HAWAJE
03:30
CHICAGO
07:30
SANTIAGO
10:30
DUBLIN
13:30
KRAKÓW
14:30
BANGKOK
20:30
MELBOURNE
00:30
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 52; Skały
DkG 52; Skały

Juliusz Verne


Mozolna przeprawa zaczęła być przewlekłą; dnia 2- go lutego, w sześć dni po odjeździe, nie widziano jeszcze ze statku wybrzeża Aucklandu. Wiatr jednak był dobry, południowo- zachodni, ale mu prądy przeszkadzały - bryg więc ledwie się posuwał. Morze było niespokojne; źle naciągnięte liny nie utrzymywały masztów, któremi wstrząsało każde przechylenie statku. Ciężki jego korpus z trudnością się wydobywał na wierzch bałwanów i trzeszczał za każdem ich uderzeniem, którego nie umiał uniknąć. Szczęściem, że się dowódcy nie śpieszyło i nie walczył żaglami - boby całe omasztowanie zwaliło się niewątpliwie. Mógł się więc John Mangles spodziewać, że ta licha budowa dowlecze się do portu bez przypadku; przykro mu tylko było, że jego towarzystwo taką znosić musiało niewygodę na tym brygu.

Przecież ani lady Helena, ani Marja Grant nie narzekały, choć ciągły deszcz zmuszał je do siedzenia w baraku - a tam nie było wygodnie, z powodu braku powietrza i wstrząśnień. To też wychodziły niekiedy na pokład mimo deszczu, dopóki ulewa nie zmuszała ich do odwrotu w za ciasne schronienie, dobre może na towary, ale nie dla podróżnych, a szczególniej podróżniczek. Towarzysze starali się je rozerwać. Paganel usiłował skrócić czas przez swe opowiadania, ale mu się nie wiodło. Bo istotnie umysły, skołatane myślą powrotu z bezowocnej wyprawy, nie mogły zajmować się opowiadaniem o szczegółach geograficznych, tyczących się pamp argentyńskich albo Australji, ani spostrzeżeniami nad Nową Zelandją. Do tego nieznanego sobie kraju, pełnego smutnego rozgłosu, podążano bez zapału, nie dobrowolnie, lecz pod naciskiem losu.

Najgorsze było położenie Glenarvana. Mało się pokazywał w baraku, nie mógł wytrzymać na miejscu. Jego temperament nerwowy, gorączkowy, nie zdołał się zamknąć między czterema ścianami. Przesiadywał na pokładzie dzień i noc, nie zważając na deszcz i uderzenia fal - to oparty o co, to przechadzając się niespokojnie. Wzrok jego przepatrywał w chwilach jaśniejszego stanu atmosfery. Zdawał się pytać niemych fal, chcieć rozedrzeć gęstą zasłonę mgły i wyziewów wodnych. Nie mógł się poddać rezygnacji, a twarz jego tchnęła bólem ostrym.



Człowiekowi szczęśliwemu i potężnemu, jak on, zabrakło naraz szczęścia i władzy. Nie odstępował go John, znosząc razem z nim przykrości niepogody. Tego dnia właśnie ze szczególniejszą troskliwością badał Glenarvan widnokrąg, jak tylko ukazywała się przerwa we mgle, zalegającej morze. John zbliżył się do niego.
- Czy Wasza Dostojność chce dojrzeć ziemię?

Glenarvan ruchem głowy odpowiedział przecząco.
- Jednak - ciągnął dalej kapitan - zapewne Wasza Dostojność rad by co prędzej wysiąść z tego brygu. Już od trzydziestu sześciu godzin powinni byśmy widzieć światła Aucklandu.

Glenarvan nie odpowiedział. Patrzył zawsze w przestrzeń, a w owej chwili skierował lunetę pod wiatr, pchający statek.
- Nie w tamtej stronie jest ziemia - rzekł Mangles - trzeba raczej patrzeć w stronę przeciwną.
- Ależ ja nie szukam ziemi - odpowiedział Glenarvan.
- A czegóż, milordzie?
- Mego jachtu! Mego Duncana! - zawołał Glenarvan gniewnie. – Powinien by być w tych stronach i w tych stronach pruć fale morskie, oddając się złowrogiemu zawodowi korsarskiemu! Mam przeczucie, że go spotkam na tej drodze morskiej między Australją a Nową Zelandją.
- Niech nas Pan Bóg uchroni od spotkania się z nim.
- A to dlaczego?
- Wasza Dostojność zapomniał, jakie jest nasze położenie. Cóż byśmy zrobili z tym brygiem, gdyby go Duncan ścigać zaczął? Niepodobna nawet uciec na takim statku.
- Ty, Johnie, mówisz o uciekaniu?
- Tak, milordzie! Nie udałoby się nam; bylibyśmy pojmani, dostalibyśmy się w moc tych nędzników, a Ben Joyce dowiódł, że nie uląkłby się zbrodni. Nie idzie mi o moje własne życie, bronilibyśmy się do ostatka. Ale co by było potem? Co by się stało z lady Glenarvan, z Marją Grant?
- Biedne kobiety - szepnął Glenarvan. - Wiesz, John, że mi serce pęka i nieraz napada mnie rozpacz. Zdaje mi się, że nowe nieszczęścia nas spotkają, że niebo z nami walczy. Strach mnie przejmuje. I nie o mnie mi idzie, ale o tych, których kocham, których i ty kochasz.
- Uspokój się, milordzie - odpowiedział John - niema się czego obawiać. Nasz statek nie umie śpieszyć, ale się posuwa. Will Halley, to bydlę, aleć ja tu jestem i jeśli przy zbliżeniu się do brzegów będę widział, że jest jakie niebezpieczeństwo, wyprowadzę statek na pełne morze. Z tej strony niema się czego obawiać, a przynajmniej bardzo mało. Co innego, gdyby przyszło spotkać się z Duncanem. Niech Bóg od tego uchroni. I jeśli Wasza Dostojność chce go dojrzeć, to niech to będzie raczej dla uniknięcia go, dla uciekania przed nim.

John miał słuszność. Spotkanie się z Duncanem byłoby zgubne dla statku, na którym płynęli; a jednak można się było spodziewać tego spotkania na tem morzu nieprzestronnem, po którem rozbójnicy morscy mogli bez obawy myszkować. Jednak tego dnia jeszcze nie pokazał się jacht i nadeszła już szósta noc od wyjazdu z zatoki Twofold, a dotąd nie zdarzyło się nic z tego, czego się lękał John. Ale ta właśnie noc miała być okropną. O siódmej godzinie ściemniło się prawie nagle, a niebo było bardzo groźne. Instynkt żeglarski przemógł w Halleyu nad bydlęcem upojeniem. Wyszedł ze swej kajuty, przetarł oczy i wstrząsnął swą potężną głową; potem zaczerpnął obficie powietrza, tak, jak kto inny połknąłby szklanicę wody, żeby się otrzeźwić - i jął się przyglądać omasztowaniu. Wiatr dął teraz mocniejszy, a zmieniwszy kierunek bardziej od zachodu, pchał okręt wprost ku brzegom zelandzkim. Halley przekleństwami zwołał swoich ludzi, kazał zwinąć żagiel rejowy i zaciągnąć mniejszy. John pochwalał w duchu tę zmianę; postanowił był sobie nie wdawać się z nieokrzesanym dowódcą - pilnował jednak tego, co się dzieje na statku wraz z Glenarvanem. W dwie godziny potem zerwał się wicher. Will Halley dał znów nowe rozporządzenia co do żagli; osada, z pięciu tylko ludzi złożona, niełatwo by je spełniła, gdyby szczęściem reje brygu nie były urządzone na sposób amerykański, co znacznie ułatwiało pracę.

I znów minęły dwie godziny; morze coraz było burzliwsze. Statek wstrząsał się niekiedy od spodu, jakby się tarł o skały. Ale tak źle nie było. Tylko cała budowa statku, zbyt ciężka, nie pozwalała mu wypływać szybko na bałwany. To też tłukły boki jego, a jedno takie uderzenie porwało czółno, przyczepione do boku. John nie zupełnie spokojnie widział to wszystko; każdy inny statek mógłby żartować z fal tych, wcale nie groźnych. Na tym jednak ciężkim statku można się było obawiać zatonięcia, gdyż przy każdem uderzeniu fali pokład zalewała woda, która, nie znajdując odpływu szybkiego przez luki w burtach, mogła pociągnąć go na dno. Warto byłoby rozrąbać burty siekierą, ale Will Halley nie zgodził się na to. Zresztą groziło statkowi coś gorszego, czemu nie można było zapobiec.

Około północy John Mangles i Wilson, będący na pokładzie od strony wiatru, posłyszeli odgłos niezwykły. Obudził się ich instynkt żeglarski. John chwycił majtka za rękę:
- Słyszysz, jak się fale odbijają.
- Słyszę, fala tłucze o mieliznę.
- I nie dalej jak o dwa węzły od nas.
- Nie dalej! Wyraźnie jest tam ziemia.

John przechylił się przez burtę, popatrzył na ciemne bałwany i zawołał:
- Sonduj, Wilson, sonduj!

Stojący na dziobie właściciel statku zdawał się nie domyślać nawet stanu rzeczy. Wilson porwał sondę, poskoczył z nią w stronę przedniego masztu i zapuścił ją w wodę. Przy trzecim węźle ołów zatrzymał się na dnie morskiem.
- Trzy sążnie! - krzyknął Wilson.
- Kapitanie - zawołał John, biegnąc ku Willowi - jesteśmy przy skałach podwodnych.

Może i nie widział, jak Will wzruszył na to ramionami. Bądź co bądź poskoczył do steru i zwrócił go w poprzek, podczas gdy Wilson, cisnąwszy sondę, jął naprowadzać żagiel tak zwany „bocianiego gniazda”, żeby zmusić statek do zawrócenia.
- W bok wiatru, na pełne morze! - wołał John, usiłując ze swej strony rudlem odeprzeć statek od skał.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Nowa Zelandia: Westland NP - dziki i wilgotny
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Urugwajskie przygody
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl