HAWAJE
00:27
CHICAGO
04:27
SANTIAGO
07:27
DUBLIN
10:27
KRAKÓW
11:27
BANGKOK
17:27
MELBOURNE
21:27
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 61; Ostatnie godziny
DkG 61; Ostatnie godziny

Juliusz Verne


Dwadzieścia cichych pocałunków odpowiedziało Robertowi na to opowiadanie.
- Uciekajmy! - rzekł chłopiec głosem stanowczym.
- A Paganel czeka nas na dole? - zapytał Glenarvan.
- Pan Paganel? - odpowiedziało dziecko, zdziwione zapytaniem.
- Przecież uciekł z tobą, więc musi czekać na nas.
- Ależ nie, milordzie! Więc pana Paganela niema tutaj?
- Niema go - odpowiedziała Marja Grant.
- Jak to? Więc nie widziałeś go? - zapytał Glenarvan. - Nie spotkaliście się w tem zamieszaniu? Nie razem zatem umknęliście?
- Nie, milordzie - odparł Robert, zmartwiony tem zniknięciem przyjaciela.
- Uchodźmy - wołał major - nie mamy chwili do stracenia! Cokolwiek się stało z Paganelem, nie może mu być gorzej jak nam. Uchodźmy!

I rzeczywiście, nie było się nad czem namyślać. Ucieczka zdawała się łatwa, bo zsunąwszy się po ścianie, opadającej prawie prostopadle na przestrzeni jakich dwudziestu stóp, dalej spotykało się niewielką spadzistość, po której łatwo było zejść na dół. Stamtąd zaś mogli jeńcy dostać się w doliny, gdy tymczasem krajowcy, spostrzegłszy ucieczkę więźniów, musieliby zrobić ogromne koło, aby ich dopędzić, ponieważ nie wiedzieli o otworze przebitym do Ware- Atona.



Zaczęła się więc ucieczka, a przedsięwzięto wszystkie ostrożności, aby się udała. Jeńcy jeden po drugim przedostali się przez ciasny otwór do groty. John Mangles spuścił się ostatni, zacierając, jak się dało, ślady otworu: usunął rumowisko i naciągnął na otwór maty, na których leżeli. Teraz trzeba było spuścić się z prostopadłej ściany i byłoby to niepodobieństwem, gdyby nie lina, przyniesiona przez Roberta. Rozwiązawszy ją, umocowali u wystającej skały i rzucili na dół.

Zanim John Mangles pozwolił przyjaciołom zawiesić się na tem włóknie, skręconem w linę, sam spróbował jej mocy. Zdawała mu się nie dość mocna, a nie trzeba się było narażać nieroztropnie, bo zerwanie się liny groziło śmiercią.
- Ta lina - rzekł - nie wytrzyma ciężaru więcej, niż dwu ludzi, zatem działajmy rozważnie. Niechże najprzód opuszczą się po niej lord i lady Glenarvan; gdy staną na ziemi, trzy szarpnięcia sznurem będą znakiem, że możemy podążyć za nimi.
- Ja opuszczę się pierwszy - odrzekł Robert - bo wynalazłem w dole zagłębienie, gdzie będą się mogli ukryć ci, którzy zsuną się pierwsi.
- Idź, moje dziecko - rzekł Glenarvan, uścisnąwszy rękę młodego chłopca. - Robert znikł z groty, a w chwilę potem potrójne szarpnięcie liny dało znać, że szczęśliwie dostał się na dół.

Natychmiast wyszedł z groty Glenarvan z żoną; ciemno jeszcze było, ale już sterczące od wschodu szczyty przybierały barwę szarawą. Szczypiące zimno poranku orzeźwiło młodą kobietę; poczuła się silniejszą i zaczęła niebezpieczną przeprawę. Najpierw Glenarvan a za nim lady Helena zsuwali się wzdłuż liny aż do miejsca, w którem prostopadła ściana kończyła się na szczycie spadzistego zbocza. Glenarvan zaczął dalej schodzić tyłem, by podtrzymywać żonę. Wyszukiwał kęp trawy i krzaków, mogących mu dać oparcie; sam je pierwej wypróbował, zanim postawił na nich nogi lady Heleny. Kilka ptaków, zbudzonych nagle, zerwało się, lekko pokrzykując, a każdy kamień oderwany i toczący się z hałasem na dół przejmował uciekających strachem.

Byli w połowie drogi ze wzgórza, gdy dał się słyszeć głos z groty.
- Stójcie! - szepnął John Mangles.

Glenarvan, trzymając się jedną ręką kępy tetragonji, a drugą podpierając żonę, zatrzymał się, zaledwie śmiąc oddychać. Wilson był przyczyną tego popłochu. Usłyszawszy bowiem ruch poza Ware- Otona wrócił do szałasu, uniósł zasłonę, a spojrzawszy na strażników, dał znak, wobec którego wstrzymano Glenarvana.

I rzeczywiście, jeden ze stróżujących Maorysów, uderzony widocznie dziwnym szmerem, wstał i podsunął się ku Ware- Atona; stanął o dwa kroki od szałasu z pochyloną głową, natężonym słuchem i wzrokiem i pozostał w tej postawie z minutę, która dla nieszczęśliwych zbiegów wydawała się godziną. Ale, potrząsnąwszy głową, jak człowiek, który się omylił, powrócił do towarzyszów, wziął szczapę drzewa, dorzucił ją na ognisko już gasnące, które znów buchnęło płomieniem. Na twarzy dzikiego, oświetlonej ogniem, malował się spokój.

Przyjrzawszy się pierwszym brzaskom jutrzenki, bielącej widnokrąg, położył się przy ogniu, by ogrzać zziębnięte członki.
- Wszystko dobrze! - szepnął wreszcie Wilson, a John dał znak Glenarvanowi, by się posuwali dalej.

Schodzili cichaczem i wkrótce stanęli na wąskiej ścieżce, gdzie czekał na nich Robert. Pociągnięto trzykrotnie za linę i John Mangles, poprzedzając Marję Grant, puścił się w niebezpieczną drogę. Odbywszy ją, połączył się z lordem i lady Glenarvan w zagłębieniu, wskazanem przez Roberta.

W pięć minut potem wszyscy zbiegowie, szczęśliwie uszedłszy z Ware- Atona, opuszczali chwilowe schronienie i, unikając zamieszkałych brzegów jeziora, zagłębiali się ciasnemi dróżkami w góry. Szli prędko, starając się omijać wszystkie miejsca, na których mogli być dostrzeżeni; milcząc, sunęli jak cienie przez krzaki. Gdzież szli? Na los szczęścia, ale przynajmniej czuli się wolni.

Około godziny piątej zaczęło dnieć; niebieskawe obłoczki opasywały smugi chmur. Zaciemnione dotąd wierzchołki otrząsały się z mgły porannej; niezadługo miało się ukazać słońce, a zamiast oznaczyć godzinę męczeństwa skazanych, odkryć miało ich ucieczkę. Trzeba więc było koniecznie zabezpieczyć się przed pościgiem przez odsunięcie się jak najdalej od twierdzy. Zbiegowie jednak nie mogli iść prędko, bo ścieżki były strome. Lady Helena wdzierała się na zbocza, podtrzymywana, prawie niesiona przez męża; Marja Grant wspierała się na Johnie; Robert, triumfujący z powodzenia, z sercem przepełnionem radością, szedł przodem; dwaj majtkowie zamykali pochód.

Za pół godziny promieniejące słońce przebije mgły na widnokręgu. Przez te pół godziny podróżni szli na los szczęścia, a nie było z nimi Paganela, aby ich prowadził; jego nieobecność trapiła ich i ciążyła kamieniem na sercu. Śpieszyli, o ile mogli ku wschodowi, jakby na spotkanie jutrzenki. Doszli wkrótce do wysokości pięciuset stóp nad poziom jeziora Taupo, a zimno silniejsze na tej wysokości dokuczało im dotkliwie. Niewyraźne kształty wzgórków i gór rysowały się jedne ponad drugiemi; Glenarvan pragnął tylko ukryć się gdziekolwiek, odkładając na później wydobycie się z tego górzystego labiryntu.

Nareszcie ukazało się słońce, wysyłając pierwsze swoje promienie na spotkanie uciekających. W powietrzu rozległ się nagle stugębny wrzask; pochodził on z twierdzy. Choć Glenarvan nie miał w owej chwili pojęcia, z której strony była twierdza, tem bardziej, że gęsty obłok mgły rozesłanej pod jego nogami przeszkadzał do rozejrzenia się w otaczających przedmiotach - jednak nie można było powątpiewać ani na chwilę, że odkryto ucieczkę zbiegów. Czy potrafią ujść przed pogonią krajowców? Czy dostrzeżono ich? Czy jakie ślady ich nie zdradzą?

W tej chwili podniosła się mgła, owijająca ich chwilowo wilgotnym całunem, i spostrzegli o trzysta stóp pod sobą wściekłą bandę krajowców. Ujrzeli dzikich, ale i tamci ich dostrzegli, bo znów powtórzył się krzyk, do którego dołączyło się szczekanie psów i cała zgraja, próbując bezskutecznie zejść po skale przy Ware- Atona, śpieszyła poza ogrodzeniem fortecy i rozpierzchła się najkrótszemi ścieżkami za uciekającymi przed jej zemstą więźniami.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Nowa Zelandia: Westland NP - dziki i wilgotny
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AL 7; McKinley, czyli Denali
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl