HAWAJE
17:57
CHICAGO
21:57
SANTIAGO
00:57
DUBLIN
03:57
KRAKÓW
04:57
BANGKOK
10:57
MELBOURNE
14:57
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » @ do Chin » @dC 15: Witamy w Chinach!
@dC 15: Witamy w Chinach!

Krzysztof Skok


Witamy! Bardziej serdecznie, lub mniej - jak w przypadku chińskich pograniczników. Najważniejsze jest jednak to, że Krzysztof Skok w ciągu stu dni zdołał dotrzeć rowerem do Chin. Przejechał korzystając z własnych mięśni ponad osiem tysięcy kilometrów. Nie o liczby tu jednak chodzi. W takim razie o co? Zapraszamy do lektury rowerowego dziennika! Oczywiście nie kończy się on jeszcze teraz, bo z mongolskiej granicy do Pekinu droga jeszcze daleka.




06.07.2008, niedziela, 90 dzień wyprawy

Zobacz  powiększenie!
Na Czarnym Rynku
Jedyną czynnością jaką wykonałem w to niedzielne popołudnie to było pójście do Katedry na mszę św. Trwała ona znacznie dłużej niż tradycyjna msza, ponieważ była jednocześnie odprawiana w języku mongolskim i angielskim. W południe wybrałem się z Rafałem i Salezjaninem, Bratem Krzysztofem na spacer po mieście. Na początek poszliśmy na Bazar Natural, zwany także "Czarnym Rynkiem". Można na nim kupić wszystko, co tylko dusza zapragnie. Oczywiście wszystko "Made in China". Jest to także raj dla kieszonkowców, przed którymi ostrzegał nas nawet jeden ze sprzedawców. Później wybraliśmy się jeszcze do Centrum. Pod wieczór pojechaliśmy na obrzeża miasta do Centrum Młodzieżowego "Ammagelan", w którym mieszkają dzieci "z ulicy". Tam zaopiekował się nimi Salezjanin, Ojciec Wiktor. Obecnie pomagają mu także wolontariuszki z Polski Iza i Asia oraz Pani Helena. Nawet krótki pobyt wystarczył, aby zauważyć jak ciężką pracę tam wykonują. Do tego w Centrum są trzymane krowy i świnie oraz jest ogród warzywny. To wszystko wymaga dużej ilości pracy, a przede wszystkim cierpliwości. Przedmieścia to całkiem inne Ułan Bator – ludzie mieszkają w jurtach, są poważne problemy z kanalizacją (w praktyce wiele z tego idzie w "pole") oraz są tylko ziemne, kamieniste drogi. Dowiedziałem się także, że milicja mongolska nie posiada radarów i alkomatów. Prędkość ocenia wg uznania, a jak ktoś się nie zgadza to musi niezwłocznie jechać na posterunek i wyjaśniać sporną kwestię. Milicjant w tym celu również musi się udać na posterunek, ale jego zwykle "zatrzymują pilne sprawy" i pojawia się po kilku godzinach. Wielu kierowców woli więc zapłacić mandat! Jeżeli chodzi o brak alkomatu to milicjant zwija w trąbkę kartkę papieru i każe w nią "chuchnąć", a następnie rozwija kartkę i wącha!

07.07.2008, poniedziałek, 91 dzień wyprawy

Zobacz  powiększenie!
Wstałem o 5.40, aby po 6-ej pojechać na mszę św. - kolejna może być dopiero w Pekinie. Po niej było śniadanie, pakowanie się, pamiątkowe zdjęcia. W drogę ostatecznie wyruszyłem po 10-ej. Na początek wróciłem do centrum, aby zrobić sobie jeszcze jedno pamiątkowe zdjęcie na Placu Suche Batora oraz podziękować Panu Konsulowi Generalnemu L. Wanat za życzliwość i pomoc. Następnie, wyjeżdżając z miasta zajechałem do Centrum Ammagelan. Wizyta przedłużyła się, ponieważ zostałem zaproszony na obiad. Ale ostatecznie jeszcze przed 14-stą byłem w drodze. Spokoju jednak nie miałem. Po ok. 20 km złapałem gumę. Aby pomóc mi ją naprawić zatrzymał się starszy pan, kierowca ciężarówki. Znał tylko mongolski, ale wiedział jak się łata dętkę, więc naprawa poszła nam sprawnie. Kiedy skończyliśmy nadjechał jego syn, który na drogę dał mi wodę mineralną.
Pogodę miałem nienajgorszą. Co prawda momentami było duszno, ale słońce zachmurzyło się po południu. Początkowo jechałem pod wiatr, który w połowie drogi zmienił się na boczny, zachodzący momentami od tyłu. Jako że podjazdy miałem przez 40 km za granicami miasta, drugą część drogi pokonałem bardzo szybko. Przed zakończeniem jazdy postanowiłem zrobić zakupy w miasteczku Bayar. Pozytywne zaskoczenie – wszystko tańsze ok. 20% niż w Ułan Bator. Kupiłem sobie napój i jogurt licząc, że może on pomoże na mój bolący żołądek (od rana cierpiałem na niestrawność). 7 km za miasteczkiem zauważyłem jurty, do których się udałem. W pierwszej pasterz był zainteresowany, czy mam alkohol – nie miałem, więc na noc też mnie nie przyjął. W drugiej była duża rodzina, która przyjęła mnie do siebie. Na kolacje były manty! Rewelacyjne, dawno już ich nie jadłem. Jeden z synów o imieniu Bata znał pojedyncze słowa w j. angielskim i rosyjskim, więc jakoś mu opowiedziałem o wyprawie (wspomagając się kartką i długopisem). Jurta, w której zostałem na noc, była stosunkowo duża i wyjątkowa zadbana. Była zaopatrzona w prąd i sprzęt RTV/AGD.

Dystans dnia – 118,57 km
Czas jazdy – 6:32:17 h
Średnia prędkość – 18,13 km/h

08.07.2008, wtorek, 92 dzień wyprawy

Zobacz  powiększenie!
Jurta
Wszyscy wstali ok. 7-ej, ale śniadanie, na które mnie zaproszono, było dopiero ok. 9.30 – była to tradycyjna zupa z mięsem i domowym makaronem. Jako że gospodarze nie posiadali krów, herbata była tylko solona. Zaopatrzony w litr takiej herbaty na drogę, ruszyłem ok. 10.15. Jechało się bardzo źle. Wiał bardzo silny, boczny wiatr, który po południu troszkę osłabł, aby pod wieczór wiać praktycznie ze wszystkich stron – zaobserwowałem to podczas postoju na powiewającej ponad domami fladze. Do tego było bardzo gorąco. Te części ciała, które nie są osłonięte ubraniem są koloru brązowego. Późnym popołudniem dotarłem do miasteczka Bayantal. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na przejrzystość (czystość) powietrza. Ponad 10 km wcześniej widziałem już kilka bloków 4-piętrowych tego miasta. Nie zamieszkałych zresztą. Jak mi wyjaśniono, do stanu surowego, zamkniętego zdążyli je wybudować Rosjanie (podobnie jak w kilku innych miasteczkach) dla swoich wojskowych, ale później przyszła pieriestrojka i wynieśli się, a bloki stały się nikomu niepotrzebne! Tam jedząc i odpoczywając przy miejscowym sklepie spożywczym, porozmawiałem sobie najpierw z pewną panią po rosyjsku, a następnie z panem po polsku! Studiował on w Polsce na Politechnice Łódzkiej za "czasów Jaruzelskiego". Noc mi wypadła w miasteczku Choyor, które z powodu niedokładności mapy okazało się być bliżej o kilkanaście kilometrów. Zauważyłem w nim, że podobnie jak w innych miastach, wielu Mongołów ma domy stawiane wg wzoru radzieckiego (zgodnie z "zaleceniem" Wielkiego Brata), gdzie mają kuchnie i sprzęty gospodarstwa domowego, a obok jurty do spania. W moim przypadku jednak wszyscy (5 os. rodzina i ja) spaliśmy na podłodze w jednej izbie. Na kolację była najpierw (jeden piecyk elektryczny) podgotowana surówka, a później boce, jedna z mongolskich potraw.

Dystans dnia – 121,90 km
Czas jazdy – 6:41:06 h
Średnia prędkość – 18,23 km/h


09.07.2008, środa, 93 dzień wyprawy

Zobacz  powiększenie!
Chiński budowniczy drogi
Obudził mnie ruch w mieszkaniu przed 7-mą. Najstarszej córki już nie było w domu, a gospodarze zbierali się do wyjścia. Tylko dwie nastoletnie córeczki spokojnie spały. Dostałem 3 boce na śniadanie (wielkością przypominają pierogi ruskie) oraz pokazano mi gorący garnek herbaty. Gospodarz na pożegnanie powiedział tylko, że mogę spokojnie zjeść śniadanie i jak będę gotowy to jechać dalej. Punktualnie o 8-ej wyruszyłem, a właściwie wypchałem 100 metrów po piasku rower do asfaltu. Wiał silny, wschodni wiatr, ale słońce jeszcze nie świeciło (zwykle pojawia się ok. 10-tej i świeci bardzo mocno do ok. 19-stej). Jechałem sobie spokojnie, rozglądając się na około. Mniej więcej od miasteczka Bayantal zaczął się pustynny krajobraz. Tam też kobieta, z która rozmawiałem po rosyjsku, zapewniała mnie o dobrej jakości drogi do granicy chińskiej. A tu ledwo ujechałem niespełna 8 km i skończyła się droga! Trzeba było zjechać na bok i jechać po dowolnie wybranym, pustynnym szlaku, ponieważ dalej drogowcy dopiero robią drogę. Początkowy myślałem jednak, że to tylko jakiś dłuższy odcinek jest w generalnym remoncie. Pierwsze 10 km nie było nawet takie złe, był nawet dość twardy grunt pod kołami. Później jednak co raz częściej zacząłem zapadać się w piasku i trzeba było z niego wyciągać ważący ponad 50 kg rower. Jednak większym problemem była orientacja w terenie, a właściwie jej brak. W Mongolii znaki informacyjne są rzadkością, a tu nie było nawet słupków kilometrowych. W pewnym momencie, w wyniku pofałdowanego terenu zniknęły mi tory kolejowe, które były po prawej oraz budowana droga, która miała być po lewej. Były tylko mniej kub bardziej wyjeżdżone szlaki na pustyni, wzajemnie się przecinające. Co chwilę miałem wątpliwości, w którą stronę jechać. Jakby na domiar złego, przez prawie 2,5h widziałem tylko 5 samochodów na horyzoncie! Po prawie 19 km przedzierania się przez Pustynię Gobi dotarłem do chińskiego obozu drogowców (całą drogę budują Chińczycy). Była tam też Arja, Mongołka, która nadzoruje prace drogowe i właśnie przeprowadzała inspekcję tego odcinka. Ona wraz z jeszcze innym kierownikiem prac wytłumaczyła mi, że drogę do granicy z Chinami planują zrobić za dwa lata! A obecnie jest tylko pustynia i szlaki na niej. Według nich można jechać wzdłuż torów kolejowych, ale tam jest tylko luźny piasek. Do najbliższego miasteczka miałem podobno 50 km, a do kolejnego Aygar 80 km. Byłem załamany. Moje nogi (zwłaszcza kolana) po niespełna 19 km bolały, a co tu dopiero kolejne 50 km! Zapytałem się Arji, czy można u nich kupić wodę mineralną i gdzieś w cieniu zjeść śniadanie. Dostałem dwie butelki w prezencie, a chińscy robotnicy (zebrali się prawie wszyscy) jak się dowiedzieli kto ja jestem i że chcę usiąść i jeść, postanowili mnie sami nakarmić. Więc pomimo wyciągniętego już na stół chleba, zjadłem miskę ryżu i dwie zupy ziemniaczanej. Tak mnie ugościł chiński szef robotników, któremu bardzo spodobała się informacja, że jadę na Igrzyska Olimpijskie do Pekinu. Oczywiście mojemu jedzeniu przyglądała się cała grupa robotników. W miedzy czasie Arja zaproponowała, że jedzie ok. 15-stej do Aygar i może mnie podwieźć. Nie bardzo miałem ochotę, ale Arja skutecznie przekonała mnie możliwością zabłądzenia na pustyni. Kiedy zjadłem, Arja pojechała w teren, a ja miałem czas wolny. Miałem nawet ochotę ruszyć dalej. Jednak spacerując i zastanawiając się co dalej robić, zauważyłem gwałtownie zmieniający się kierunek wiatru – ze wschodniego na zachodni. Po godzinie wiał już północno – zachodni i rozpętała się pustynna burza. Nie było nic widać przez ponad 30 min., a kiedy burza osłabła, zaczęło padać. Wówczas też powróciła Arja z kierowcą. Zapakowaliśmy rower do jej jeepa i ruszyliśmy w drogę. Po drodze zatrzymaliśmy się dwa razy na chwilę przy kolejnych bazach drogowców. Te 80 km w samochodzie ewidentnie uzmysłowiło mi co to jest pustynia. Droga była tylko w połowie twarda, a były także miejsca, w których było widać, że samochody się zakopywały w piasku. W biurze Arji w Aygar (głównie jest tam laboratorium drogowców) był prysznic. Po trzech dniach bez dostępu do bieżącej wody od razu z niego skorzystałem. Przy okazji wyprałem swoje brudne rzeczy. Później Arija pokazała mi swoje biuro, przedstawiła mi swoją córeczkę, a następnie poszliśmy kilka metrów dalej do jej służbowego mieszkania. Kończyła się pakować przed wyjazdem do domu w Darhan na Święta Narodowe Mongolii, które jest 11-12 lipca. Zaproponowała mi, abym przenocował w jej mieszkaniu, a rano zostawił klucze w laboratorium. Namawiała mnie, abym pojechał do granicy pociągiem. Ja jej jednak podziękowałem i powiedziałem, że Mongolia mi się podoba i spróbuję dalej jechać rowerem. Na koniec zaprosiła mnie na kolację do restauracji. Tam też byli jej współpracownicy z laboratorium. Każdy z nas otrzymał po półmisku boce i kubku herbaty z solą. Po kolacji Arja pojechała do Darhan, a ja z Chińczykiem o imieniu Rembo i mongolskim tłumaczem poszliśmy na zakupy. Później jeszcze siedzieliśmy z Rembo w laboratorium ponad godzinę rozmawialiśmy trochę po angielsku. Napisał mi w notesie podstawowe chińskie zwroty oraz dał swój nr telefonu w Pekinie. Niestety, będzie tam dopiero piętnastego sierpnia, czyli tuż przed moim planowanym wyjazdem.

Dystans dnia – 26,63 km
Czas jazdy – 2:31:43 h
Średnia prędkość – 10,53 km/h

10.07.2008, czwartek, 94 dzień wyprawy

Zobacz  powiększenie!
Słupy na horyzoncie to jedyny drogowskaz
Chcąc uchronić się chociaż trochę przed pustynnym słońcem, wstałem już o 5.30. Do 7-ej zdążyłem opuścić mieszkanie Arji i pójść do laboratorium po rower, skąd o 7.15 wyruszyłem w drogę, a właściwie pustynne bezdroża. Wydawało mi się, że wiem w którą stronę jechać. Szybko jednak okazało się, że jest z tym problem. O tak wczesnej porze było za mało ludzi, aby wypytać się o drogę. A ze spotkanych każdy machał ręką w dowolną stronę! Po 7 km kluczenia po bezdrożach w okolicy Aygar udało mi się zatrzymać samochód. Kierowcą była kobieta o imieniu Sara. Ona pokazała mi, w którą stronę mam jechać. Zgodnie z jej słowami dotarłem do torów kolejowych (ok. 3,5 km od laboratorium), przejechałem je i znowu rozwidlenie dróg. Nie było kogo się spytać o drogę, więc skręciłem w lewo i jechałem wzdłuż torów kolejowych (tak miało być wg mapy). Spotkany po drodze Mongoł potwierdził właściwość wyboru. Po 20 km spotkałem ekipę remontującą tory. Oni wytłumaczyli mi i pokazali na mapie, że jadę w przeciwną stronę – zamiast na południowy-wschód jechałem na północny-wschód. Niestety, było pochmurno, więc nie miałem jak tego zauważyć. Zaproponowali, że 1,5 h kończą prace i mogą mnie podwieźć. Ja jednak postanowiłem nie czekać i sam ruszyłem w drogę powrotną. Kiedy dotarłem ponownie do rozwidlenia miałem jescze dwie drogi do wyboru. Była wowczas 12.30, a ja ponownie byłem koło Aygar i 47 km drogi. Zapytałem z osobna kilka osób o drogę, a te mi już zgodnie ją pokazywały, więc ruszyłem. Po ok. 1 km (za górką) dotarłem do nowobudowanej drogi oraz po prawej stronie pojawiły się tory kolejowe. Na dobry początek w napotkanym kolejnym, chińskim obozie drogowców zostałem poczęstowany obiadem. Smaczny był, ale bardzo pikantny. Przez jakieś 25 km częściowo korzystałem z nowobudowanej drogi (ziemia była dobrze utwardzona i równa). Dalej niestety był trudny, wyboisty trakt. Do tego momentami zapadałem się w piasku i trzeba było wyciągać z niego ważący ponad 50 kg rower. Nie zabłądziłem (co chwilę było kilka dróg) tak naprawdę dzięki słupom energetycznym – już kiedy pytałem się o drogę koło Aygar sugerowano mi, abym się ich "pilnował". Na szczęście nie było słońca i było niemal bezwietrznie. Przed 19-stą dotarłem do chińskiego obozu drogowców. Tam wystarczyły słowa „Arja” i „Aygar”, aby zaproszono mnie do jednej z jurt i pokazano beczkę z wodą do mycia. Na samą kolację dotarł Mukko, mongolski tłumacz robotników. On zorganizował mi nocleg w innej jurcie i zaprosił na śniadanie. Sam zaś pojechał z kilkoma robotnikami do Aygar.

Dystans dnia – 102,12 km
Czas jazdy – 8:45:37 h
Średnia prędkość – 11,40 km/h

Źródło: informacja własna

1 2 dalej >>


w Foto
@ do Chin
WARTO ZOBACZYĆ

Indie: Na ulicach Delhi
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Swedseayak 3: Goteborg, STYRSÖ, KÖPSTADSÖ, wyspa Toro
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl