HAWAJE
20:48
CHICAGO
00:48
SANTIAGO
03:48
DUBLIN
06:48
KRAKÓW
07:48
BANGKOK
13:48
MELBOURNE
17:48
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 48; Eden
DkG 48; Eden

Juliusz Verne


Nie czas było rozpaczać, działać było potrzeba. Chociaż most Kempler - Pier był zniszczony, trzeba było przeprawić się przez rzekę Snowy bądź co bądź i wyprzedzić bandę Ben Joycea w dostaniu się na brzeg zatoki Twofold. Więc nie tracono czasu i słów na próżno i nazajutrz zaraz, 16- go stycznia, John Mangles i Glenarvan poszli zbadać rzekę, w celu urządzenia przeprawy.

Burzliwe i deszczami wezbrane wody rzeczne nie opadały. Owszem, z nieopisaną wściekłością szalały coraz zawzięciej; puszczać się na nie, było to prawie to samo, co poświęcać się na śmierć. Glenarvan stał nieporuszony, z rękoma na piersi skrzyżowanemi i z głową na dół spuszczoną.
- Pozwól, milordzie, abym przepłynął rzekę wpław i dostał się na drugą stronę - rzekł John Mangles.
- Nie kapitanie - odpowiedział Glenarvan, powstrzymując za rękę zuchwałego młodziana - poczekajmy!

I obaj powrócili do obozowiska. Dzień cały przeszedł w najwyższym niepokoju. Po dziesięć razy Glenarvan powracał do rzeki, kombinując w swej głowie najzuchwalsze pomysły przebycia jej, lecz na próżno. Gdyby potoki lawy płynęły w jej łożysku, nie byłaby trudniejszą do przebycia. Podczas tych długich godzin, na próżnem spędzanych rozmyślaniu, lady Helena, wspierana radami majora, najczulszem staraniem otaczała biednego majtka, wracającego pomału do życia. Mac Nabbs upewnił się, ze niebezpieczeństwa nie było, a osłabienie łatwo było usprawiedliwić znacznym upływem krwi. Skoro więc rana się zamknęła i krwotok ustał, czasu już tylko było potrzeba i wypoczynku do zupełnego wyzdrowienia. Lady Helena domagała się, aby chory zajął pierwszy przedział na wozie. Mulrady czuł się upokorzony taką dobrocią; bolała go ta myśl, że słabość jego może być dla Glenarvana powodem do opóźnienia podróży i nie prędzej się uspokoił, aż mu przyrzeczono, że pozostawią go w obozowisku pod opieką Wilsona, jeśli uda się wynaleźć przejście przez rzekę Snowy.



Na nieszczęście, o przeprawie nawet marzyć nie było można ani tego dnia, ani nazajutrz. Doprowadzało to Glenarvana do rozpaczy, lady Helena i major na próżno starali się go uspokoić i zachęcać do wytrwania, do cierpliwości. Do cierpliwości? - Wtedy, gdy Ben Joyce był bliski przybycia na pokład jachtu, gdy Duncan wytężał może całą siłę pary, aby co prędzej przybyć do tego nieszczęsnego wybrzeża, i gdy każda godzina zbliżała go do celu! John Mangles rozumiał niepokój lorda Glenarvana; dlatego też, chcąc koniecznie pokonać trudności, zbudował czółno na sposób australijski, statek ten jednak bardzo był słaby i niepewny.

Przez cały dzień 18 - sty stycznia kapitan wraz z majtkiem odbywali próby z tem lichem czółnem, robiąc wszystko, na co się tylko zdobyć może zręczność, odwaga, siła i przytomność. Dostawszy się na prąd, czółno się wywróciło; żeglarze omal życiem nie przypłacili tych zuchwałych doświadczeń, a statek, wciągnięty w wir - zatonął. John Mangles i Wilson nawet dziesięciu węzłów nie przepłynęli po rzece, wezbranej na milę przeszło szerokości wskutek deszczów i topniejących śniegów.

Dwa następne dni, 19 - sty i 20 - sty stycznia, minęły w tem samem położeniu. Major z Glenarvanem na długości pięciu mil zbadali rzekę, idąc ku jej źródłu, i nie znaleźli nigdzie możności przejścia jej w bród. Wszędzie ta sama gwałtowność wód, ta sama szybkość nawalna. Cały południowy stok Alp Australijskich w to jedyne łożysko zwalał z siebie wszystkie swe śniegi. Trzeba się było wyrzec nadziei ocalenia Duncana. Pięć dni już upłynęło od wyjazdu Ben Joycea; jacht w tej chwili musiał już być na wybrzeżu i znajdować się w ręku złoczyńców!

Trudno jednak, aby taki stan rzeczy trwał dłużej. Powodzie czasowe krótko trwają, dlatego właśnie, że zbyt gwałtownie powstają. Dnia 21- go z rana Paganel dostrzegł, że wody zaczynają opadać, i zaraz zawiadomił o tem Glenarvana.
- I cóż mi z tego teraz - odpowiedział Glenarvan - już za późno!
- Choćby i tak, to zawsze nie powód, abyśmy dłużej mieli tu bezczynnie pozostać.
- Tak jest - dodał John Mangles - jutro może już zdołamy przebyć rzekę.
- A czy to ocali nieszczęśliwą osadę Duncana? - zawołał Glenarvan w uniesieniu.
- Racz mnie, Wasza Dostojność, posłuchać - perswadował John. - Znam dobrze Tomasza Austina. Usłuchał on zapewne polecenia Waszego i wypłynął niezawodnie, jeśli tylko mógł. Ale któż wie, czy Duncan był gotów, czy naprawione już były jego uszkodzenia w chwili, gdy Ben Joyce przybył do Melbourne? A jeśli jacht nie mógł wypłynąć na morze, jeśli opóźnił się o dni parę?..
- Masz słuszność, kapitanie - rzekł Glenarwan, ożywiony nadzieją. - Trzeba co prędzej podążać do zatoki Twofold. Tylko trzydzieści pięć mil oddziela nas od Delegete.
- Tak, tak - powtórzył Paganel - a w tem mieście znajdziemy wszystkie środki do szybszego odbycia podróży. Kto wie, czy nie przybędziemy na czas, aby uprzedzić nieszczęście.
- Dalej więc w drogę! - zawołał Glenarvan.

John i Wilson zajęli się natychmiast zbudowaniem promu. Doświadczenie już ich nauczyło, że lekka kora nie zdolna jest oprzeć się gwałtowności fali. John przeto ściął kilka drzew gumowych, zbił z nich tratwę, niezgrabną wprawdzie, ale mocną. Była to ciężka i żmudna praca. Zeszedł na niej dzień cały i nazajutrz dopiero ją skończono. Wody Snowy znacznie opadły. Potok gwałtowny znowu stawał się rzeką, choć jeszcze bystro płynącą; John wszakże nie tracił nadziei dopłynięcia do przeciwnego brzegu. O godzinie wpół do pierwszej z południa wzięto tyle żywności, ile kto mógł zabrać na potrzebę dwudniową; resztę wraz z wozem i namiotem pozostawiono. Mulrady miał się już tak dobrze, iż przenieść go było można; wyzdrowienie jego szybko postępowało. O pierwszej wszyscy weszli na tratwę, przywiązaną do brzegu na linie. John powierzył Wilsonowi umocowany z prawej strony rodzaj wiosła, mającego przeciwdziałać znoszenie tratwy przez prąd, a sam miał działać za pomocą niezgrabnie wyrobionej drygawki. Lady Helena, Marja Grant i Mulrady zajmowali środek, dokoła zaś nich stanęli Glenarvan, major, Paganel i Robert.
- Czyśmy gotowi, Wilsonie? - spytał John majtka.
- Gotowi, kapitanie - odpowiedział Wilson, silną dłonią porywając wiosło.
- Baczność! A uważaj na prąd!

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Dzieci świata - małe i duże
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Antica 1; Śladami Polaków 2003/04
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl