HAWAJE
18:33
CHICAGO
22:33
SANTIAGO
01:33
DUBLIN
04:33
KRAKÓW
05:33
BANGKOK
11:33
MELBOURNE
15:33
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział XXXI
5TPBnA; Rozdział XXXI

Juliusz Verne


"Victoria" od chwili przybycia nad jezioro Tschad wpadła w prąd, który posuwał ją więcej na zachód. Doktór, któremu na razie kierunek ten nie podobał się, pogodził się jednak z nim, gdy zauważył Kukę, stolicę Bornu. Miasto było otoczone murem, wznosiło się kilka pięknych meczetów wśród licznych domów, w stylu arabskim zbudowanych. Na podwórkach domów i placach publicznych rosły drzewa palmowe i kauczukowe.

Kuka składa się z dwóch różnych miast, oddzielonych jedno od drugiego przez "Dendal", bulwar długości 300 sążni, na którym właśnie znajdowali się liczni jeźdzcy i piesi. Po jednej stronie mieści się bogata część miasta z pięknymi budynkami, po drugiej zaś biedna z małemi, niskiemi chatkami, w których wegetują nędzarze. Kuka nie zajmuje się ani handlem, ani przemysłem.

Podróżni nasi nie mogli szczegółowo przyjrzeć się miastu, gdyż powstał dość silny wiatr, który zagnał balon o 30 mil dalej, znów nad jezioro Tschad. Oczom ich przedstawił się nowy widok; mogli obserwować liczne wyspy, zamieszkane przez Biddiomahów, niebezpiecznych rozbójników morskich.
W tej chwili Joe skierował wzrok na horyzont i zwrócił się do Kennedy`ego.
- Panie Dicku, to będzie coś dla pana.
- Co takiego?
- Patrz pan, tam, to wielkie stado ptaków, dążące w naszym kierunku.
- Ptaki? - zapytał doktór i chwycił lunetę.
- Widzę - rzekł Kennedy - będzie około tuzina.
- Czternaście sztuk - powiedział Joe.
Fergusson, zdjąwszy lunetę z oczu, odezwał się:
- Wolałbym, aby ptaki te pofrunęły w inną stronę.
- Pan ich się obawiasz? - zapytał Joe.
- Są to sępy i jeżeli nas napadną...
- Potrafimy się obronić. Nie przypuszczam, aby ptaki te mogły być dla nas niebezpiecznymi.
- Kto wie - odpowiedział doktór.
Po upływie 10 minut stado zbliżyło się na odległość strzału. Czternaście ptaków napełniło powietrze przeraźliwym krzykiem, sunęły one prosto na balon, więcej podrażnione, niż zatrwożone obecnością "Victoryi".
- Jak one krzyczą! - zawołał Joe - pewnie nie podoba im się, że tak fruwamy, jak i one.
- Wyglądają w samej rzeczy strasznie - rzekł strzelec - i uważałbym je za niebezpieczne, widząc je uzbrojonemi w karabin Purdey Moora.
- Nie potrzeba im karabinu - odpowiedział Fergusson z miną poważną.
Sępy opisywały w locie swoim olbrzymie koło, zbliżając się do "Victoryi". Doktór coraz bardziej się niepokoił. Postanowił wznieść się wyżej celem uniknięcia niebezpiecznego sąsiedztwa. Balon wzniósł się niebawem, a sępy za nim, nie mając zamiaru uciekać.
- Widocznie chcą nas atakować - rzekł strzelec, nabijając strzelbę.
Ptaki w istocie zbliżyły się na odległość zaledwie 50 stóp i widocznie oczekiwały strzału.
- Mam ogromną ochotę strzelić.
- Nie, Dicku, nie drażnijmy bez powodu tych ptaków.
- Prędko się z nimi załatwię.
- Tym razem mylisz się.
- Mamy dla każdej bestyi oddzielną kulę.
- A jak je dosięgniesz, gdy rzucą się na górną część balonu? Wyobraź sobie, że atakuje cię na lądzie masa lwów, lub na morzu stado wilków morskich. Dla aeronautów spotkanie z sępami jest tak samo niebezpieczne.
- Czy mówisz seryo, Samuelu?
- Tak, Dicku.
- Więc czekajmy!
- Bądź gotów na wypadek ataku, ale nie strzelaj bez mojego rozkazu.
Ptaki trzymały się teraz razem w pewnem oddaleniu od balonu, można je było nazwać skrzydlatymi wilkami morskimi.
- Towarzyszą nam - rzekł doktór, widząc jak uniosły się jednocześnie z balonem - daremnie było wznosić się wyżej.
- Co robić? - zapytał zafrasowany Kennedy.
Doktór milczał.
- Słuchaj, Samuelu - mówił dalej strzelec - jest ich 14, a my mamy do rozporządzenia 17 strzałów. Czy niema sposobu wytępienia ich lub rozproszenia? Biorę na siebie parę sztuk.
- Nie wątpię w twoją zręczność, Dicku, ale powtarzam, jeśli zaatakują górną część balonu, będziemy wobec nich bezbronnymi.
W tej chwili jeden z największych ptaków rzucił się na "Victorię".
- Ognia! ognia! - zawołał doktór i zaledwie wymówił te słowa, a ptak śmiertelnie ugodzony, zataczając się, runął.
Kennedy pochwycił parostrzałową strzelbę, Joe przygotowywał drugą.
Ptaki przestraszone wystrzałem, na chwilę się oddaliły, ale niebawem powróciły do ponownego ataku, Kennedy zmiażdżył kulą szyję najbliższego, Joe przestrzelił skrzydła drugiemu.
Ptaki teraz zmieniły taktykę, wzniosły się ponad "Victorię".
Doktór, pomimo znanej odwagi, zbladł. Nastąpiła straszna chwila. Niebawem rozległ się na powłoce jakby syk rozdzieranego jedwabiu i łódź zakołysała się pod nogami podróżnych.
- Jesteśmy zgubieni - zawołał Fergusson, rzuciwszy okiem na wznoszący się szybko barometr. Potem dodał: - Szybko wyrzucić balast! - Po upływie paru sekund znikły wszystkie kawały kruszcu.
- Wciąż spadamy!.. wypróżnijcie skrzynię z wodą, Joe, czy słyszysz? Spadamy do jeziora... - Joe usłuchał rozkazu. Doktór wysunął się po za krawędź łodzi, znajdującej się od powierzchni Tschadu zaledwie o 200 stóp.
- Zapasy! zapasy! - wołał doktór.
Wyrzucono skrzynię z żywnością.
- Wyrzucajcie jeszcze! wyrzucajcie! - wołał znowu doktór. - Wszystko wyrzucone! - odpowiedział Kennedy.
- Nie wszystko - rzekł lakonicznie Joe, wskazując na siebie i niebawem zniknął po za krawędzią łodzi.
- Joe! Joe! - wołał doktór przerażony.
Ale Joe nie mógł go więcej słyszeć. "Victoria", pozbywszy się ciężaru, wzniosła się znów w powietrze na 1000 stóp i zagnaną została na północne wybrzeże jeziora.
- Zginął! - szeptał zrozpaczony strzelec.
- Zginął, aby nas ocalić! - dodał Fergusson.
I łzy toczyły się z ócz tych nieustraszonych ludzi.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

Afryka: Portrety kobiet
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

@dC 9: Róg Marksa i Engelsa
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl