HAWAJE
04:14
CHICAGO
08:14
SANTIAGO
11:14
DUBLIN
14:14
KRAKÓW
15:14
BANGKOK
21:14
MELBOURNE
01:14
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 64; Wzięci we dwa ognie
DkG 64; Wzięci we dwa ognie

Juliusz Verne


Przez trzy dni mały oddział błąkał się pod rozległemi łukami liściastego sklepienia i po gliniastym gruncie, nietkniętym nogą ludzką. Że tak było, wnosić należy z ogromnych stosów gumy żywicznej, nagromadzonych w wielu miejscach u stóp kaurisów, a które wystarczyłyby na długo do prowadzenia handlu z krajowcami. Spotykano tam także bandy kiwisów, tak wytrzebione w miejscach zamieszkałych przez krajowców; schroniły się one do tych niedostępnych rywali cedrów libańskich i „Mammouth trees” kalifornijskich z nich pożywienie. Paganelowi udało się nawet zobaczyć w gęstych zaroślach parę olbrzymich ptaków i natychmiast z całą gorączką naturalisty zawołał na towarzyszów. Pomimo zmęczenia, major i Robert puścili się za nim w ślad za zwierzyną. Pojmiemy gorączkową ciekawość geografa, gdy się dowiemy, że poznał, a raczej że mu się zdawało, iż są to ptaki „moa”, należące do rodzaju „Dinormis”, przez niektórych uczonych zaliczane do rzędu zaginionych osobliwości. To spotkanie potwierdziło zdanie p. Hochstettera i innych podróżników o istnieniu jeszcze tych olbrzymów bezskrzydłych w Nowej Zelandji.

Moa, ścigane przez Paganela, gatunek sięgający czasów, w których żyły Megaterjum i Pterodactyles, musiały mieć jakich siedmnaście stóp wysokości. Były to ogromne strusie, lękliwe bardzo; uciekały zaś z nadzwyczajną szybkością i ani jedna kula nie zdołała dosięgnąć ich w biegu. Po kilku minutach tego polowania, niedające się ująć moa znikły poza wielkiemi drzewami, a strzelcy stracili daremnie proch i oddalili się od swoich.



Było to pierwszego marca. Glenarvan z towarzyszami wyszli na koniec wieczorem dnia tego z ogromnego lasu i rozłożyli się obozem u podnóża góry Ikirangi, której wierzchołek wznosił się na pięć tysięcy pięćset stóp w powietrze. Uszli zatem z górą sto mil od Maunganamu; pozostawało im jeszcze mil trzydzieści. John miał nadzieję, że na przebycie całej drogi starczy im dni dziesięć. Nie znał jednak wówczas trudności podróży po tych okolicach. Okrążania, różne przeszkody, niedokładności mapy przedłużyły drogę o pięć dni i na nieszczęście, gdy podróżni przybyli do owej góry, poczuli się zupełnie wycieńczeni; a pozostawało jeszcze dwa dni śpiesznego pochodu, aby dotrzeć do brzegu morza. Położenie stawało się tem gorsze, że wchodząc w okolicę, uczęszczaną przez krajowców, należało zdwoić pośpiech i czujność. Ale trzeba było zapanować nad utrudzeniem. Nazajutrz zatem o wschodzie słońca ruszono w dalszą drogę.

Wędrówka pomiędzy górą Ikarangi po prawej stronie a górą Hardy, wysokości 3,700 stóp - po lewej, była bardzo uciążliwa. Dziesięciomilową przestrzeń zapełniała roślina giętka i długa, sprawiedliwie nosząca nazwę „duszącej wikliny”. Co krok zaplątywały się w nią ręce i nogi, a pnące się wicie, niby prawdziwe węże, okręcały ciało plątaniną zwojów. Przez dwa dni trzeba było iść z siekierą w ręku i walczyć z tą stugłową hydrą, dręczącą podróżnych. Paganel zaliczał tę roślinę do zoophytów.

Polowanie stało się niemożliwe w takich okolicznościach; strzelcy nie mogli dostarczyć zwykłej daniny. Zapasy kończyły się, a nie było sposobu dostarczenia innych; brak wody nie pozwalał ugasić zwiększonego trudem pragnienia. Straszne były cierpienia wędrowców i po raz pierwszy opuściła ich tu odwaga. Wreszcie, nie idąc, ale wlokąc się ciałem bez ducha, wiedzeni tylko zachowawczym instynktem, który trwa dłużej niż inne uczucia, dostali się na cypel Jottin nad brzegiem oceanu Spokojnego. Zastano tam parę chat pustych - szczątków wioski, zniszczonej przez świeżą wojnę. Pola były spustoszałe i na każdym kroku widniały ślady rabunku i pożaru. W tem to przejściu fatalność zgotowała nieszczęśliwym wędrowcom nową, straszną próbę.

Błądzili nad brzegiem, gdy o milę (angielską) ukazał się oddział krajowców, pędzący na nich z bronią w ręku. Glenarvan, przyparty do morza, nie mógł uciekać; zbierając zatem ostatki sił, gotował się do walki, gdy John Mangles nagle zawołał:
- Czółno, czółno!

I rzeczywiście, o jakie dwadzieścia kroków stała na nadbrzeżnym żwirze łódź z sześciu wiosłami. Spuścić ją na wodę, wsiąść i odbić od niebezpiecznego brzegu było dziełem jednej chwili. John, Mac Nabbs, Wilson i Mulrady ujęli za wiosła - Glenarvan objął ster, a dwie kobiety, Olbinett i Robert usiedli obok niego. W dziesięć minut potem łódź znajdowała się już na pełnem morzu, o ćwierć mili angielskiej od brzegu. Morze było spokojne - pomiędzy uciekającymi panowało głębokie milczenie.

John Mangles, nie chcąc oddalać się zanadto od lądu, miał już zarządzić, aby się posuwano wzdłuż brzegu, gdy nagle zdrętwiała z przerażenia ręka jego wstrzymała wiosło. Spostrzegł bowiem odbijające od cypla Jottin, z widoczną intencją ścigania ich, trzy łodzie krajowców.
- Na morze, na morze! - zawołał. - Lepiej zgińmy w falach morskich!

Łódź, pchnięta dzielnym wysiłkiem czterech wioślarzy, skoczyła na pełne morze. Przez pół godziny zdołali zbiegowie utrzymać się w jednej odległości od goniących, ale wycieńczeni na siłach, zaczęli słabnąć, gdy tymczasem trzy łodzie zbliżały się ku nim. Już tylko dwie mile dzieliły obie łodzie i nie było sposobu uniknięcia napadu krajowców, którzy uzbrojeni w długie karabiny, zabierali się do strzelania.

Cóż się działo wówczas z Glenarvanem? Stał na rufie łodzi i wypatrywał na widnokręgu pomocy. O czem myślał? Czego wyczekiwał? Czy miałby jakie przeczucie? Nagle wzrok mu zajaśniał, a wyciągnięta ręka wskazywała punkt jakiś na morzu.
- Okręt, przyjaciele - wołał - okręt! Płyńcie co siły!

Ani jeden z czterech wioślarzy nie poruszył się, by zobaczyć ów niespodziewany przez nikogo statek, bo nie należało rąk opuszczać. Paganel tylko podniósł się i skierował lunetę na punkt oznaczony.
- Tak, to okręt, parowiec! Para wali z niego kłębami! Płynie ku nam! Odwagi, dzielni towarzysze!

Podnieciło to tak energję dzielnych żeglarzy, że jeszcze przez pół godziny mocnemi uderzeniami wioseł utrzymywali łódź w jednakowej odległości od łodzi jej prześladowców. Parowiec zarysował się coraz wyraźniej. Już można było rozróżnić dwa maszty ze zwiniętemi żaglami i wielkie kłęby dymu, buchające z komina. Glenarvan, powierzywszy ster Robertowi, pochwycił za lunetę i nie spuszczał oczu z okrętu. Jakże zdziwili się jego towarzysze, gdy ujrzeli, że blednie, miesza się i wreszcie opuszcza lunetę. Jeden wyraz wytłumaczył im tę nagłą rozpacz.
- Duncan! - zawołał Glenarvan - Duncan, a na nim złoczyńcy!
- Duncan! - krzyknął John, puszczając wiosło i zrywając się z ławki.
- Tak jest, śmierć z obu stron! - wyszeptał Glenarvan, złamany tylu cierpieniami.

Nie ulegało wątpliwości, że był to istotnie jacht Glenarvana; jacht, mający na pokładzie zbrodniarzy. Majorowi wyrwało się z ust przekleństwo, bo też już za wiele było tego wszystkiego. Przestano wiosłować, bo nie wiedziano, gdzie płynąć i gdzie uciekać. Jak tu wybierać pomiędzy dzikimi a zbrodniarzami? Z najbliższej łodzi krajowców padł strzał, kula trafiła w wiosło Wilsona. Mimowoli powiosłowano ku Duncanowi.

Statek pędził z nadzwyczajną szybkością; nie więcej już był oddalony, jak o jakie pół mili. John Mangles, naciśnięty z dwu stron, nie wiedział, jak się ruszać, gdzie uciekać. Przerażone kobiety modliły się na klęczkach. Dzicy strzelali bezustannie, kule padały obok łodzi. W tejże chwili rozległ się straszny huk i kula, wypadłszy z działa okrętowego, przeleciała ponad głowami uciekających, którzy, dostawszy się między dwa ognie, stanęli nieruchomi pomiędzy Duncanem a łodziami krajowców.

John w przystępie rozpaczy pochwycił za siekierę, chcąc rozbić czółno i zatopić je ze swymi nieszczęśliwymi towarzyszami w głębinie morskiej. Wstrzymał go okrzyk Roberta.
- Tom Austin, Tom Austin! - wołał chłopiec. - Widzę go! Stoi na pokładzie!

Poznał nas, wznosi w górę kapelusz. Siekiera znieruchomiała w ręku Johna. Druga kula armatnia świsnęła nad jego głową i strzaskała najbliższą z trzech łodzi, a na pokładzie Duncana rozległ się okrzyk radosny. Przerażeni dzicy uciekali śpiesznie do brzegu. W kilka chwil potem dziesięciu rozbitków, nie wiedząc jakim sposobem i nie rozumiejąc, co się dzieje, znalazło się w bezpieczeństwie na pokładzie Duncana.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Tasmania: W poszukiwaniu diabła
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

CL 2: Pierwsze dni w Ameryce Południowej
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl