HAWAJE
01:02
CHICAGO
05:02
SANTIAGO
08:02
DUBLIN
11:02
KRAKÓW
12:02
BANGKOK
18:02
MELBOURNE
22:02
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 25; Pomiędzy ogniem a wodą
DkG 25; Pomiędzy ogniem a wodą

Juliusz Verne


Gwałtowne grzmoty przerwały tę niewczesną rozmowę. Cały przestwór stanął w ogniu błyskawic i nie sposób było rozróżnić, któremu z tych wyładowań elektrycznych przypisać należy owe wstrząsy, przeciągające się bez końca, a których echa sięgały aż gdzieś do głębi niebios. Błyskawice w najdziwaczniejszych objawiały się kształtach: to jakby spadając prostopadle ku ziemi po pięć lub sześć, jedna po drugiej; to znowu inne, które do najwyższego stopnia mogłyby zaciekawić niejednego uczonego niezwykłą swą formą widełkową. Bo jakkolwiek Arago w zajmującej swej statystyce wspomina o dwu rodzajach takiej błyskawicy, tu było ich może ze sto gatunków; niektóre rozpadały się na tysiące rozgałęzień i migały jak zygzaki, tworząc zadziwiającą grę światła wśród czarnego sklepienia niebios.


Wkrótce całe niebo od wschodu do północy pokryło się bardzo jasnem światłem fosforycznem. Pożar ten rychło ogarnął cały widnokrąg, zapalając chmury jakby wielkie zbiorowisko materjałów palnych, a odbity w zwierciadle czystych wód, utworzył niezmierzoną sferę ognia, której ombu był ośrodkiem.

Glenarvan i jego towarzysze w milczeniu przypatrywali się temu przerażającemu widokowi; rozmowa była niepodobna. Za każdem mignięciem błyskawicy ukazywały się albo spokojna i poważna twarz majora, albo zaciekawione oblicze Paganela, energiczne i wyraziste rysy lorda Glenarvana, pobladła i wystraszona głowa młodego Roberta, lub wreszcie nieruchome twarze majtków, nieczułych na zjawiska takie.

Deszcz jednak nie padał jeszcze i wiatru nie było. Lecz wkrótce otworzyły się upusty niebieskie, a z szarego tła niebios lunęły ku ziemi smugi wody, jak nitki na warsztacie tkackim napięte. Wielkie krople, spadające na powierzchnię jeziora, rozpryskiwały się w tysiące iskier, połyskujących przy świetle błyskawic.

Czy deszcz ten zapowiadał koniec burzy? Czy na tem tylko miało się kończyć przerażenie i obawa biednych podróżnych? Nie. Wśród najgwałtowniejszej walki tych ogni napowietrznych ukazała się nagle kula płomienista. Kula ta, wirując przez kilka sekund w powietrzu, pękła, jak bomba, z ogromnym hukiem. Zapach siarki napełnił atmosferę. Nastała chwila uroczystego milczenia, po czem słyszeć się dał gromki głos Tomasza Austina, wołającego donośnie.
- Nasze drzewo się pali!

Nie mylił się. W jednej chwili płomień ogarnął całą zachodnią stronę drzewa, jakby było ogniem sztucznym, gotowym do zapalenia. Suche gałęzie, gniazda, biel gąbczasta podsycały ogień. A przy tem zerwał się wiatr i rozdmuchiwał pożar. Trzeba było uciekać. Glenarvan i jego towarzysze schronili się na wschodnią stronę ombu, nieogarniętą jeszcze płomieniem. Tymczasem gałęzie zaczęły trzeszczeć, łamać się i zwijać w ogniu, jak węże żywcem palone; głownie płonące padały do wody, a unoszone jej pędem, jeszcze zdala błyskały ogniem płowym. Płomienie to wznosiły się do niezmiernej wysokości, to obniżając się pod działaniem wiatru, oblekały całe drzewo w całun ognisty. Glenarvana, Roberta, majora, Paganela i obu marynarzy ogarnęło przerażenie. Dusił ich dym gęsty; parzyło gorąco nieznośne; pożar zagarnął niższą część drzewa po ich stronie; nic nie było w stanie ugasić go lub pohamować.

W końcu położenie stało się nie do wytrzymania. Z dwu rodzajów śmierci trzeba było wybierać mniej straszny.
- Do wody! - krzyknął Glenarvan.

Wilson, którego już płomienie dosięgały, poszedł pierwszy za tą radą, nagle jednak zaczął wołać:
- Ratujcie! ratujcie!

Austin podskoczył i dopomógł mu wspiąć się z powrotem na pień, pytając o powód przestrachu
- Kajmany! kajmany! - odparł Wilson.

I rzeczywiście, cały spód drzewa otoczyły najstraszniejsze zwierzęta z rodzaju jaszczurek. Łuska na nich błyszczała w łunie pożaru; Paganel poznał je po ogonie spłaszczonym, głowie podobnej do żelezca lancy, oczach wypukłych i szczękach rozwartych aż do uszu prawie. Poznał te okrutne aligatory, właściwe Ameryce, a zwane kajmanami w posiadłościach hiszpańskich. Potwory te, w liczbie około dziesięciu, uderzały silnie ogonami i gryzły drzewo długiemi zębami swej dolnej szczęki.

Na ten widok nieszczęśliwi podróżni poczuli, że są zgubieni. Czekała ich śmierć straszna albo od płomieni, albo też od zębów kajmana; nawet major rzekł głosem, jak zwykle, spokojnym:
- Może być, że to już koniec końca!

Bywają chwile, w których człowiek staje się bezwładnym, a żywioły zwalczone być mogą tylko przez inne żywioły. Glenarvan obłąkanym wzrokiem spoglądał na ogień i wodę, jakby zmówione na zgubę jego, nie wiedząc sam, o jaką pomoc błagać ma niebios. Burza już słabła, lecz wywiązała w atmosferze znaczną ilość pary, której zjawiska elektryczne nadały gwałtowność niezwykłą. W stronie południowej powstawała zwolna ogromna trąba, jakby lejek z mgły, podstawą do góry, a wierzchołkiem na dół obrócony, który łączył wody kipiące z burzliwemi chmurami. Zjawisko to sunęło, wirując z szaloną szybkością i wciągając w siebie ogromną kolumnę wody, a przez silny ruch wirowy zagarniało wszystkie okoliczne prądy powietrzne.

W mgnieniu oka olbrzymia trąba rzuciła się na omb i objęła wszystkie jego zagięcia. Drzewo wstrząsnęło się aż do korzeni. Glenarvan odniósł wrażenie, że kajmany wyrywają je potężnemi swemi szczękami. Biedni podróżni, trzymając się jeden drugiego, czuli, że drzewo się chyli, że gałęzie jego z przeraźliwem syczeniem zanurzają się we wzburzonych wodach. Wszystko to było dziełem jednej chwili. Trąba powietrzna przeszła, niosąc gdzie indziej swą niszczącą siłę, a w pochodzie swym wypijała wodę z jeziora, jakby chcąc je do dna wypróżnić.

Wtedy ombu, powalony na wodę, ulegając działaniu wiatru i prądu, począł płynąć. Kajmany uciekły; jeden tylko pozostał i, pełznąc po korzeniach drzewa, zbliżał się z otwartą paszczęką, lecz Mulrady, porwawszy gałąź niedopaloną, silnem uderzeniem zgruchotał mu żebra. Kajman stoczył się do wody, uderzając jeszcze swym potężnym ogonem.

Glenarvan i jego towarzysze, uwolnieni od zażartego wroga, swobodniej rozsiedli się na gałęziach, do których wiatr ognia nie dopuszczał - a drzewo w płomieniach, rozdymających się na podobieństwo żagli ognistych, płynęło w cieniach nocy, jak statek niedopalony.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Kory drzew świata
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

HAW 1; Lot na Maui
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl