HAWAJE
20:57
CHICAGO
00:57
SANTIAGO
03:57
DUBLIN
06:57
KRAKÓW
07:57
BANGKOK
13:57
MELBOURNE
17:57
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Autostopem w świat » AWŚ 9; 7`1999; Z Chicago rzekostopem do Kentucky
AWŚ 9; 7`1999; Z Chicago rzekostopem do Kentucky



Kathy showed us Chicago on bikes
2 lipiec
Co za noc. Lało, padało od wieczora do rana. Ścieśniliśmy wszystkie rzeczy, plecaki, śpiwory pod nasz rozpięty pomiędzy drzewami daszek, ale i tak zacinało trochę po bokach i hałasowało nieustannie tuż nad głową, tak że nie mogłam spać. Przetrwaliśmy jednak jakoś do rana i niebo powoli i niepewnie zaczęło się przejaśniać. Po nocnym deszczu wszystkie ścieżki zamieniły się w aleje głębokiego błota. Niektórzy chodzą boso po kostki, czy kolana w błocie i się nie przejmują, część ludzi w ogóle chodzi całkiem nago - jak wolność to wolność.


Odwiedziliśmy "Kids` Village" - dzikie miejsce, dzieciaki w każdym wieku, gołe niemowlęta taplające się w błocie, biegające wokół psy, wszystko na błotnistym wzgórzu. Spotkaliśmy "szaloną mamuśkę" z ciężarówki "tęczowych dzieciaków", która podwiozła nas parę tygodni temu w stronę Atlanty.


3.07.99

Jak zwykle pół dnia w naszej kuchni. Każdy tu może przyjść i jak ma ochotę coś zrobić, to kuchnia jest do dyspozycji. Zrobiliśmy olbrzymia sałatkę warzywno kiełkową. I kulki sezamowo daktylowe - pycha! Potem kąpiel w rzece. Wieczór przy ognisku w naszej "OM Valley", gdzie zbierają się na nocne sesje bębniarze.

4 .07.99

Dzień niepodległości. Tutejsza raibow`owa tradycja, że do południa zachowuje się ciszę. Rzeczywiście, tylko dzieciaki krzyczały. W Main Circle (które zostało przeniesione dalej, bo łąka na której zawsze się odbywało jest za bardzo wydeptana i rozmokła) medytacja o pokój na świecie. Cicha medytacja tysiąca ludzi, aż do wejścia parady dzieci z piosenką. Potem wielka spontaniczna celebracja. Bębny, śpiewy, tańce. Miejsce dla wszystkich: dla Krisznowców z ich "Hare Rama, Hare Krishna" i dla grupy nawiedzonych gości z długimi dredami, którzy wrócili chyba niedawno z Indii - bardzo zainspirowani - z pomalowanymi czołami, siedzieli w kręgu pod drzewami, intonując hinduskie pieśni na część Shivy i innych bogów. Z tradycyjnymi instrumentami, ołtarzykiem i ofiarami, przyciągali krąg wyznawców.

5 .07.99

Uwielbiam serwować jedzenie w naszej kuchni. Ludzie przychodzą i są zachwyceni. Kuchni tu jest dużo i serwują na pewno smaczne, ale nie świeże, surowe, żywe jedzenie. Jest "Bliss Kitchen", jest "Instant Soup" niedaleko "Lovin Oven" serwujący świeżo upieczony chleb i bułeczki, są przeróżne: "Jerusalem", "Ananda", "Jesus Kitchen", "Hare Krishna", "One Pot", "Kids` Village Kitchen".

7 .07.99

Nasz ostatni dzień tutaj. Już ponad tydzień nie wychodziliśmy z lasu, żyjemy wśród drzew, strumieni, ptaków. I ludzi. W końcu zjechało się tu nas tysiące, wiec niezupełnie sam na sam z naturą, ale wśród ludzi dzielących ten sam respekt dla Matki Ziemi. Rainbow trwa do 10 lipca, ale większość ludzi powoli już powraca. Nasza kuchnia też długo już nie pociągnie, co było do wykiełkowania wykiełkowało, niewiele nasion już zostało. Czas tez na nas.

8 .07.99

Opuszczamy Rainbow. Pakowanie, ostatnia kąpiel w rzece, ostatnia wizyta w naszej kuchni, ostatnie organiczne rożynki z tahini, pożegnanie z Matim i w drogę. Zabieramy się do miasteczka z bandą starych hippisów jadących na piwo rozklekotanym vanem. Ridgway to naprawdę małe miasteczko, ale bez problemu znajdujemy bibliotekę z komputerem. Nie ma jak cywilizacja. Prawie dwa tygodnie nie odbieraliśmy poczty. Opisujemy szybko na listy, bo wkrótce zamykają. W supermarkecie trafiamy na banany - idealnie dojrzałe po 10 centów za funt (!). Większość ludzi kupuje zielone po 49 za funt. Ruszamy dalej - w stronę Allegany River. Podwożą nas ludzie też wracający właśnie z Rainbow, jadą karawaną pięciu samochodów zobaczyć wodospady Niagara. Szkoda, że już tam byliśmy, zabralibyśmy się z nimi. A tak wysiadamy na przecięciu z droga nr 6 i szóstką na zachód. Nie ujeżdżamy zbyt daleko, bo się ściemnia, więc znajdujemy miłe miejsce na nocleg, a że akurat nagle i niespodziewanie się ochłodziło, zapalamy sobie cudowne ognisko.

9 .07.99

Olbrzymia, okrągła betonowa rura na barce na jeziorze Erie. Tak jeszcze nie spaliśmy.

Znowu los się do nas uśmiecha. Zesłał nam z rana (tzn. koło południa, jak się wygrzebaliśmy) miłego starszego pana, który zafascynowany naszą podróżą zawiózł nas do swojego sąsiada nad jeziorem, gdzie mieszka. Sąsiad ten organizuje wyprawy dla dzieciaków po jeziorach i rzekach Kanady.

Zjedliśmy lunch z nim i chłopakami, którzy wrócili właśnie z dwutygodniowej wyprawy kajakowej po Kanadzie. Oni jajecznice i kiełbaski, my arbuza, którego olbrzymią resztę dostaliśmy na drogę, razem z radami dotyczącymi naszej planowanej wyprawy pontonowej w dół rzeki do Mississippi.

Chopin strasznie się napalił, każdą napotkana osobę pyta o możliwość zdobycia pontonu. Wszyscy bardzo sceptycznie na nas patrzą. Dziś dowiedzieliśmy się, że rzeka Allegany jest strasznie powolna, płynęlibyśmy może milę na dzień. Wiem, że się nie spieszymy, ale chyba to nie jest to. No, zobaczymy, może trzeba będzie po prostu łapać rzecznego stopa. Skoro złapaliśmy na stopa samolot, łódka nie powinna być sporo trudniejsza. Zobaczymy.

Na razie dziadek zawiózł nas do Erie i wysadził pod super biblioteką nad samym jeziorem, niedaleko rożnych przystani. Jutro się rozejrzymy i zorientujemy.

10 .07.99

Ludzie zadają nam przeróżne pytania, dotyczące naszej podroży. Czasem powtarzamy całą historię i odpowiadamy na ten sam zestaw pytań parę razy dziennie.

Ale przypomniał mi się wczorajszy dziadek i jego (wśród wielu innych pytań): "How do you manage to stay in love with each other?" Oraz: "Is time an issue? So why do you wear a watch?" - coś do przemyślenia.

Anyway w Erie porozglądaliśmy się za pontonem. Ciężko - spotkaliśmy tylko jeden, za 1100 dolarów. Dziękujemy. Poza tym dużo łódek i żaglówek, ale na jeziorze, więc nie ma co łapać tu stopa, trzeba jechać nad rzekę. Wpadniemy chyba jeszcze najpierw do Chicago.

A póki co wylądowaliśmy w Cleveland, w stanie Ohio, u servasowych hostów, którzy natychmiast po naszym telefonie przyjechali i zabrali nas ze stacji benzynowej. Miła, starsza, dużo podróżująca para, u której jakieś 20 lat temu gościł jako servasowy podróżnik... nasz prezydent - Aleksander Kwaśniewski.

Dziadkowie mają jeszcze jego wpis do książki gości. Miał szczęście, załapał się jeszcze na przejażdżkę samolotem, teraz dziadkowie mają już tylko łódki.

12 .07.99

Ale poszaleliśmy. Jadąc powoli droga nr 6 w stronę Chicago dowiedzieliśmy się, że jest niedaleko park - wesołe miasteczko z największymi na świecie "roller coaster`ami", czyli wagonikami pędzącymi po krętych szynach, robiącymi pętle w powietrzu. Czemu nie?

Nie wydaliśmy oczywiście około 30 dolarów od osoby za wstęp. Ukryliśmy plecaki w krzakach na pobliskiej plaży, ciągle nad jeziorem Erie i obeszliśmy wszystko dookoła w poszukiwaniu dobrego miejsca do przeskoczenia płotu.

Prawie wszędzie podwójne druty kolczaste na górze, ale... jak komuś zależy, zawsze znajdzie dziurę. Znaleźliśmy, Chopin mnie podsadził, skok i jesteśmy. Do jedenastej w nocy możemy korzystać ze wszystkiego aż do bólu.

Zaczynamy dosyć mocno - od nowoczesnego roller coaster`a z podwieszonymi wagonikami i masą obrotów do góry nogami. Stoimy w długiej, ale dość szybko posuwającej się kolejce ludzi i coraz mniej jestem pewna, czy naprawdę tego chce?

Ale co tam, trzeba spróbować. W dodatku Chopin upiera się, że musimy w pierwszym wagoniku. Nadchodzi nasza kolej. Siadamy. Na sam przód. Zapinamy pasy. 2 minuty 40 sekund dzikiej jazdy przed nami. Ruszamy, powoli, powoli pod górę... i nagle, nabieramy prędkości i nic już nas nie zatrzyma, szaleńczy spadek w dół i pętla, i nie wiem już gdzie góra, gdzie dół, tylko pędzimy i wszystko wiruje, ziemia i niebo zwariowały. Ale dojeżdżamy cali. Przeżyliśmy. Teraz już nie straszny nam żaden roller coaster. Idziemy na kolejne.

Tyle tu tego jest, każdy inny. Na koniec zostawiamy sobie najgorszy (tzn. najlepszy!), najdłuższy z dzikimi obrotami, w którym jedzie się na stojąco. My oczywiście z samego przodu, tak aby dokładnie widzieć każdy niekończący się spadek w dół, każdą kolejną pętlę.

Nie potrafię tego opisać, ale maksymalne szaleństwo. Po tym nie chciało nam się już nigdzie iść. Tylko zrelaksować się w kinie IMAX, też wewnątrz parku, kino z olbrzymim ekranem w kształcie kopuły. Niesamowity film "Extreme", po którym to, co przed chwilą przeżyliśmy, wydało się zupełnie niczym.

Źródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto kliknąć

1 2 3 4 dalej >>


w Foto
Autostopem w świat
WARTO ZOBACZYĆ

Chicago: Wietrzne miasto
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AUS 5: ...i koniec autralijskiej przygody...
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl