięliśmy jeszcze dzwonić z Atlanty. Właśnie... Nasz szalony dziadek Indianin (od którego dostałam święte "Native American" pióro orła) przywiózł nas jak obiecał do Atlanty, gdzie nagle wysadził na środku autostrady w centrum miasta. Zabraliśmy bagaże i poszliśmy szybko, aby zejść z autostrady. Tylko... książeczki servasowe. Nasze wożone od pół roku książeczki z adresami hostów w całych Stanach. I z telefonem ludzi, u których mięliśmy jutro gościć. Zostały na oknie trucka naszego Indianina. Jak to się mogło stać? Ale się stało. Już go nie dogonimy. Zostaliśmy więc zdani na siebie w nowym, dużym mieście. Próbowaliśmy dzwonić. Na informację, do biura Servasu w Nowym Jorku (ale dziś sobota), pamiętam tylko nazwisko jednego hosta z książeczki. Znaleźliśmy w książce telefonicznej, ale odpowiada tylko automatyczna sekretarka. Możemy zapomnieć, idziemy więc do parku. Nad jezioro.

Po drodze zakupy, robimy sobie na pocieszenie olbrzymia sałatkę. I wędrujemy z plecakami przez miasto. Tylko ciężar mojego plecaka dosłownie mnie przytłacza (mam parę książek i innych rzeczy, które oddam mamie, żeby zabrała do Polski, póki co musze to taszczyć).

Idziemy kawał drogi. Gdybym wiedziała, że to tak daleko, za nic nie dałabym się Chopinowi wyciągnąć z tej trawki i z spod tych schodków, gdzie jedliśmy sałatkę. Wlekliśmy się w upale i wlekliśmy. Dzielny Chopin nie tylko niósł swój, jeszcze cięższy plecak i całe jedzenie, ale znosił też moje marudzenie. Przeszliśmy z pół miasta, olbrzymi stadion i zapuściliśmy się w murzyńską dzielnice. Blisko już chyba upragnionego parku, zatrzymaliśmy się na chwilę na zrzucenie plecaków przy jakimś kościółku. I cud. Może po to się tu przywlekliśmy. Z drugiej strony ulicy zawołał nas czarny człowiek. Żebyśmy usiedli sobie na kanapie przed jego domem, odpoczęli i zobaczymy co dalej. A dalej zaprosił nas do środka. I mamy nocleg. Bez książeczki servasowej. Pee Wee, młody, wyluzowany. Nazywa Chopina i mnie swoim bratem i siostrą. Jak dobrze mieć znowu dach nad głową. Posiedzieliśmy przed domkiem. Poschodzili się znajomi z ulicy. Chopin pobębnił. Przyjemnie się znowu żyje.

23 maj 1999

Cudownie leniwy dzień. Bez noszenia plecaków, łapania stopa, konieczności przemieszczania się, jechania dokądś, docierania. Wspaniale wyspani, bez plecaków ruszyliśmy w końcu do parku nad jezioro. Olbrzymi park, jak dżungla. Znaleźliśmy jezioro, przy amfiteatrze. Niestety, zbyt okrutnie zaśmiecone, przy brzegu warstwa jednorazowych kubków, butelek, puszek. Ale... coś lepszego niż jezioro. Odkryliśmy pole pełne jeżyn. Dojrzałych, słodziutkich jeżyn, na małych krzaczkach pokrywających sporą przestrzeń. Dawno się tak nie objedliśmy. Do pełna. Plus nazbieraliśmy pełną siatkę dla naszych gospodarzy. Potrzebny nam był taki dzień. A jutro na lotnisko.

Źródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto kliknąć

<< wstecz 1 2 3 4 dalej >>


w Foto
Autostopem w świat
WARTO ZOBACZYĆ

Alaska: McKinley
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AUS i PNG 10; Błotni ludzie
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl