HAWAJE
03:17
CHICAGO
07:17
SANTIAGO
10:17
DUBLIN
13:17
KRAKÓW
14:17
BANGKOK
20:17
MELBOURNE
00:17
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 25; Pomiędzy ogniem a wodą
DkG 25; Pomiędzy ogniem a wodą

Juliusz Verne


Wszyscy pochwalili powiastkę Paganela, każdy jednak pozostał przy swem zdaniu, czyli, co na jedno wychodzi, że uczony nie przekonał nikogo. Zgodzono się jednak na to, że zawistnemu losowi trzeba zawsze odważnie stawić czoło i poprzestać na drzewie, skoro niema pałacu ani nawet chatki.

Na takich rozmowach zeszło do wieczora; tylko sen ożywczy i spokojny mógł zakończyć ten dzień pełen wzruszeń. Mieszkańcy ombu byli utrudzeni, nie tylko przypadłościami powodzi, ale jeszcze i niesłychanym upałem. Już ich skrzydlaci towarzysze zabierali się do spoczynku; hilguery i słowiki pampy przestały wywodzić melodyjne trele i całe ptactwo znikło w zaciemnionej gęstwinie liści. Najwłaściwiej więc było iść za jego przykładem.


Przed udaniem się na spoczynek, Glenarvan, Paganel i Robert wdrapali się na najwyższe gałęzie, aby raz jeszcze obejrzeć płaszczyznę zalaną. Była dziewiąta godzina wieczorem; słońce zaszło. Świetne konstelacje półkuli południowej zdawały się być pokryte lekką gazą, spoza której migotały niewyraźnie; wszakże nie tak były zamglone, aby ich rozpoznać nie było można, i Paganel zwrócił uwagę Roberta na ten pas podzwrotnikowy, gdzie gwiazdy są błyszczące. Pomiędzy innemi pokazał mu „Krzyż południowy”, gromadę czterech gwiazd pierwszej i drugiej wielkości, rozłożonych w kształt rozwartokąta prawie na wysokości bieguna; pokazał też „Centaura”, w którym świeci gwiazda najbliższa ziemi, bo tylko o ośm tysięcy miljardów mil (lieues) oddalona; „obłoczki Magellana”, dwa wielkie obłoki, z których większy zajmuje przestrzeń dwa razy większą od pozornej powierzchni księżyca, nareszcie tę „Czarną dziurę”, w której, jak się zdaje, brak jest zupełny materji gwiaździstej.

Żałował bardzo, że Orion, którego z obu półkul widzieć można, nie pokazywał się jeszcze; ale objaśnił swym słuchaczom jedną ciekawą właściwość kosmografji patagońskiej. W oczach tych poetycznych Indjan Orion reprezentuje ogromne lasso i trzy bolas, rzucone ręką myśliwca, przebiegającego łąki na firmamencie niebieskim. Wszystkie te konstelacje, odbite w zwierciadle wód, budziły podziw w oczach widzących jakby dwa nieba.

Gdy tak uczony Paganel rozprawiał, od wschodu zbierało się na burzę. Szeroka ciemna chmura przesłoniła gwiazdy i roztoczyła się szeroko. Musiała się ona posuwać coraz dalej własną siłą, bo powietrze było ciche zupełnie i najlżejszy nawet wietrzyk nie mącił spokoju, jaki panował w warstwach atmosferycznych. Żaden się listek nie poruszył na drzewie, najmniejsza zmarszczka nie przerwała gładkiej powierzchni wód; powietrza nawet zdawało się brakować, jak gdyby je rozrzedziła ogromna maszyna pneumatyczna. Atmosfera przesycona była elektrycznością, przebiegającą po nerwach wszystkich istot żyjących.

Te fale elektryczne szczególniej uczuć się dały Glenarvanowi, Robertowi i Paganelowi.
- Będziemy mieli burzę - oświadczył ten ostatni.
- Czy nie obawiasz się grzmotów? - spytał lord Edward Roberta.
- Och! milordzie! - odparł chłopiec - jak możesz przypuszczać coś podobnego?
- Tem lepiej, bo zdaje się, że burza już niedaleko.
- I będzie bardzo silna - dodał Paganel - o ile ze stanu nieba wnosić mogę.
- Nie burza to niepokoi mnie - mówił Glenarvan - ale te potoki deszczu, jakie jej towarzyszyć będą. Przemokniemy do szpiku. Mów, co chcesz, Paganelu, a ja zawsze twierdzę, że gniazdo nie może wystarczyć człowiekowi i sam się zaraz o tem własnym kosztem przekonasz.
- Ależ cokolwiek filozofji, kochany milordzie!
- Filozofja nie uchroni od zmoknięcia.
- Ale rozgrzewa.
- Chodźmy więc do naszych towarzyszy i zachęćmy ich, aby się filozofją i ponchami okryli, a nade wszystko uzbroili się w cierpliwość, której bardzo będziemy potrzebowali.

Glenarvan ostatni jeszcze raz rzucił okiem na groźne niebo; chmury całkiem je już okryły. Woda podobna była także do chmury niżej położonej i gotowej się połączyć z tamtą. Pociemniało niezmiernie, cisza zalegała ziemię. Nic nie było widać, ani słychać.
- Zejdźmy - rzekł Glenarvan - tylko patrzeć pioruna!

Wszyscy trzej zsunęli się po gładkich gałęziach i ze zdziwieniem ujrzeli na dole jakieś półświatło, powstające z mnóstwa punkcików świetlanych, latających z brzękiem ponad powierzchnią wody.
- To robaczki fosforyczne, diamenty żyjące i niekosztowne, któremi damy w Buenos- Ayres zdobić się lubią.
- Jak to - zawołał Robert - to robaczki, te latające gwiazdeczki?
- Nie inaczej, mój chłopcze!

Robert złapał kilka tych robaczków i pokazało się, że Paganel miał słuszność. Był to rodzaj sporych owadów, długości cala, które Indjanie nazywają „tuko- tuko”. Ciekawe te owady (pochewkowate) wydawały z dwu plam, znajdujących się na przodzie szyjki, światło tak mocne, że czytać przy niem można było w ciemności. Paganel, przysunąwszy taki owad do swego zegarka, zobaczył, że była dziesiąta.

Zszedłszy na dół, Glenarvan zalecał wszystkim baczność i przygotowanie się do strasznej burzy, gdyż po pierwszych grzmotach silny zapewne wiatr się zerwie i wstrząsać będzie drzewem; każdy więc powinien był mocno trzymać się gałęzi. Gdy nie można uniknąć wody z nieba, to przynajmniej warto się było zabezpieczyć przed spadnięciem w gwałtowny potok, płynący na ziemi. Wszyscy życzyli sobie dobrej nocy, niewiele wszakże licząc na spełnienie się tego życzenia; po czem każdy owinął się w swe poncho i czekał snu.

Zbliżanie się wielkich zjawisk przyrody budzi niepokój w żyjących istotach, przed którym i najdzielniejsi ludzie obronić się nie mogą. Mieszkańcy ombu na próżno usiłowali zamknąć powieki, a pierwszy odgłos gromów zastał ich czuwających. Dał się on słyszeć o jedenastej godzinie, jak turkot oddalony. Glenarvan wspiął się na gałąź pionową i wytknął głowę przez gęstwinę liści. Czarne tło nocy było już porysowane linjami jasnemi, odbijającemi się w wodzie. Miejscami rozdzierała się chmura, ale bez odgłosu, jak tkanka miękka, bawełniasta; zenitu i widnokręgu nie można było rozeznać wśród ciemności.

Glenarvan wrócił do swoich.
- Co o tem myślisz, milordzie? - zapytał Paganel.
- Myślę, że zaczyna się nieźle, i jeśli tak dalej pójdzie, to burza będzie straszna.
- Tem lepiej - odpowiedział stary entuzjasta - lubię wspaniałe widoki, gdy ich uniknąć nie mogę.
- To jeszcze jedna z twoich teoryj - dodał spokojnie major.
- Tak i bodaj czy nie jedna z najlepszych, panie Mac Nabbs. Podzielam zdanie lorda Glenarvana: burza będzie pyszna. Przed chwilą, gdy próbowałem usnąć, przychodziły mi na myśl różne rzeczy, potwierdzające bardziej jeszcze me nadzieje; bo trzeba wam wiedzieć, że znajdujemy się w pasie wielkich burz elektrycznych. Nie pamiętam już, gdzie czytałem, że 1793 r., właśnie w prowincji Buenos- Ayres, w czasie jednej takiej burzy piorun uderzył trzydzieści siedm razy. Kolega mój, pan Marcin de Moussy, był sam świadkiem grzmotu, trwającego przez pięćdziesiąt pięć minut bez przerwy.
- I obliczał to z zegarkiem w ręku? - zapytał major.
- Nie inaczej. Jedna tylko rzecz niepokoiłaby mnie - dodał Paganel - gdyby niepokój mógł pomóc do uniknienia niebezpieczeństwa - że punktem najwynioślejszym tej płaszczyzny jest właśnie nasz ombu. Piorunochron przydałby nam się tu bardzo, bo ze wszystkich drzew pampy piorun najczęściej podobno w ombu uderza; wiadomo też, że uczeni ostrzegają, aby podczas burzy pod drzewem nie szukać schronienia.
- Ostrzeżenie przychodzi w samą porę - zauważył major.
- Trzeba przyznać, kochany Paganelu - rzekł Glenarvan, - że wyborną i nader właściwą obrałeś chwilę, aby nam to wszystko opowiedzieć.
- Ech, do licha! - zawołał Paganel - każda chwila jest właściwą do nauczenia się czegoś. Ale oto zaczyna się!

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Peru: Cuzco
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AUS i PNG 8; Kuranda i Aborygeni
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl