5TPBnA; Rozdział XXVII
| Juliusz Verne
|
|
Wieczór był śliczny i trzej przyjaciele spędzili go na murawie, spożywszy z apetytem kolacyę. Nie żałowano dziś ani herbaty ani grogu. Nazajutrz słońce ukazało się w całym swym majestacie, ale promienie jego skutkiem gęstych zarośli nie mogły się przedostać. Ponieważ żywności było dosyć, postanowił doktór w tem miejscu oczekiwać przyjaznego wiatru.
- Jakie przejście z cierpienia do radości - zauważył Kennedy; - ten nadmiar wody po tak dotkliwym braku. Ten przepych w następstwie takiej nędzy! - Ach! byłem bliski utraty zmysłów.
- Gdyby nie Joe, kochany Dicku, nie rozmyślałbyś teraz nad zmiennością doli ludzkiej.
- Odważny chłopiec! wierny przyjaciel! - wołał Szkot, podając Joe`mu rękę.
- Niema o czem mówić - odpowiedział Joe - przecież może mi się pan kiedyś odwdzięczyć, panie Dicku, choć prawdę powiedziawszy, wolałbym, abyś pan nie potrzebował tego czynić.
Na wesołej pogawędce przeszedł dzień cały, i noc, nieprzerwana żadnym wypadkiem nadzwyczajnym. Nazajutrz nie było zmiany, powietrze pogodne, wiatru ani trochę i balon stał nieruchomie na miejscu.
Doktór zaczął się znowu niepokoić. Jeżeli podróż się przedłuży, żywności nie starczy. Czyżby po znalezieniu wody, miano umrzeć z głodu?
Niebawem wstąpiła w niego nadzieja, gdyż ujrzał spadek barometru; był to widoczny znak zmiany atmosfery. Przedsięwziął też zaraz przygotowania, ażeby być gotowym do podróży przy pierwszej korzystnej okoliczności. Skrzynie z żywnością i wodą zostały szczelnie napełnione. Doktór musiał przywrócić równowagę balonu i Joe był zmuszony znów wyrzucić znaczną ilość swego kosztownego kruszcu. Przez cały dzień Fergusson daremnie oczekiwał zmiany powietrza. Temperatura znacznie się podniosła i, gdyby nie cień w oazie, byłaby niemożliwą do zniesienia. Termometr wskazywał na słońcu 149° (65° Cels.). Był to największy upał, jaki zauważono.
O godzinie 3-ciej zrana, gdy Joe czuwał, temperatura oziębiła się, niebo pokryło się chmurami i ciemność się zwiększyła.
- Wstawać! wstawać! - wołał Joe, budząc swych towarzyszy; - burza nadchodzi! Na "Victorię"! na "Victorię"!
Był największy czas do wsiadania. "Victoria" uginała się pod siłą orkanu. Gdyby przez jakiś wypadek część balastu wypadła na ziemię, balon uciekłby i nie można byłoby go już odnaleść. Ale Joe z całych sił popędził do "Victoryi", przytrzymał łódź i doktór wraz z Kennedym zajęli swe miejsca, wyrzuciwszy zwyżkę nadwagi.
Podróżni obserwowali po raz ostatni drzewa oazy, uginające się pod burzą i znikli niebawem w ciemnościach nocy, gnani wiatrem wschodnim.
Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.
|