HAWAJE
02:27
CHICAGO
06:27
SANTIAGO
09:27
DUBLIN
12:27
KRAKÓW
13:27
BANGKOK
19:27
MELBOURNE
23:27
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 64; Wzięci we dwa ognie
DkG 64; Wzięci we dwa ognie

Juliusz Verne


Noc sprzyjała ucieczce; należało z niej korzystać, by ujść z groźnych okolic jeziora Taupo. Paganel objął dowództwo nad garstką rozbitków, a cudowny jego instynkt podróżniczy znów świetnie zaznaczył się podczas tej trudnej wędrówki w górach. Z zadziwiającą zręcznością kierował się pośród ciemności, bez wahania wybierał niewidzialne prawie ścieżki, trzymając się niezmiennie jednego kierunku.

Prawda, że natura pomagała mu w tem niezmiernie. Jego kocie oczy dozwalały mu rozróżnić najdrobniejszy przedmiot w ciemności. Przez trzy godziny szli bez przerwy po urwiskach wschodniego zbocza; potem Paganel skręcił w kierunku południowo- wschodnim, dla dostania się do wąskiego przejścia, przekopanego pomiędzy Kaimanawą i Wahiti- Ranges, przez które dąży droga z Aucklandu do zatoki Hawkesa. Przekroczywszy drogę, miał zamiar puścić się jej bokiem i pod osłoną wysokich dębów iść przez niezamieszkaną okolicę.

Do 9- tej z rana, to jest w przeciągu dwunastu godzin, zrobiono tyleż mil; nie można było już więcej żądać od kobiet, a zresztą i miejscowość zdawała się dogodna do spoczynku. Doszli właśnie do wąwozu, dzielącego dwa łańcuchy. Droga do Oberlandu pozostawała na prawo, w kierunku południowym. Paganel z mapą w ręku zwrócił się w kierunku północno- wschodnim i o dziesiątej godzinie mały oddział dosięgnął rodzaju urwistego wału, utworzonego z wystającej części góry.



Wydobyto z worków żywność i zaczęto się posilać. Marja i major, którym dotychczas nie bardzo smakowały korzenie paproci, teraz uznali je za przewyborne! Spoczywano do drugiej po południu, poczem puszczono się dalej ku wschodowi, a wieczorem zatrzymano się o ośm mil od gór na nocleg pod gołem niebem. Nazajutrz droga była bardzo uciążliwa; trzeba było przechodzić przez ów ciekawy pas jezior wulkanicznych, owych gejzerów i solfatarów, ciągnących się na wschód Wahiti- Ranges. Droga ta o wiele była milsza dla oczu, jak dla nóg, gdyż co ćwierć mili trzeba było okrążać zawady, zbaczać w załamki i trudzące przejścia. Ale jakież za to spotkali oryginalne widoki, co za nieskończoną rozmaitość przyrody.

Na rozległej przestrzeni dwudziestu mil kwadratowych podziemne siły działały w najrozmaitszy sposób. Źródła słone dziwnej przezroczystości, zaludnione miljardami robaczków, wydobywały się z gajów drzew, dających herbatę krajową, źródła te wydzielały silną woń spalonego prochu i pozostawiały na ziemi osad olśniewającej białości śniegu. Kryształowe ich wody kipiały wrzątkiem, podczas gdy sąsiednie źródła ścinały się, rozlewając jakby tafle szklane. Olbrzymiej wielkości paprocie rosły na ich brzegach, śród warunków właściwych roślinności syluryjskiej.

Ze wszystkich stron wytryskiwały z ziemi snopy płynne, otoczone tumanem pary, niby fontanny. Jedne biły bez przerwy, inne perjodycznie, jakby zależne od fantazji kapryśnego Plutona. Wodotryski owe ciągnęły się półkolem, rozłożone kondygnacjami, na naturalnych tarasach, wznoszących się jedne nad drugiemi. Wody ich łączyły się zwolna, strojne białym tumanem, zalewając półprzezroczyste stopnie tych olbrzymich schodów i zasilając całe jeziora swemi wrzącemi kaskadami.

Dalej, poza gorącemi źródłami i burzliwemi gejzerami, ciągnęły się solfatary. Ziemia wyglądała, jakby pokryta ogromnemi kretowiskami. Były to nawpół wygasłe i popękane kratery, z których szczelin wydobywały się różne gazy. Powietrze napełnione było mocnym i niemiłym wyziewem siarki, która zeskorupiała i w różne kryształy ułożona przystrajała całą powierzchnię gruntu. Tam to gromadzą się od wieków niezliczone i niewyzyskiwane dziś bogactwa; kiedyś, gdy wyczerpią się kopalnie siarki w Sycylji, przemysł będzie się mógł w nią zaopatrywać w tej tak mało znanej dziś prowincji Nowej Zelandji.

Można sobie łatwo wyobrazić, jakich niewygód zażyli podróżni w przeprawie przez tę część drogi pełnej przeszkód. Trudno było znaleźć dogodne miejsce do spoczynku; strzelby próżnowały, nie spotkano bowiem ani jednego ptaka, którego by warto oddać do oskubania panu Olbinettowi. To też musieli się zadowolić skromnym posiłkiem z paproci i patatów, choć on wcale nie pokrzepiał wyczerpujących sił wędrowców. Pragnęli oni jak najprędzej rozstać się z tą bezpłodną i pustą okolicą; a przecież co najmniej czterech dni było jeszcze potrzeba, żeby się wydostać z tej niedogodnej przeprawy. Dopiero 23- go lutego, w odległości pięćdziesięciu mil od Maunganamu, wypoczywali u stóp góry wyraźnie oznaczonej na karcie Paganela, ale nie mającej nazwy. Przed nimi ciągnęła się równina porosła krzakami, wdali, na widnokręgu, ukazywały się bory.

Była to dobra wróżba, ale pod warunkiem, żeby ta okolica, nadająca się na siedziby ludzkie, nie była zbyt zaludniona. Dotychczas podróżni nie spotkali ani cienia krajowca. Dnia tego Robert i Mac Nabbs ubili kilka kiwisów, które uświetniły bankiet wędrowców, choć nie na długo, gdyż w niewiele minut pozostały z nich tylko kosteczki. Podczas deseru, pomiędzy słodkiemi patatami a kartoflami, Paganel wniósł projekt, który przyjęto z zapałem. Szło o nadanie bezimiennej górze, piętrzącej się na trzy tysiące stóp w chmurach, nazwiska lorda szkockiego; Paganel napisał starannie na mapie obok góry nazwisko: Glenarvan.

W dalszej podróży nie zdarzyło się nic, co by przerywało jej jednostajność. Zaledwie kilka ważniejszych wypadków urozmaiciło pochód od jezior do oceanu Spokojnego. Przez cały dzień podróżni szli przez lasy i równiny. John kierował się po słońcu i gwiazdach. Niebo łaskawie oszczędzało deszczów i upałów; a mimo to wzrastające utrudzenie coraz więcej opóźniało pochód strapionych tylu trudami wędrowców, pragnących jak najśpieszniej dostać się do kolonij misjonarskich. Rozmawiali jednak z sobą, tylko że już rozmowa nie bywała ogólną. Mały oddział podzielił się na cząstki nie podług sympatji, ale wedle kierunku myśli, Glenarvan szedł najczęściej sam, rozmyślając coraz więcej w miarę zbliżania się do brzegu o Duncanie i jego załodze; zapomniał o niebezpieczeństwach, grożących mu jeszcze w drodze do Aucklandu, zajmował się pomordowanymi majtkami. Straszny ten obraz snuł mu się ciągle po głowie. Zaprzestano już mówić o Henryku Grancie; a zresztą i na cóżby się to zdało, skoro nie mogli nic dla niego zrobić?

Nazwisko kapitana wymawiane było jeszcze tylko w rozmowach Marji z Johnem. John nie przypomniał jej ani razu tego, co mu powiedziała ostatniej nocy w Ware- Atona. Delikatność nie pozwalała mu korzystać ze słów, wymienionych w chwili uważanej za ostatnią chwilę życia. Mówiąc o Henryku Grancie, John myślał o dalszych projektach poszukiwania. Zaręczał Marji, że lord Glenarvan przedsięweźmie na nowo chybioną na teraz wyprawę. Rozumował zaś tak: ponieważ nie można było powątpiewać o autentyczności dokumentu, więc Henryk Grant musi gdzieś być; choćby zatem przyszło przetrząść świat cały, to muszą go znaleźć. Marja upajała się temi słowy; wspólne więc były ich myśli i wspólne nadzieje. Lady Helena często przyłączała się do tych rozmów; a lubo nie poddawała się złudzeniom, nie śmiała jednak pozbawiać tych złudzeń młodą parę, sprowadzać ją na drogę smutnej rzeczywistości.

Mac Nabbs, Robert, Wilson i Mulrady polowali, nie oddalając się bardzo od towarzyszów, i każdy coś dostarczał ze zwierzyny. Paganel, owinięty w swój płaszcz, trzymał się na uboczu, niemy i zamyślony. A jednak należy powiedzieć, że na przekorę zwykłemu prawu natury, które sprawia, iż pośród prób, niebezpieczeństw, trudów i prywacyj ludzie najlepsi stają się cierpcy i zgryźliwi, śród całej tej garstki nieszczęśliwych panowały, jak dawniej, stosunki jak najlepsze. Każdy jej członek gotów był dać się zabić za innych. Dwudziestego piątego lutego drogę zamknęła im rzeka, która, według mapy Paganela, zwała się Waikari. Przeszli ją w bród.

Przez dwa dni szli równiną, porosłą całkiem krzakami. Połowę odległości od jeziora Taupo do brzegu morza już przebyto - wprawdzie nie bez trudu, ale przynajmniej bez żadnego złego wypadku. Teraz zaczęły się ogromne i nieskończenie długie lasy, przypominające bory australijskie - ale tu rosły już nie eukaliptusy, lecz drzewa zwane kauri. Podczas wędrówki czteromiesięcznej podróżni nasi stracili już całkiem prawie zdolność zachwycania się widokami, a jednak stanęli pełni podziwu na widok tych olbrzymich sosen, godnych lasów przed psami zelandzkiemi. Podróżni mieli obfite i zdrowe Pień kaurisów (Abietacea) od ziemi do miejsca rozgałęzienia miewa do stu stóp wysokości. Drzewa te tworzą samotne bukiety i las ich nie składa się z pni rozrzuconych, ale z niezliczonych grup, wznoszących o dwieście stóp w powietrze swe zielone gałęzie. Niektóre z kaurisów, młode jeszcze, bo nie starsze nad lat sto, podobne były do czerwonych jodeł europejskich; ciemna ich korona kończyła się spiczastym wierzchołkiem. Przeciwnie starsze, liczące pięć lub sześć wieków, tworzyły niezliczone zielone namioty ze zwikłanych i poplątanych gałęzi. Patrjarchinie te zelandzkich lasów do chodziły pięćdziesięciu stóp obwodu. Połączywszy ręce, wszyscy wędrowcy nasi nie mogli objąć pnia olbrzymiego.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Pacyfik: Polinezyjskie piękności
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Swedseayak 4: Tistlarna, Kalvholmen, Kungso, Klubbholmen, KÖPSTADSÖ
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl