HAWAJE
09:30
CHICAGO
13:30
SANTIAGO
16:30
DUBLIN
19:30
KRAKÓW
20:30
BANGKOK
02:30
MELBOURNE
06:30
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział XXV
5TPBnA; Rozdział XXV

Juliusz Verne


"Victoria" ubiegłego dnia przebyła nie więcej nad 10 mil i pomimo to, ażeby się utrzymać w powietrzu, użyto 165 kubicznych stóp gazu. W sobotę rano dał doktór sygnał do odjazdu. Dmuchawka tlenowodorowa mogła działać tylko 6 godzin jeszcze.

- Jeżeli do tej pory nie znajdziemy źródła, Bóg jeden wie, co się z nami stanie.
- Mamy dzisiaj wiatr niepomyślny - rzekł Joe - ale wkrótce dodał, widząc zasmucone oblicze Fergussona - może się zmieni.
Próżna nadzieja! W powietrzu panowała grobowa cisza. Upał był nie do zniesienia; termometr wskazywał w cieniu namiotu 113 stopni (45 Cels.).
Joe i Kennedy ułożyli się na posłaniu i szukali, jeżeli nie snu, to przynajmniej zapomnienia rzeczywistości.

Pragnienie dawało się coraz dotkliwiej uczuwać, a pozostało zaledwie dwie kwarty rozgrzanego płynu i każdy połykał wzrokiem te kosztowne krople, nie ważąc się niemi zwilżyć swych warg.
Dwie kwarty wody wśród pustyni!

- Muszę zrobić jeszcze jedną próbę - rzekł doktór do siebie - będę szukał prądu powietrznego, któryby nas mógł unieść, chociażbym miał wszystko poświęcić. - I podczas gdy jego towarzysze leżeli wspólnie, Fergusson czynił przygotowania do tej ostatniej próby. Balon uniósł się, nie znalazł jednak prądu, któryby go posunął dalej, wodę zużyto w zupełności, dmuchawka zgasła skutkiem braku wodoru, baterya Bunsena przestała być czynną i balon opuścił się na to samo miejsce, skąd uniósł się przed chwilą.

Była godzina 12-ta, znajdowano się obecnie pod 19°35` długości i 6°51` szerokości, czyli około 500 mil od jeziora Tschad i przeszło 400 mil od zachodnich wybrzeży Afryki. Łódź została napełniona piaskiem wagi podróżnych i ci wysiedli na ziemię. Każdy z nich pogrążył się w smutnych myślach, zachowując milczenie. Joe przygotował wieczerzę z sucharów i pemikanu, ale nikt nie miał ochoty do jedzenia, parę kropel ciepłej wody uzupełniało tę smutną ucztę.

- Duszę się - skarżył się Joe - upał coraz straszniejszy, niema się jednak czemu dziwić - dodał, spoglądając na termometr, wskazujący 140 stopni ciepła (60° Celsiusza).
- Piasek tak rozpalony, jakby był grzany w piecu - zauważył Dick - i nie widać ani jednej chmury na horyzoncie.
- Nie powinniśmy jeszcze rozpaczać - uspokajał doktór - po takich upałach następują w tych szerokościach burze, zjawiają się one z szybkością błyskawicy.
- Ach, gdybyż to już nastąpiło - wzdychał Kennedy.
- Zdaje mi się - rzekł doktór - że barometr obniża się.
- Daj to Boże! jesteśmy uwięzieni na ziemi jak ptaki, którym obcięto skrzydła.
- Z tą różnicą, że skrzydła nasze są nienaruszone i mam nadzieję zrobić z nich niebawem właściwy użytek.
- O, gdyby się tylko wiatr pojawił - wołał Joe - gdybyśmy mogli dostać się do jakiego stawu lub źródła, niczego nam więcej nie potrzeba. Żywności mamy dosyć na cały miesiąc, chodzi tylko o zaspokojenie pragnienia.

Nie tylko pragnienie, ale bezustanne przyglądanie się pustyni, męczyło umysł; ani pagórka, ani kamienia, na którym wzrok mógłby spocząć na chwilę. Wiecznie niezmienny błękit nieba i niezmierzona przestrzeń żółtego piasku działały przygnębiająco. Nieszczęśliwi, którym brak było wody przy takim upale, poczęli uczuwać objawy pomięszania zmysłów. Źrenice ich powiększyły się, a wzrok stawał się ponurym.

Gdy noc nastała, postanowił doktór celem przerwania apatyi odbyć dłuższą wycieczkę po piaszczystej przestrzeni, nie dla robienia poszukiwań, lecz, aby przejść się.
- Chodźcie - rzekł do towarzyszy - ruch nam dobrze zrobi!
- To niemożliwe - odparł Kennedy - nie mógłbym kroku zrobić.
- Ja wolę spać - rzekł Joe.

Ponieważ doktór przekonał się, iż nie skłoni towarzyszy, aby z nim poszli, sam puścił się w drogę. Pierwsze kroki stawiał z trudnością, jak rekonwalescent po ciężkiej chorobie, ale niebawem zauważył, że ruch będzie dlań zbawiennym. Przebył parę mil na zachód i czuł się już bardzo wzmocnionym, gdy nagle doznał zawrotu głowy, zdawało mu się, iż zawisł nad przepaścią. Olbrzymia puszcza przestraszała go, uważał siebie jako punkt matematyczny, środek nieskończonej periferyi, t.j. niczego. "Victoria" znikła w cieniu i doktora, tego odważnego podróżnika, ogarnął strach bezgraniczny. Chciał powrócić, ale było to niemożebnem, wołał, nawet echo mu nie odpowiadało; głos jego ginął we wszechświecie, jak kamień w olbrzymiej przepaści. I tak sam jeden wśród głębokiej ciszy pustyni, padł na piasek w omdleniu.

O północy otworzył oczy i znalazł się na rękach swego wiernego Joe`go. Ten, zaniepokojony tak długą nieobecnością swego pana, szedł śladem jego kroków, odbitych na miękkim piasku i znalazł go wreszcie, leżącego bez przytomności.
- Co się panu stało? - spytał zaniepokojony.
- Nic, kochany Joe, było to tylko osłabienie.
- Przypuszczam, że nie będzie ono miało złych następstw, proszę, wstań pan, oprzyj się o mnie i wróćmy do "Victoryi".
Fergusson, wsparty na ramieniu Joe`go, udał się w kierunku balonu.
- Jak to było nierozsądnie ze strony pańskiej, panie doktorze, żeś się narażał na takie niebezpieczeństwo, mógłbyś być ograbiony - dodał, śmiejąc się. - Ale, pomówmy teraz poważnie, musimy powziąć jakieś postanowienie; stan obecny nie może trwać dłużej.
Fergusson nic nie odpowiedział.
- Jeden z nas trzech musi się poświęcić dla pozostałych, a tym jednym, będę ja.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Plan mój jest bardzo prosty. Zaopatrzę się w żywność i będę szedł coraz dalej, aż dojdę do jakiejś miejscowości, co przecież kiedyś nastąpić musi. Gdy dojdę do jakiej wsi, pokażę kartkę, na której pan napisze parę słów po arabsku. Albo więc dostarczę wam pomocy, albo też poświęcę moje życie. Co pan myśli o tym planie?
- Projekt niemądry, ale świadczy o dobroci twego serca; to niemożliwe, ty nas opuścić nie możesz!
- Powinniśmy jednak spróbować, panu i Kennedy`emu na złe by to nie wyszło. Gdyby powiał korzystny wiatr, zanimby przyszła pomoc moja, nie potrzebujecie na mnie czekać, a plan mój może się udać nadspodziewanie.
- Nie, Joe; nie rozłączymy się. - Czekajmy jeszcze cierpliwie!
- Dobrze, panie doktorze, pozostawiam panu dzień jeden do namysłu, ale dłużej nie dam się odwlec od mego zamiaru.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

RPA: Durban
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

GAL 9; Floreana i rekiny młoty
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl