HAWAJE
08:18
CHICAGO
12:18
SANTIAGO
15:18
DUBLIN
18:18
KRAKÓW
19:18
BANGKOK
01:18
MELBOURNE
05:18
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział XXIX
5TPBnA; Rozdział XXIX

Juliusz Verne


Rano 11-tego maja "Victoria" puściła się w dalszą drogę. Jak dotąd podróżnicy wyszli cało z szalejących orkanów, tropikalnych upałów i niebezpiecznych wylądowań. Fergusson mógł już teraz liczyć na wyborny swój statek powietrzny i przestał się niepokoić rezultatem podróży.

Przezorność nakazywała mu w tym kraju barbarzyństwa i fanatyzmu zachowywać wszelkie środki ostrożności i zalecił swoim towarzyszom bacznie zwracać uwagę na wszystko, co się wydarzyć może. Wiatr unosił ich znowu nieco na północ, około godziny 9-tej ujrzeli wielkie, wśród dwóch wysokich gór wzniesione miasto Mosfeja.

W tej chwili wjeżdżał tryumfalnie do miasta szeik z konną eskortą, odzianą w różnokolorowe szaty; trębacze i laufry odsuwali gałęzie, robiąc przejście pochodowi. Doktór spuścił balon, by przyjrzeć się zbliska tuziemcom. Ale ci, ujrzawszy "Victorię", zaczęli w przestrachu uciekać. Tylko jeden szeik nie ruszył się z miejsca, nabił strzelbę i czekał.

Doktór zbliżył się doń na 150 stóp i przemówił, witając go w języku arabskim. Gdy do uszu szeika doszły te słowa, jakby z nieba pochodzące, padł na ziemię i doktorowi trudno było wyperswadować mu, ażeby powstał.
- Leży w naturze rzeczy - rzekł Fergusson - że ci ludzie uważają nas za nadziemskie istoty.
- Z cywilizacyjnego punktu widzenia - zauważył Dick - byłoby lepiej, gdybyśmy uchodzili za ludzi zwykłych, gdyż negrzy łatwiejby przyswoili sobie pojęcie o potędze Europejczyków.
- Masz słuszność, ale cóż na to poradzić. Choćbyś nie wiem jak tłomaczył mechanizm statku powietrznego, słowa twoje będą niezrozumiane i, gdy zobaczą ludzi w balonie, zawsze ich uważać będą za nadziemskie istoty. Mosfeja dawno już znikła z horyzontu i oczom podróżnych przedstawiła się teraz Mandara ze swoją zadziwiającą roślinnością. Ukazywały się tu bujne lasy akacyowe, rośliny głowiaste, bawełna i pola indygo. Rzeka Shari, wpadająca do Tschadu, rozlewała tutaj swe wody.

Kilka czółen pływało po rzece; "Victoria", 1000 stóp oddalona od ziemi, nie zwracała uwagi tuziemców. Wiatr dotąd silny, uśmierzył się.
- Czybyśmy mieli raz jeszcze być narażeni na brak wiatru? - zapytał doktór.
- Nicby to nie szkodziło, panie Fergusson, nie brak nam wody i nie mamy czego obawiać się pustyni.
- Tak, ale za to dzikich plemion.
- Tam unosi się coś podobnego do miasta - meldował Joe.
- To Kernak. Ostatni powiew wiatru doprowadzi nas tam i będziemy mogli dokonać ścisłego zdjęcia miasta.
- Czy nie możnaby się zbliżyć jeszcze więcej? - zapytał Kennedy.
- Nic łatwiejszego nadto. Znajdujemy się prawie ponad miastem, zakręcę kurek dmuchawki i niebawem spuścimy się.

"Victoria" po upływie pół godziny zawisła na wysokości 200 stóp ponad ziemią. Można teraz było wyraźnie przyjrzeć się stolicy Loggum, było to istotnie miasto z szeregiem domów i dość szerokich ulic. Na jednem z placów odbywał się właśnie targ niewolników.

Na widok "Victoryi" odegrała się często już obserwowana scena; rozległ się krzyk, a potem zapanowało najwyższe zdumienie. Wszyscy zebrani porzucili swe zajęcia i poczęli spoglądać w górę.

Nareszcie ustał hałas, podróżni przyglądali się z zajęciem miastu; balon opuścił się na 60 stóp od ziemi. W tej chwili z domu swego wyszedł gubernator Loggumu, rozwinięto zieloną chorągiew i muzykanci zatrąbili rodzaj marsza. Tłumy zebrały się około gubernatora, Fergusson chciał przemówić, ale daremnie, słowa jego nikły wśród wrzawy.

Ludność odznaczała się piękną budową ciała, miała wysokie czoła, kręcone włosy i orle nosy. Obecność "Victoryi" wywołała wielkie wrażenie wśród mieszkańców. Niebawem zauważyli podróżni, iż gromadzą się wojska gubernatora celem zwalczenia wspólnego nieprzyjaciela. Gubernator, otoczony swym dworem, nagle zalecił milczenie i przemówił do podróżnych w narzeczu arabskiem Baghirmi.

Z mowy tej doktór nie wiele zrozumiał, z oddzielnych słów jednak pojął, że żądano, aby się oddalili. Żądaniu temu chętnieby Fergusson zadosyćuczynił, ale przeszkadzał temu brak wiatru. Nieruchomość balonu zaczęła gniewać gubernatora, a jego dworzanie przeraźliwie krzyczeli, chcąc tem zmusić zjawisko do ucieczki.

Ponieważ krzyk na nic się nie przydał, żołnierze ustawili się w pogotowiu wojennem i chcieli zaatakować balon, w tej jednak chwili powiał wiatr i "Victoria" spokojnie się uniosła. Gubernator pochwycił strzelbę i skierował ją na balon, ale Kennedy, obserwując jego ruchy, zmiażdżył kulą swego karabinu broń, trzymaną przez gubernatora. Podczas tego nieoczekiwanego wypadku powstała ogólna ucieczka i miasto przez resztę dnia świeciło pustkami.

Zbliżała się noc, znów nastąpiła cisza w powietrzu i musiano zawisnąć w przestrzeni na wysokości 300 stóp od ziemi. Panował grobowy spokój. Doktór podwoił czujność, gdyż cisza mogła być tylko pozorną, ukrywając jakąś zasadzkę.

Fergusson miał powody być ostrożnym. Około godziny 12-tej zdawało się, iż całe miasto stoi w płomieniach.
- Zadziwiające zjawisko - sądził doktór.
- Boże, opiekuj się nami! - zawołał Kennedy - ogień wznosi się, aby nas dosięgnąć.
W istocie masa płomieni wśród hałasu, wściekłych objawów gniewu i huku wystrzałów wznosiła się ku "Victoryi".

Doktór niebawem znalazł wytłomaczenie tego zjawiska. Przyczepiono do skrzydeł gołębi łatwo zapalny materyał i puszczono ptaki w kierunku balonu. Przestraszone gołębie pofrunęły, rzucając w różne strony snopy płomieni. Kennedy strzelał do ptaków, ale na nic się to zdało wobec takiej masy. Ptaki już otaczały łódź i balon...

Doktór wyrzucił z łodzi kawał kruszcu i usunął się jak można najprędzej przed atakiem niebezpiecznych ptaków. Jeszcze przez parę godzin widziano, jak gołębie fruwały w różnych kierunkach, później zmniejszyła się ich liczba i nakoniec zupełnie znikła.
- Teraz - rzekł doktór - możemy spać spokojnie.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

Egipt: Świątynie nad Nilem
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Ch 9; XiangCheng, Zhongdian
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl