HAWAJE
18:29
CHICAGO
22:29
SANTIAGO
01:29
DUBLIN
04:29
KRAKÓW
05:29
BANGKOK
11:29
MELBOURNE
15:29
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalności czy efektywności publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ¦wiatPodróży.pl » Autostopem w ¶wiat » AW¦ 16; 2`2000; Z Kostaryki do Panamy
AW¦ 16; 2`2000; Z Kostaryki do Panamy



1 luty 2000
Juz ktorys dzien u Any i jej rodzinki, siostry naszej servasowej gospodyniz San Jose. Na niesamowitej "fince", czyli farmie, czy plantacji niedaleko Limon na karaibskim wybrzezu. Finca prawie jak dzungla, olbrzymi teren z niezliczona iloscia palm kokosowych, przeroznych rodzajow bananow, takich jak w Polsce sie nie widuje oraz cala masa przedziwnych drzew, krzewow, kwiatow, owadow, ptakow, ktorych nigdy nie widzialam, ani nie potrafie nazwac. Posiadlosc rozciaga sie az do samego morza. Chodze oczarowana wsrod tego wszystkiego, wdycham tropikalne powietrze, fotografuje z bliska kwitnace bananowce, kielkujace dopiero kokosy, kwiaty o niespotykanych kolorach i ksztaltach.


2 luty 2000
Nie ma nic lepszego z samego rana jak sok ze swiezo zerwanego kokosa. Co dzien odkrywamy nowe rzeczy. Znalazlam jakis ciekawy, pomaranczowy owoc, okazalo sie, ze to owoc kakaowca. Tylko nasiona suszy sie i potem mieli na kakao, a otaczajacy je slodki miazsz zjada sie na swiezo. Zerwalismy tez owoc drzewa chlebowego, duzy, okragly, z zielona skorka, w srodku bialy. Nie wiem dlaczego nazywa sie to drzewo chlebowym, powinno raczej zwac sie ziemniakowym, bo ugotowany owoc smakuje podobnie jak ziemniak, a pokrojony w cienkie plastry i usmazony zupelnie jak frytki.

3 luty 2000
Ana zajmuje sie miedzy innymi projektowaniem i tworzeniem ogrodow. Pomagalismy jej dzis caly dzien w pracy nad ogrodem dla jednej szkoly w Limon. Kopanie, sadzenie, przesadzanie, drzewka, krzewy, kwiaty, niektore przywiezione z Finki. Efekt jest niezly, a bedzie jeszcze lepszy, jak wszystko rozkwitnie.Wrocilismy wykonczeni i cali w ziemi, ale szczesliwi.

5 luty 2000
Tak nam tu bylo dobrze, ale czas jechac dalej. Suniemy powoli stopem wzdluz karaibskiego wybrzeza Kostaryki do granicy z Panama.


Panama

6 luty 2000
Wlokac sie przez pol dnia malo uczeszczana, nieasfaltowana droga dotarlismy w koncu do granicy. Aby opuscic Kostaryke musimy wykupic po znaczku na Czerwony Krzyz za niecalego dolara. Dowiadujemy sie, ze po panamskiej stronie nie bedziemy w stanie wymienic reszty naszych kostarykanskich Colonow. A jedyne miejsce tutaj to w sklepie spozywczym u Chinczyka prawie nie mowiacego po hiszpansku i po dosc okropnym kursie. Wymieniamy. Na dolary amerykanskie, ktore sa oficjalna waluta Panamy, tylko zwana tutaj Balboa. Za ostatnie drobne kupujemy arbuza i przechodzimy przez most. W panamskim "Immigration" bez zbednych pytan oraz oplat pani urzedniczka wbija nam pieczatke. Jestesmy. Rozgladamy sie, po jednej stronie drogi tlum autobusow, po drugiej taksowek. Poki co siadamy w cieniu, aby ochlonac. Zjemy arbuza, potem zastanowimy sie co dalej. Nie daja nam spokoju autobusowi i taksowkowi naganiacze, wykrzykuja w naszasza strone nazwy roznych miejscowosci. "Dokad jedziecie?" "Nigdzie. Siedzimy i jemy arbuza. Nie widac?" Poskutkowalo. Mozemy spokojnie zjesc. Po czym, ku rozczarowaniu naganiaczy zarzucamy plecaki i idziemy. Droga do przodu, gdzie po niedlugim czasie bez problemu zalapujemy stopa. Po zmroku juz dojezdzamy do miasteczka Almirante. Jutro ruszymy dalej, nowowybudowana droga, ktorej nie ma jeszcze na naszej mapie. Do niedawna stad wglab Panamy mozna bylo tylko lodzia.

7 luty 2000
Niezla, nowa droga docieramy do malo ciekawego miasteczka na wybrzezu - Chiriqui Grande, ktore wcale nie jest "grande", i w ktorym mamy problem, aby znalezc cos nadajacego sie dla nas do zjedzenia. Potem jednym stopem, ciezarowka, poprzez gory, mijajac migajace nam przez okna male indianskie wioski, przejezdzamy z jednego wybrzeza prawie na drugie, z karaibskiego nad Pacyfik, do miasta David, pare tylko kilometrow od Oceanu. David rowniez nie oferuje nic co mogloby nas zatrzymac tam dluzej. Kupujemy tylko owoce i wychodzimy dalej na stopa. Zatrzymuje sie nam gosc przyjemnym, szybkim samochodem jadacy prosto do Panama City. Super, tylko ze dotrze tam okolo pierwszej w nocy. Nie usmiecha sie nam zjawienie sie w srodku nocy w wielkim miescie i poszukiwanie noclegu. Jedziemy z gosciem przez pare godzin i wysiadamy wieczorem w miasteczku, gdzies w polowie drogi.

8 luty 2000
Nie skorzystalismy wczoraj z bezposredniego stopa i dzisiaj wleklismy sie przez wiekszosc dnia, troche na pace pickup`a, troche ciezarowka, troche osobowymi. Po poludniu zostalismy wysadzeni w centrum, a wieczorem Maura, koordynatorka Servasu na Paname zawiozla nas do swojego pustego mieszkania, z ktorego wlasnie sie wyprowadzila, i w ktorym mozemy zatrzymac sie tak dlugo jak chcemy. Wszystko powoli sie uklada, chociaz najtrudniejsze zadanie dopiero przed nami. Wszyscy potwierdzaja, ze to co mowi nasza mapa to prawda. Panamerican Highway prowadzi tylko do Panama City, dalej jeszcze kawalek jakies podrzedne, nieasfaltowane drogi, ktore urywaja sie nagle i potem nie ma juz nic. Nic oprocz nieprzebytej dzungli i bagien, az do granicy z Kolumbia i jeszcze sporo za. Moze nie tak nieprzebytej, bo przebywaja ja sobie tylko znanymi sciezkami przerozni przemytnicy i partyzanci i obecnie jest to teren brutalnych walk. Wyglada na to, ze trzeba bedzie poszukac innej drogi.

9 luty 2000
Przeszlismy sie dzis do ambasady Poslki, w nowoczesnej dzielnicy na dziesiatym pietrze eleganciego wiezowca z panoramicznym widokiem z balkonu na zatoke i miasto.Bardzo milo powital nas pan Ambasador z rodzina. Pani ambasadorowa chciala poczestowac tradycyjnie po polsku na sniadanie jajecznica, albo chlebem z serem, ale zalamala sie na wiesc o naszym weganizmie. W kazdym razie poopowiadalismy, poogladalismy mapy, skorzystalismy z komputera. Jestesmy tez zaproszeni na jutro. Po poludniu przeszlismy pieszo do starej czesci Panamy, gdzie wszyscy odradzaja siezapuszczac. Niesamowity kontrast. Rejon wokol ambasady to klimatyzowane biurowce z ochraniarzami, nowoczesne centra handlowe, itd. Tu waskie, brudne uliczki, rozsypujace sie domy, uliczni sprzedawcy, dzielnica glownie murzynska, wszedzie pelno czarnych dzieciaczkow. Bardziej srodkowoamerykansko i swojsko.

10 luty 2000
Dzis rano przynieslismy w poczestunku do ambasady swiezego ananasa, a pani ambasadorowa zaskoczyla nas tym samym. Pan ambasador wypozyczyl nam swoj samochod z kierowca, ktory zawiozl nas na przejazdzke nad sluze nad slynnym kanalem. A po powrocie czekala na nas pyszna warzywna zupa. Milo jak w rodzinie. Pan Henryk z zona i corka mniej wiecej w naszym wieku mieszkaja i pracuja tu w ambasadzie juz od prawie pieciu lat. I nie moga juz doczekac sie powrotu do kraju. Co z tego, ze luksusowe mieszkanie z bajecznym widokiem, kiedy wyjsc nie bardzo mozna, bo pracy strasznie duzo, bo na zewnatrz goraco, poza tym niebezpiecznie, a Panamczycy to glupi i nieciekawy narod. Wspolczujemy sobie wzajemnie. Pani ambasadorowa nam, ze tak sie biedni wloczymy po tym swiecie, a my im, ze tak biedni siedza uwiezieni.

11 luty 2000
Znowu na wybrzezu karaibskim. Przejechalismy stopem z Panama City, mniej wiecej wzdluz Kanalu, do Colon - miasta, po ktorego ulicach lepiej nie chodzic, a na pewno nie po zmroku, zamieszkalego glownie przez Czarnych, ktorzy zyja wylacznie z tego co ukradna - to z relacji pana ambasadora oraz innych osob. Zabaczymy. Wyglada na to, ze nie mamy wyboru. Skoro nie ma drogi do Ameryki Poludniowej, na samolot nas nie stac, pozostaje droga morska, a podobno najlatwiej wlasnie z Colon. Bedziemy probowac. Nasz kierowca wysadzil nas pod samym "Panama Canal Yacht Club" w Colon. Wyglada na to, ze to niezle miejsce. Sporo prywatnych jachtow, glownie amerykanskich, ale nie tylko. Zaczelismy wypytywac ludzi. Wiekszosc plynie jednak w przeciwnym kierunku, przez kanal nad Pacyfik i potem roznie, niektorzy z powrotem do Stanow, niektorzy na wyspy Galapagos na zachod od Ekwadoru, niektorzy poprzez rozne wyspy pacyfiku az do Australi. Podobno wiatr jest niesprzyjajacy w tym momencie na plyniece w strone Kolumbi. Ale jest sporo jachtow zakotwiczonych kawalek stad, z ktorymi jeszcze nie gadalismy, poza tym przyplywaja codziennie nowe. Powiesilismy ogloszenie z naszym zdjeciem na tablicy ogloszen. Trzeba bedzie sie tu pokrecic, poczekac. Przynajmniej jest tu przyjemnie i bezpiecznie. Sa kibelki, prysznice. Planowalismy rozlozyc sie na noc pod jedna z palm kokosowych przy pomostach, ale Janet i Jeff, amerykanska para, z ktora rozmawialismy zaprosila nas na noc do siebie na jacht. Niestety, nie plyna w nasza strone. Wracaja juz do siebie do Kaliforni, po podrozy jachtem dookola swiata ktora zajela im... siedem lat. My chyba bedziemy szybsi.

12 luty 2000
Krecimy sie po Yacht Clubie, poznajemy ludzi. Nie musimy plynac bezposrednio do Kolumbi, moglibysmy poplynac najpierw na wyspy San Blas, ktore sa po drodze, przy karaibskim wybrzezu Panamy, zamieszkale przez Indian Kuna. A z tamtad zalapac sie na jakis kolumbijski statek. Siedza tu w Yacht Clubie dwie Indianki Kuna, w swoich niesamowitych strojach i koralikowych bransoletkach na rekach i nogach, i sprzedaja tradycyjne "mole", recznie wyszywane obrazki, ktore stanowia czesc ich ubioru. Zobaczymy. Na razie spotykamy wiecej ludzi, ktorzy wracaja z San Blas, a jedyny jacht plynacy w tamta strone byl pelny. Pozostaje nam czekac. W miedzyczasie zwiedzamy miasteczko, wcale nie jest takie straszne jak to wszyscy opisywali. Sprzedaja na ulicach mase tanich owocow, w sezonie sa moje ulubione - arbuzy i ananasy.

14 luty 2000
Ciezka sprawa. Nie wiemy jak dlugo przyjdzie nam tu czekac. Pomyslelismy o innym rozwiazaniu - kolumbijskich statkach towarowych. Pojechalismy do portu "Coco Solo" w innej czesci miasta, ale straznik nie wpuscil nas nawet przez brame, mowiac ze statki nie moga zabierac pasazerow. Wrocilismy wiec do Yacht Clubu. Znalezlismy jeden maly jachcik z Brazylijka i Kolumbujczykiem, ktorzy beda plynac do Kolumbi, ale za tydzien. Jestesmy zaproszeni, ale mamy nadzieje, ze znajdziemy cos wczesniej. Poki co dowiedzielismy sie o ciekawej mozliwosci zarobienia troche kasy. Kazdy jach przeplywajacy przez kanal musi oprocz kapitana miec czterech ludzi do trzymania lin. Placa liniarzom 50 dolarow - rewelacja, nie tylko przeplywasz za darmo slynny kanal jachtem, ale jeszcze za to ci placa. Czekajac na jacht w nasza strone popytamy sie przy okazji, kto potrzebuje liniarzy. 15 luty Siedzimy ciagle w Yacht Clubie. Mieszkamy na jachcie u Janet i Jeffa, gotujemy, czytamy. Jeff podarowal mi niesamowita ksiazke o "Lucid Dreaming", czyli swiadomym snieniu. A jutro przeplywamy przez Kanal. Znalezlismy trzech mlodych gosci wracajacych jachtem do Stanow, Potrzebuja akurat dwoje ludzi. Lepiej byc nie moglo. Przyplyna po nas pontonem o szostej rano.

16 luty 2000
Najprzyjemniejsza praca, jaka mielismy. Plyniecie luksusowym jachtem przez kanal. Przez wiekszosc czasu nie ma nic do roboty poza ogladaniem krajobrazu. Przeplynelismy jedna tylko trzypoziomowa sluze, przy linach nie bylo zbyt wiele problemu, bo przyczepili nas do boku innego statku. Tylko... okazuje sie, ze z powodu opoznienia naszego pilota i z innych nieznanych przyczyn nie bedziemy w stanie przeplynac calego kanalu dzisiaj. Dostalismy polecenie zakotwiczenia sie i bedziemy kontynuowac jutro. Chlopaki maja kolekcje ponad 100 filmow video, wiec uwiezieni chwilowo na jachcie korzystamy.

17 luty 2000
Reszta kanalu poszla juz sprawnie. Dwie kolejne sluzy. Tym razem stojac jachtem po srodku kanalu musielismy zlapac rzucone nam liny i trzymac popuszczajac powoli, podczas kiedy sluza wypuszczala wode i opuszczalismy sie o poziom nizej. Tuz po poludniu ze stowka dolarow zostalismy wysadzeni po raz kolejny na pacyficznym wybrzezu w Panama City. Stad ponownie stopem z porotem do Colon. Ale bylo warto.

18 luty 2000
Po powrocie do Colon w Yacht Clubie znalezlismy kilkoro innych podroznikow z tym samym co my problemem - dostac sie jakos do Kolumbi. Parka z Niemiec oraz Anglik. Pojawil sie tez jeden Slowak. Pojechalismy wszyscy raz jeszcze do portu "Coco Solo". My poprzednim razem zrobilismy blad pytajac sie bezposrednio o statki kolumbijskie. One chyba rzeczywiscie nie moga zabierac pasazerow. Ale... sa tez lodzie towarowe Indian Kuna plynace na wyspy San Blas. Dostanmy sie tam, a potem zobaczymy. Po dlugim, upartym wyczekiwaniu pod brama portu udalo nam sie w koncu dorwac kapitana indianskiego statku. Beda plynac jutro. Zabiora nas, oczywiscie za kase. Udalo nam sie wytargowac 12 dolarow od osoby do pierwszej wyspy z archipelagu. Mamy zjawic sie tu jutro o piatej po poludniu.

19 luty 2000
Zaopatrzywszy sie w spory zapas jedzenia i swiezych owocow (nie wiadomo co na wyspach beda mieli), zjawilismy sie w pol do szostej pod brama portu, gdzie juz od poltorej godziny siedzieli nasi znajomi Niemcy, Anglik, Slowak, do tego Hiszpan z moteorem i Holender z rowerem. Wszyscy w oczekiwaniu na ten sam statek. Za jakis czas dopiero pojawil sie kapitan i powiedzial, aby czekac, ze wyruszymy o polnocy. Czekamy. Potem kolejna wiadomosc, ze wyplywamy o drugiej. Musimy przyzwyczaic sie do tutejszego, innego troche pojmowania czasu.

20 luty 2000
Co za noc. Myslalam, ze nie przezyje. Jeszcze stojac w porcie, przed wyplynieciem, nasz stateczek, najmniejszy ze wszystkich dookola, kiwal sie dziko na sporych falach. Stateczek pelen towarow i pasazerow, Indian i Indianek Kuna wracajacych na swoje wyspy. Po ciemku, w srodku nocy zaladowalismy sie na statek i znalezlismy kawalek miejsca na podlodze na gornym pokladzie. Niestety, zoladek nie wytrzymal. Na domiar zlego, kiedy po raz kolejny zmuszona bylam wychylic sie za burte, zaatakowala mnie olbrzymia fala. Zmoczona i ledwo zywa polozylam sie na podlodze oczekujac switu i przybycia do wyspy. W koncu przybylismy do wyspy El Porvenir, gdzie zatrzymalismy sie na chwile, a wysadzono nas wszystkich na pobliskiej malutkiej wysepce Nalunega. Powoli przyszlismy do siebie po calonocnym szalonym rejsie. Wszyscy zostaja tutaj, wynajmujac hamak na noc u indianskich rodzin za 5 dolarow za noc. My chcielismy rozlozyc sie na plazy na wybrzezu, ale za to tez chca od nas kase. Chyba poplyniemy dalej. Nasz statek "Tubuala" bedzie plynal odwiedzajac po drodze wiele wysp, na kazdej wyladowujac wiezione towary. Na dalszych wyspach bedzie tez podobno wiecej kolumbijskich statkow, z ktorymi bedziemy probowali sie zabrac. Dogadujemy sie z kapitanem, ze za kolejne 15 dolarow za nas dwoje zawiezie nas na wyspe Ustupu, juz calkiem niedaleko granicy z Kolumbia.

21 luty 2000
Plyniemy. Juz znacznie przyjemniej i spokojniej, bo nie otwartym, dzikim morzem, ale od wyspy do wyspy, ktore sa dosyc blisko wybrzeza i na spokojniejszych wodach. Kiedy zatrzymujemy sie na zyladunek towarow, mamy czas na przejscie sie po wysepce. Wiekszosc wysp mozna obejsc dookola w kilkanascie minut, czy pol godziny. Sa malutkie, niektore scisle wypelnione prostymi chatkami ze strzechami z palmowych lisci, jedna chatka przy drugiej. Najbardziej niesamowitym widokiem sa Indianki Kuna, ubrane na codzien w swoje oszalamiajace stroje. Bluzki z naszytymi z przodu i z tylu "molami", pracowicie, recznie wyszywanymi w najprzerozniejsze, kolorwe wzory, ptaki, ryby, abstrakcje. Spodnice z zawinietego po prostu wokol bioder kawalka materialu, przewaznie granatowego w zielone, czy pomaranczowe wzory. Na glowach czerwone chusty w zolte wzory, a na rekach i nogach scisle zaplecione bransoletki z malutkich koralikow, od nadgarstka az po lokiec i od kostki pod kolano. Przewaza czerwien kontrastujaca z zolcia. Calosc ma niespotykany efekt. Niestety trzeba uwazac z aparatem, bo Indianie Kuna dosc wrogo nastawieni sa do obiektywow, tylko na bardziej turystycznych wyspach nie maja nic przeciwko, ale... za dolara za ujecie.

22 luty 2000
Nie wiemy ile czasu potrwa nasz rejs do wyspy Ustupu. Nasi marynarze tez chyba nie wiedza, ale tu nikt nie wydaje sie przejmowac takimi szczegolami jak czas. Plyniemy sobie spokojnie, dostajemy nawet poslki, niezmiennie, dwa razy dziennie ryz z fasolka. Zaloga czasem do tego kawalek miesa z puszki, czy swiezo zlowionej ryby. Mijamy mniejsze i wieksze wyspy. Jest ich podobno kilkaset, z tego kilkadziesiat chyba tylko zamieszkalych, reszta to wystajaca z czystoniebieskiej wody wieksza lub mniejsza kepka kokosow otoczona cienkim paskiem bialego piasku.

23 luty 2000
Na naszym statku robi sie coraz bardziej przestrzennie w miare wyladowywania towaru na kolejnych wyspach. Chopin z braku innego zajecia pomaga przy rozladunku. Laduja na wyspach worki z ryzem, cukrem, kawa, maka, kartony z nieznana zawartoscia, rury, dachowki, meble, nawet lodowka. Oraz sterty zielonych "platanow" (odmiana bananow, przeznaczona do gotowania). Podobno jutro mamy dotrzec do Ustupu.

24 luty 2000
Doplynelismy. Zegnamy sie z zaloga naszej "Tubuali", zabieramy plecaki i zchodzimy na lad. Prawie pierwsza osoba, ktora rzuca nam sie w oczy jest biala dziewczyna ubrana w tradycyjny stroj Indianek Kuna. Moli, mloda Amarykanka z Peace Corps mieszka tu juz od ponad roku. Plynnie mowi juz w ich jezyku, prowadzi jakis projekt z indianskimi kobietami. Okazuje sie, ze przeznaczenie rzucilo nas tutaj w najbardziej odpowiednim, tzn. ciekawym momenie. Moli opowiada nam o festiwalu. Wyspa obchodzi wlasnie 75 rocznice rewolucji Kuna. Dzieje sie duzo rzeczy, a kulminacja bedzie jutro, 25 lutego. Po poludniu z reszta wyspy zgromadzona wokol placyku ogladamy druga czesc przedstawienia opowiadajacego o wydarzeniach z czasow rewolucji. Amatorsko, ale z sercem odgrywaja scenki represji Indian przez armie Panamska. Nie rozumiemy jezyka, ale sens jest jasny. Jutro ostatnia, kulminacyjna czesc spektaklu.

25 luty 2000
Przespalismy te noc pod daszkiem przy budynkach pustej teraz na czas letnich wakacji szkolki. Z rana jeden czlowiek zaprosil nas do siebie, poczestowal kawa, pogadalismy. Powiedzial, abysmy zostawili sobie u niego plecaki i wrocili kiedy chcemy, jego dom jest naszym domem. Idziemy zaraz uczestniczyc w dalszych obchodach rocznicy rewolucji. Co tu sie dzisiaj dzialo, tego nie da sie opisac, to trzeba przezyc i zobaczyc. Przed poludniem ostatnia czesc spektaklu. Chlopaki dali z siebie wszystko. Scenki walki Indian z panamska armia przyplywajaca lodziami odbyly sie nad rzeka. Wszyscy wyszli z tego mokrzy i utarzani w blocie. Potem oficjalne przemowienia, wszedzie porozwieszane flagi. Dzis wszystkie bez wyjatku kobiety, nawet male dziewczynki w tradycyjnych strojach. Ale najciekawsza czesc zaczela sie po oficjalnych przemowieniach, w "Casa Grande", czyli duzym, glownym budynku, sluzacym do codziennych zgromadzen, gdzie zalatwiane sa wszystie wazne sprawy wyspy. Tak jak reszta budynkow na wyspie, "Casa Grande" sklecona jest z cienkich pretow, przypominajacych bambusa i ze strzecha z suchych palmowych lisci. Normalnie po srodku podwieszone sa cztery hamaki, na ktorych zasiada starszyzna, dookola z czterech stron lawki zwrocone w strone hamakow. Dzis lawki odsuniete pod sciana, aby zrobic miejsce dla tlumu, bo dzis odbywa sie wielkie, rytualne picie "chichi", czyli tradycyjnego alkoholu ze sfermentowanej trzciny cukrowej. W jednej czesci pomieszczenia mezczysni, w drugiej kobiety. Stare Indianki napelniaja z wielkiego naczynia male miseczki zrobione z twardej lupiny specjalnego owoca. Miseczki kraza z rak do rak, nas tez nie omija. Tak jak normalnie nie smakuje mi zaden alkohol, tak musze przyznac, ze chicha jest wyjatkiem. Atmosfera sie rozgrzewa. Indianki zaczynaja tanczyc, spiewac. Dzisiaj mozna robic zdjecia. Same, nieproszone pozuja mi przed obiektywem, podaja miseczke z chicha, porywaja do tanca. Impreza trwa pare godzin, nie wiem czy do wyczerpania napoju, czy do wyczerpania mozliwosci uczestnikow. Bo powoli z budynku zaczynaja wylaniac sie grupki podtrzymujacych sie nawzajem Indian i Indianek, smiejacych sie, placzacych, szczesliwych. A wieczorem u naszego gospodarza imprezy ciag dalszy, tylko z piwem, ktorego maja robiacy wrazenie zapas. Przyszedl tlum znajomych, pija, graja na gitarze, spiewaja. Chopina tez nie ominelo zaspiewanie kilku polskich piosenek. Gospodarze powiesili dla nas w osobnym pomieszczeniu dwa hamaki. Ich dom jest naszym domem.

26 luty 2000
Niezle trafilismy. Arcadio, nasz gospodarz ma jedyny na wyspie sklep ze zlotem, niezle prosperujacy. Kilkunastu pracownikow w sklepie i warsztacie oraz syna, ktory rozwosi zlote ozdoby po blizszych i dalszych wyspach. Zauwazylismy, ze niektorzy Indianie nie maja prawie nic, liczne dzieci biegaja gole i byc moze glodne, ale kobiety zawsze maja grube zlote naszyjniki. Choc nasz gospodarz najwyrazniej ma kase, chatka jego nie rozni sie od innych. Sklecone z pretow sciany, palmowy dach, podloga z ubitej ziemi. Jedynymi sprzetami sa podwieszone hamaki, oraz troche nie pasujace do reszty plastikowe krzesla. Kibelek na zewnatrz - cztery sciany na koncu chwiejnego pomostu z kilku desek. Odchody wpadaja prosto do wody. Do wody tez wyrzucane sa wszelkie smieci, lacznie z puszkami, plastikowymi siatkami, itd. Morze pochlonie wszystko. Ztylu domu cztery sciany sluzace za lazienke i rura ze slodka woda. Naczynia myje sie woda z tej samej rury, po prostu na ziemi. Ta wyspa ma to szczescie, ze maja doprowadzona z ladu slodka wode, na niektorych wyspach musza slodka wode przywozic codzinnie lodkami w zbiornikach. Przygladam sie rano, jak Fermina, gospodyni przygotowuje tradycyjna zupe z dyni i zielonych bananow (zielone, ugotowane smakuja zupelnie jak ziemniaki), na mleku kokosowym otrzymywanym przez przecedzanie wody przez swiezo, drobnostartgeo kokosa. Zupa jest rewelacyjna. Przechodzimy sie z Chopinem nad pomost, gdzie przycumowane sa dwa kolumbijskie statki skupujace od Indian kokosy i handlujace roznymi towarami. Jeden plynie w przeciwna strone, a czarny kapitan drugiego rzuca absurdalna cene 100 dolarow od osoby. Chyba poczekamy na inny.

27 luty 2000
Chodzac po wyspie nie mozemy opedzic sie od tlumu wiecznie towarzyszacych nam dzieciakow. Pytaja jak mamy na imie i jak nazywa sie nasza wyspa. Syn gospodarza zabral nas lodka nad rzeke. Wyspa jest bardzo niedaleko ladu z dzika dzungla, z ktorej Indianie przywoza kokosy i gdzie uprawiaja juke, bananay i pare innych rzeczy. Odwiedzilismy indianski cmentarz, w dzungli, po obu stronach rzeki. Cmentarz maja tutaj, bo na wyspie ledwo starcza miejsca dla zyjacych. Proste groby usypane z ziemi osloniete daszkiem z palmowych lisci. Zadnych nagrobkow, napisow, kazdy przeciez wie, gdzie jego bliscy sa pochowani. Za to na kazdym grobie naczynia. Przewaznie gliniane miski, kubki, ale znalazla sie tez jedna szklanka firmowa coca-coli. Nawet tutaj.

28 luty 2000
Siedzimy wraz z nasza indianska rodzinka wokol domu. Niewiele sie dzieje. Oni jakos sie tym nie przejmuja. Gospodyni spedza wiekszosc dnia bujajac sie w hamaku po srodku chatki razem z malymi wnukami. Wstaje tylko, aby przygotowac czasem cos do zjedzenia. Jedzenie wlasnie urozmaica nam czas. Na sniadanie placki z kaszki kukurydzianej smazone na duzej ilosci oleju popijane okropnie slodkim kakaem. Na obiad ryz i gotowane zielone banany (jak ziemniaki), albo smazone (jak frytki). Czasem zlowia do tego jakas rybe, a jak nie to kupuja w puszce. Zrobilismy surowke z przywiezionej jeszcze z Colon kapusty, ale nie sa chyba przyzwyczajeni do surowek.

29 luty 2000
Jestesmy uwiezieni na tej wyspie. Nie ma zadnych nowych statkow. Nie wiadomo jak dlugo przyjdzie nam tu czekac. Ludzie mowia, ze slyszeli, ze plynie w nasza strone jakis statek. Kiedy tu bedzie? Oczywiscie "maniana" (wieczne jutro). Moze pojutrze. A moze za tydzien. Czy to ma znaczenie z reszta? Wiadomo - jak przyplynie to bedzie.Musimy przestawic sie na inne odbieranie czasu. Poki co skonczylam czytac niesamowite "Lucid Dreaming". Pare dni temu mialam moj pierwszy swiadomy sen, jak na razie nie udaje mi sie tego powtorzyc. W kazdym razie wrazenie niesamowite. Zaczynam snic i zdaje sobie sprawe z tego, ze to sen. Mowie sobie, ze skoro to sen, to moge skoczyc z wysokiego mostu do rzeki i w ostatnim momencie przed spadnieciem do wody uniesc sie w powietrze. Chopin ma to zarejestrowac moim aparatem, ktory ustawiamy tak, aby robil kilka zdjec na sekunde. W koncu, nie pamietam dokladnie dlaczego, ale nie skacze, tylko lapiemy sie za rece i wzlatujemy po prostu w powietrze. Lecimy ponad wyspami, rozgladamy sie za jakims statkiem (nie wpadlam w snie na to, ze skoro mozemy latac, nie potrzebujemy statku, aby dostac sie do Kolumbi czy gdziekolwiek). Chopin podlatuje i zrywa z najwyzszej palmy koksa, ktorego pijemy siedzac na galezi drzewa chlebowego (palmy nie maja galezi do siedzenia). Tyle pamietam z pierwszego swiadomego snu. Czy rzeczywiscie przebudzenie sie w snach moze doprowadzic do przebudzenia sie w zyciu?

¬ródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto klikn±ć

1


w Foto
Autostopem w ¶wiat
WARTO ZOBACZYĆ

British Virgin Island
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

GAL 7; Santa Fe
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ¦wiatPodróży.pl