HAWAJE
23:40
CHICAGO
03:40
SANTIAGO
06:40
DUBLIN
09:40
KRAKÓW
10:40
BANGKOK
16:40
MELBOURNE
20:40
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 59; Jezioro Taupo
DkG 59; Jezioro Taupo

Juliusz Verne


Kiedyś, za czasów przedhistorycznych, rozwarła się niezgłębiona otchłań, długości dwudziestu pięciu a szerokości dwudziestu mil, przez zawalenie się grot wśród trachitowych law środka wyspy. Wody, pędzone z otaczających ją szczytów, zalały całe to ogromne wydrążenie. Otchłań, zamieniwszy się w jezioro, pozostała jednak przepaścią, której głębokości do dziś zmierzyć nie zdołano. Takiem jest to dziwne jezioro Taupo, wyniesione na 1250 stóp nad powierzchnię morza, otoczone półkolem gór wysokości czterystu sążni.

Z zachodu wysokie spiczaste skały, z północy kilka oddalonych wierzchołków, uwieńczonych drzewami, od wschodu szeroka płaszczyzna, przerżnięta drogą i przyozdobiona bryłami pumeksu, błyszczącego z pod pnących się krzaków, z południa ostrokręgi wulkaniczne, poza leżącemi na pierwszym planie lasami - obejmują majestatycznie tę rozległą przestrzeń wody, na której burze huczą odgłosem, nie ustępującym łoskotowi fal morskich.


Cała ta kotlina wre, jak niezmierny kocioł, zawieszony nad podziemnemi płomieniami. Ziemia drży pod wpływem wewnętrznego ognia, gorące błoto przeciska się mnóstwem szpar. Skorupa ziemi rozpada się z gwałtownym trzaskiem, jak zanadto wyrośnięte ciasto - i niewątpliwie całą tę przestrzeń pochłonęłoby rozżarzone ognisko, gdyby uwięzione gazy nie znalazły sobie w odległości dwunastu mil ujścia przez kratery Tongariro.

Od północy, ponad pagórkami ziejącemi ogniem, wulkan ukazywał się przystrojony dymem i płomieniami, jak piórami. Tongariro zdaje się należeć do systemu gór dosyć zawikłanego. Poza nią góra Ruapahou, oddzielnie stojąca na równinie, wznosi na dziewięć tysięcy stóp swoje czoło, ginące w obłokach. Żaden śmiertelnik nie stanął jeszcze nogą na jej niedostępnym szczycie, ni oko ludzkie nie zmierzyło głębi krateru, gdy tymczasem trzy razy w przeciągu dwudziestu lat Bidwill i Dyson, a świeżo Hochstetter, zmierzyli dostępniejsze szczyty Tongariro.

Wulkany te mają swoje legendy i przy każdej innej okoliczności Paganel nie omieszkałby zapoznać z niemi swoich towarzyszów. Opowiedziałby im ów spór o kobietę, jaki wiodły z sobą Tongariro i Taranaki, wówczas jeszcze jego sąsiad i przyjaciel. Tongariro, gorączka, jak wszystkie wulkany, uniósł się do tego stopnia, że uderzył Taranaki. Ten, pobity i upokorzony, uciekł doliną Whangenui, w drodze zgubił odłamy gór i doszedł nad brzeg morza, gdzie wznosi się samotnie pod imieniem góry Mont- Egmont.

Paganel nie był wcale usposobiony do opowiadania, ani jego przyjaciele do słuchania. Milcząc, przyglądali się północno- wschodniemu brzegowi jeziora Taupo, dokąd ich wiodła zwodnicza fatalność. Osada misjonarska, założona przez wielebnego Grace w Pukawie, na zachodnich brzegach jeziora, już nie istniała. Duchownego tego usunęła wojna daleko od głównego ogniska powstania. Więźniowie byli na łasce Maorysów, chciwych odwetu, i właśnie w tej dzikiej części wyspy, do której nie dotarło chrześcijaństwo.

Kai- Kumu, opuszczając wody Waikato, przepłynął małą przystań, stanowiącą początek rzeki, opłynął spiczasty przylądek i przybił do wschodniej płaszczyzny jeziora w miejscu, gdzie pierwsze fale omywają podnóżek góry Monga, trzystasążniowego olbrzyma. Stamtąd ciągnęły się pola, okryte bujnem „phormium”, rodzajem drogocennego lnu Nowej Zelandji, nazywanego „harakeke” przez krajowców. Każda część tej rośliny jest użyteczna. Kwiat dostarcza doskonałego miodu; łodyga kleistej substancji, zastępującej wosk lub krochmal; liść, pożyteczniejszy jeszcze, daje się używać na różne potrzeby: świeży służy za papier, wysuszony staje się wyborną hubką; z pociętego robią się sznury, liny i sieci; rozdrobniony i zmiędlony przerabia się na okrycie, rogożę lub tunikę krajowca; ufarbowany na czerwono lub czarno, służy do stroju wykwintnisia maoryskiego. To też wszędzie, na obu wyspach, można się spotkać z tą dobroczynną rośliną: nad brzegiem morza, wzdłuż rzek i nad jeziorami. Tutaj właśnie dzika ta roślina pokrywała całe pola; jej ciemno- różowe kwiaty, podobne do kwiatu agawy, strzelały z pomiędzy gęstwy liściastej, splecionej jakby jakie trofeum z ostrzy mieczów. Zręczne miodniki, ptaki przywykłe do pól, porosłych tą rośliną, licznemi wzlatywały stadami, rozkoszując się słodkim sokiem kwiatów. Na powierzchni jeziora pluskały się łatwo przyswajane stada czarnopiórych kaczek, upstrzonych szaremi i zielonemi lotkami.

O ćwierć mili, na urwistej pochyłości góry ukazywał się „pah”, twierdza Maorysów, postawiona na niezdobytem miejscu. Więźniów, wysadzonych po jednemu i uwolnionych z więzów, zaprowadzili tam wojownicy. Ścieżka, prowadząca do twierdzy, szła przez pola okryte phormium i przez gaje pięknych drzew; były tam „kaiketeas”, których liście nie opadają nigdy, a jagody są czerwone; „Dracenas australis”, zwane „ti” przez krajowców, których wierzchołek zastępuje wybornie palmową kapustę; „huious” używane do farbowania materyj na czarno. Za zbliżeniem się krajowców pierzchły ogromne gołębie o złoto- srebrnych piórach, oraz ciemno- popielate wróble i mnóstwo szpaków o czerwonych gardzielach.

Po przejściu dość krętej drogi, Glenarvan, lady Helena, Marja Grant i ich towarzysze weszli do wnętrza twierdzy. Pierwszą jej linję obronną tworzyły silne palisady, wysokości na piętnaście stóp; drugą - belki poprzecznie ułożone; ogrodzenie z łoziny ze strzelnicami zamykało okrąg czyli płaszczyznę, na której wznosiły się budynki Maorysów i ze czterdzieści szałasów, rozłożonych symetrycznie. Na samym wstępie więźniowie ulegli strasznemu wrażeniu na widok głów, zdobiących słupy drugiego ogrodzenia. Kobiety odwróciły głowy ze wstrętu raczej niż z przerażenia. Były to głowy nieprzyjacielskich dowódców, poległych w walce, których ciała pożarte były przez zwycięzców. Tak dowodził geograf, wnioskując z pustych wklęsłości, z których oczy wyłupiono. I rzeczywiście, oczy z głowy zabitego dowódcy bywają tam zjadane, a głowa sama przyrządzona w sposób niezwykły. Wyjmują z niej mózg, odzierają ją z wierzchniej skóry a zostawiają nos, przytrzymując go patyczkami; w nozdrza napychają phormium, usta i powieki zaszywają, i tak spreparowaną głowę kładą w piec stosownie urządzony, by się przez trzydzieści godzin wędziła. Takie z nią postępowanie czyni, że może być przechowywana przez czas nieograniczony; nie ulega zepsuciu, nie marszczy się nawet i stanowi trofeum zwycięskie.

Maorysowie przechowują często głowy swoich własnych dowódców; ale w takim razie oczy pozostają w swej oprawie, wiecznie patrzące. Nowo- Zelandczycy z dumą pokazują te szczątki młodym wojownikom, aby je podziwiali, i urządzają na ich cześć obchody uroczyste. Ale w twierdzy Kai- Koumu tylko głowy nieprzyjaciół tworzyły to straszne muzeum i zapewne niejeden Anglik z wyłupionemi oczyma zwiększył kolekcję naczelnika Maorysów. Szałas Kai- Kumu wznosił się w głębi twierdzy, pomiędzy mniejszemi szałasami. Przed nim roztaczała się płaszczyzna, którą by Europejczycy nazwali polem Marsowem. Ściany tego szałasu zrobione były ze słupów, przeplecionych gałęźmi, wewnątrz wybite rogożą z phormium. Długości dwudziestu, szerokości piętnastu, a wysokości dziesięciu stóp, tworzyły mieszkanie, obejmujące trzy tysiące stóp sześciennych. Wódz Nowo- Zelandczyków nie potrzebuje większego mieszkania. Jedno tylko było wejście do tego szałasu, rodzaj ruchomych drzwi, utworzonych z gęstej tkaniny roślinnej. Z ponad ścian wystawał dach jak parasol; zewnętrzną stronę szałasu zdobiły figury, umieszczone na końcach krokwi i „Wharepuni”, to jest podsienie, w którem przybysz mógł podziwiać liście, wycięte nożycami krajowego artysty w symboliczne figury, straszne potwory i inne tego rodzaju pomysły.

Wewnątrz szałasu ubita ziemia na grubość pół stopy nad poziom zwykły tworzyła podłogę; łóżka były z trzciny uplecione, a na nich leżały materace z wysuszonej paproci, okryte rogożami z giętkich i długich liści rośliny „typha”. W środku stał kamień wyżłobiony i służył za ognisko, a dziura w dachu zastępowała komin. Gdy się dymu dużo nazbierało, musiał w końcu uchodzić tym otworem, pozostawiając wszakże na ścianach mieszkania powłokę czarną. Obok szałasu stały składy, zawierające zapasy wodza: zbiór „phormium”, patatów, „taras”, paproci jadalnych oraz piece, w których przyrządzają się te pokarmy na kamieniach rozpalonych. Nieco dalej, w małych zagrodach mieściły się świnie i kozy, rzadko spotykane potomstwo tych użytecznych zwierząt, zaaklimatyzowanych tam przez kapitana Cooka. Psy biegały po wszystkich kątach, szukając pożywienia. Jak na zwierzęta, któremi zwyczajnie żywią się Maorysi, psy te wcale nieosobliwie były utrzymywane.

Glenarvan i towarzysze jego objęli wszystko to jednym rzutem oka, czekając przy jednym z pustych szałasów, co z nimi zrobi dowódca, i wystawieni tymczasem na obelgi tłumu starych kobiet. Jędze te otoczyły ich, groziły im pięściami, wymyślały i wrzeszczały; kilka wyrazów angielskich wywarło się z ich gęb ogromnych i jasno wskazywało, że domagały się zemsty natychmiastowej. Pośród tych klątw i wrzasków lady Helena powierzchownie okazywała spokój, jakiego nie mogła mieć w duszy. Mężna ta kobieta robiła nadludzkie wysiłki, dla utrzymania zimnej krwi swego męża. John Mangles podtrzymywał biedną Marję, upadającą na siłach, gotów zginąć w jej obronie. Towarzysze ich różnie znosili ten potop obelg; major obojętnie, Paganel ze wzmagającem się rozdrażnieniem.

Glenarvan, chcąc uchronić żonę od napaści starych meger, podszedł do Kai- Kumu i, wskazując na wstrętną grupę, rzekł:
- Odpędź je!

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Pacyfik: Polinezyjskie piękności
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

ZIM 5; Wielkie Zimbabwe - Wielki Szok
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl