HAWAJE
08:54
CHICAGO
12:54
SANTIAGO
15:54
DUBLIN
18:54
KRAKÓW
19:54
BANGKOK
01:54
MELBOURNE
05:54
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 62; Góra Tabu
DkG 62; Góra Tabu

Juliusz Verne


Do wierzchołka góry pozostawało jeszcze z jakie sto stóp; dosięgnąć go jak najprędzej było celem uciekających, by mogli się schronić przed oczyma dzikich na przeciwnej stronie góry. Spodziewali się znaleźć tam przełęcze dostępne, umożliwiające im dotarcie do dalszych szczytów, zlewających się wdali w jeden węzeł górski, którego szczegóły wyjaśniłby im niezawodnie biedny Paganel, gdyby był z nimi. Podniecani przez zbliżające się wrzaski, śpieszyli pod górę. Horda zbliżała się.
- Odwagi, odwagi, przyjaciele! - wołał Glenarvan, pobudzając towarzyszów głosem i gestami.


W niespełna pięć minut stanęli na szczycie i tam dopiero obejrzeli się, aby rozejrzeć się w położeniu i puścić się w kierunku, mogącym zwieść Maorysów. Z tej wysokości wzrok ich mógł objąć całe jezioro Taupo, ciągnące się ku zachodowi w malowniczych ramach górzystych. Z pół nocy były szczyty Pirongia; z południa buchający ogniem krater Vongariro, ale od wschodu wzrok zatrzymywał się, nie mogąc przebić szczytów i grzbietów, tworzących Wahiti- Ranges, ten wielki łańcuch gór, którego ogniwa nigdzie nieprzerwane opasują całą północną część wyspy, od cieśniny Cooka aż do wschodniego przylądka. Trzeba zatem było zejść po przeciwnej stronie góry i zapuścić się w ciasne wąwozy, bez żadnego wyjścia z nich. Glenarvan rzucił naokoło siebie wzrokiem stroskanym. Mgły już nie było, wzrok jego sięgał zatem bez żadnej przeszkody do drobniejszych zaklęsłości gruntu. Najmniejszy ruch dzikich nie mógł ujść jego spojrzenia.

Gdy stanęli na szczycie, krajowcy byli już tylko o pięćset stóp oddaleni od nich. Jakkolwiek krótki był przystanek, Glenarvan nie mógł go przedłużyć; wycieńczeni zbiegowie musieli uciekać, z obawy, by ich nie osaczono.
- Schodźmy! - nalegał. - Schodźmy! zanim przetną nam drogę.

Lecz w chwili, gdy biedne kobiety podnosiły się z wysiłkiem ogromnym, Nabbs zawołał:
- Niema najmniejszej potrzeby! Patrz, Glenarvanie!




I wszyscy spostrzegli niewytłumaczoną zmianę w poruszeniach Maorysów. Nagle wstrzymali się w pogoni. Atak na górę ustał, jakby powściągnięty jakimś stanowczym rozkazem. Horda krajowców, chłodnąc w zapale, stanęła jak fala morska wobec niedostępnej skały. Chciwi krwi dzicy, znalazłszy się u podnóża góry, krzycząc grozili strzelbami i siekierami, ale ani na krok nie posunęli się dalej. Psy ich, tak jak oni, wrósłszy niejako w ziemię, szczekały z wściekłością.
I cóż się stało? Jakaż niewidzialna siła powstrzymała dzikich? Uciekający patrzyli, nie rozumiejąc przyczyny, pełni obawy, aby nie rozwiało się oczarowanie, krępujące pokolenie Kai- Kuma.

Nagle wydarł się okrzyk z piersi Johna i wszyscy się zwrócili w inną stronę. John wskazywał im ręką małą forteczkę, zbudowaną na samym szczycie góry.
- To grób Kara- Tetego! - zawołał Robert.
- Czy nie mylisz się, Robercie? - zapytał Glenarvan.
- Niezawodnie, milordzie, to jest grób wodza, poznaję go dokładnie.

Robert miał słuszność. O pięćdziesiąt stóp ponad nimi, na najwyższym punkcie góry, świeżo pomalowane słupy tworzyły niewielkie zagrodzenie, które w końcu i Glenarvan uznał za grobowiec naczelnika zelandzkiego. Dziwny traf zawiódł uciekających na to miejsce. Lord na czele swych towarzyszów dotarł do stóp grobowca. Szeroki otwór, zasłonięty rogożami, służył za wejście. Glenarvan, przekraczając próg tego ustronia, cofnął się z pośpiechem, mówiąc:
- Jakiś dziki.
- Dziki w tym grobowcu? - zapytał major.
- Tak jest, majorze.
- Mniejsza o to, wejdźmy!

Glenarvan, major, John Mangles i Robert weszli. Znajdował się tam Maorys, osłonięty obszernym płaszczem z phormium. Rysów jego z powodu ciemności nie było można poznać; siedział spokojnie i najobojętniej w świecie zajadał. Glenarvan chciał się do niego odezwać, gdy krajowiec, uprzedzając lorda, odezwał się miłym głosem i dobrą angielszczyzną.
- Siadajże, kochany lordzie, śniadanie jest gotowe.

Był to Paganel. Usłyszawszy jego głos, wszyscy pośpieszyli do wnętrza i z kolei zaczęli ściskać poczciwego geografa. Znaleziono Paganela; wszystkim się zdawało, że znaleźli z nim zbawienie. Zaczęto go wypytywać, chciano wiedzieć, jakim sposobem i dlaczego znajdował się na szczycie Maunganamu, ale Glenarvan jednem słowem przerwał tę niewczesną ciekawość.
- Dzicy! - zawołał.
- Dzicy? - odpowiedział Paganel, wzruszając ramionami - są to istoty, któremi pogardzam.
- Ależ czy oni nie mogą?...
- Co, oni? Te bydlęta! Chodź i spojrzyj na nich.

Wszyscy poszli za wychodzącym z grobowca Paganelem. Zelandczycy stali w tem samem miejscu u stóp wzgórza, miotając przekleństwa.
- Krzyczcie, wyjcie, zrywajcie sobie piersi, głupie stworzenia!- wołał Paganel.
- Zabraniam wam wejść na tę górę.
- A jakiem prawem? - spytał Glenarvan.
- Prawem tabu, które osłaniając grób wodza i nas broni. Wiecie więc teraz, dlaczegom się tu schronił, jakby do jednego ze średniowiecznych miejsc przytułku.
- Pan Bóg opiekuje się nami! - zawołała lady Helena, wznosząc ręce ku niebu.

Paganel prawdę mówił. Tabu, osłaniające górę, było jakoby tarczą przeciw gwałtom ze strony zabobonnych krajowców. Dla uciekających nie było to jeszcze portem zbawienia, ale chwilą zbawczego spoczynku, z której starali się korzystać. Glenarvan ze wzruszenia nie mógł wymówić słowa; major tylko kiwał głową z widocznem zadowoleniem.
- Moi przyjaciele - mówił dalej Paganel - jeżeli dzicy zechcą pokonać nas swoją cierpliwością, to się zawiodą, bo te łotry za jakie dwa dni nic nam nie będą mogli zrobić.
- Uciekniemy - zawołał Glenarvan - ale jakim sposobem?
- Nie wiem jakim - odpowiedział Paganel - ale jestem pewien, że tak będzie.

Wszyscy chcieli zaraz dowiedzieć się czegoś o przygodach Paganela. Ale rzecz dziwna i szczególna! On, zwykle tak wymowny, teraz zbywał półsłówkami zapytania przyjaciół.
- Jak też oni go przeistoczyli! - myślał Mac Nabbs.

I rzeczywiście nie był to już ten sam człowiek, co dawniej. Owijał się starannie swem okryciem z phormium, widocznie unikając ciekawych spojrzeń. W rozmowie z nim wszystkich uderzało jakieś zaambarasowanie z jego strony, choć przez delikatność udawali, że tego nie widzą. Gdy się przestano nim zajmować, bywał ożywiony, jak dawniej. Co do swoich przygód, to uznał za stosowne opowiedzieć tylko nieco przyjaciołom, gdy go obsiedli u stóp poświęconych palów Udu- Pa. W zamieszaniu pozostał pomiędzy krajowcami w chwili zabicia Kara- Tetego przez Glenarvana i skorzystał z niej tak samo, jak Robert; ale nie tak mu się powiodło jak młodemu Grantowi, bo wpadł na koczowisko Maorysów. Naczelnik, człowiek wysokiego wzrostu, inteligentnej powierzchowności, wyróżniał się śród wszystkich wojowników swego pokolenia. Mówił dobrze po angielsku i pozdrowił przychodnia, głaszcząc końcem swego nosa nos jego. Paganel pytał sam siebie, czy go traktują jako wolnego, czy też jako więźnia? Widząc jednak, że ani kroku zrobić nie może bez uprzejmego towarzystwa swego gospodarza, zrozumiał wnet, co się święci.

Naczelnik ów, zwany „Hihy”, co znaczy w języku krajowców „promień słońca”, nie był złym człowiekiem, a okulary i luneta geografa zdawały się wpływać na wysokie o nim mniemanie dzikiego. To też starał się przywiązać go do siebie nie tylko uprzejmością, ale i mocnemi z phormium powrozami, szczególniej w porze nocnej.

Trwało to tak przez trzy długie dni; czy zaś przez ten czas obchodzono się z Paganelem dobrze lub źle, trudno było wiedzieć, bo zbywał badających go półsłówkami. Koniec końców był więźniem, a choć nie obawiał się bezpośrednio o swoje życie, nie uważał jednak swego położenia za lepsze od położenia swoich przyjaciół. Pewnej wreszcie nocy zdołał przegryźć sznury i uciec. A ponieważ, choć z dala, był na pogrzebie Kara- Tetego i wiedział, iż pochowano wodza na szczycie Maunganamu i że góra od tej chwili stała się tabu - postanowił zatem schronić się tam, nie chcąc opuścić kraju, w którym pozostawali towarzysze wyprawy. Niebezpieczne to przedsięwzięcie spełnił tej właśnie nocy; dostał się do grobu Kara- Tetego i „pokrzepiając siły”, czekał, aż niebo jakim trafem szczęśliwym oswobodzi jego przyjaciół.

Oto co opowiedział Paganel o sobie. Może ukrył coś ze swych przygód, jak można było wnosić nieraz z jego zakłopotania w opowiadaniu. Pomimo to wszyscy winszowali mu jednomyślnie, poczem wrócili do chwili obecnej.
Położenie było ciągle groźne, bo krajowcy, nie śmiąc wejść na Maunganamu, liczyli na takich pewnych sprzymierzeńców, jak głód i pragnienie. Jest to rzecz czasu - a dzicy są bardzo cierpliwi.

Glenarvan nie mylił się co do trudności położenia, ale postanowił czekać sposobnej chwili, a nawet sam ją nastręczyć. To też chciał jak najprędzej obeznać się z położeniem swej improwizowanej twierdzy nie w celu obrony, bo nie było potrzeby obawiać się napadu, lecz aby wynaleźć sposób jej opuszczenia. Z pomocą majora, Johna, Roberta i Paganela przypatrzyli się dobrze położeniu, zbadali kierunek dróg, ich stosunek i spadzistość. Grzbiet, łączący Maunganamu z łańcuchem Wahiti, długości mili, opadał ku równinom. W razie ucieczki, jedną tylko można było obrać drogę tym wąskim i fantastycznie porzniętym grzbietem; a gdyby pod zasłoną nocy udało się uciekającym przejść go niepostrzeżenie, to może zdołaliby zapuścić się w głębokie wąwozy łańcucha gór i krajowców stropić. Ale droga ta dosyć była niebezpieczna; dolną jej część mogły dosięgnąć strzały karabinowe, a szeregi krajowców, ustawione na zboczach, byłyby w stanie ogniem krzyżowym utworzyć w tem miejscu zaporę, której przejść nie dałoby się bezkarnie.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Australia: podróż w nieznane...
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

MT 1 - Początek wyprawy
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl