DkG 48; Eden
| Juliusz Verne
|
|
John Mangles odwiązał linę, a odepchnąwszy się od brzegu, puścił prom na bystrą wodę Snowy. Z początku szło bardzo dobrze, przepłynięto z piętnaście sążni; lecz wkrótce statek, wirem porwany, kręcić się zaczął naokoło, tak, że go w linji prostej utrzymać było nie podobna. Cała zręczność i doświadczenie marynarzy, dzielnie pracujących, na nic się nie przydały. Nie było sposobu na powstrzymanie tego wirowania promu; kręcił się on z nadzwyczajną szybkością, a wciąż w kierunku ukośnym. John Mangles stał blady, z zębami zaciśniętemi i niespokojnie spoglądał na wirującą wodę. Prom znajdował się na środku rzeki, a od punktu, z którego wypłynął, w odległości pół mili w dół rzeki. Prąd stawał się coraz silniejszym, co tamowało zbyteczne wirowanie wody i żeglarzom dawało większą możność kierowania statkiem. John i Wilson pochwycili za narzędzia i zdołali przy ich pomocy posunąć się w kierunku ukośnym. Przez ten manewr przybliżyli się do lewego brzegu i byli od niego już tylko może o pięćdziesiąt sążni, gdy Wilsonowi złamało się wiosło, a prom znowu zaczął ulegać prądowi. John opierał się wszelkiemi siłami, Wilson pomagał mu zakrwawionemi rękami.
Nareszcie udało się im, po ciężkiej półgodzinnej pracy, przyprowadzić prom do pochyło wyniesionego brzegu. Uderzenie statku o ląd było tak gwałtowne, że bale się rozeszły, liny popękały, a woda z wrzeniem poczęła się wdzierać na wierzch. Podróżni zaledwie mieli czas uchwycić za krzaki nadbrzeżne i przyciągnąć do siebie Mulradyego i dwie kobiety zupełnie przemoczone. Ludzie wszyscy się ocalili, ale większa część zapasów żywności i wszystka broń, prócz karabinu majora, popłynęły wraz ze szczątkami promu. Rzekę przebyto, ale podróżni pozbawieni byli wszystkiego prawie, a oddaleni o trzydzieści pięć mil jeszcze od Delegete, wśród nieznanych pustyń, ciągnących się na granicy prowincji Wiktorji. Nie można było spotkać tam ani kolonistów, ani hodowców bydła, bo kraj jest niezamieszkały; co najwyżej można było trafić na okrutnych i zbójeckich włóczęgów.
Postanowiono iść dalej bez najmniejszej zwłoki. Mulrady widział, że będzie dla nich ciężarem i bezpotrzebnym kłopotem; prosił więc, aby mu zostać pozwolono, i to samemu, dopóki nie dadzą mu pomocy z Delegete. Glenarvan nie zgodził się na to. Nie mógł on dojść do Delegete prędzej, jak za trzy dni, a do wybrzeża za pięć, to jest zaledwie 26 - go stycznia. Jeśli więc 16- go Duncan opuścił Melbourne, cóż wobec tego znaczyło kilka godzin opóźnienia?
- Nie, mój przyjacielu - rzekł do Mulradyego nie chcę zostawić nikogo. Zrobimy nosze i z kolei nieść cię będziemy.
Nosze naprędce zrobiono z gałęzi eukaliptusa i Mulrady chcąc nie chcąc miejsce na nich zajął. Glenarvan chciał pierwszy ponieść swego majtka. Pochwycili nosze za jeden koniec, z drugiego wziął je Wilson i ruszono w drogę. Cóż za smutny widok i jak źle kończyła się podróż, tak dobrze rozpoczęta! Już teraz nie myślano o poszukiwaniu kapitana Granta. Ten ląd, na którym on nigdy nie był, groził nieszczęściem szukającym jego śladów! A gdy dzielni rodacy jego zdołają dostać się do brzegów australijskich, nie znajdą tam nawet Duncana, aby ich odwiózł na powrót do ojczyzny.
Pierwszy ten dzień przeszedł w milczeniu i zgryzocie. Co dziesięć minut zmieniano się przy noszach; wszyscy towarzysze poczciwego majtka bez szemrania znosili ten dobrowolnie przyjęty trud, zwiększony jeszcze dość silnym upałem. Do wieczora uszli zaledwie pięć mil (angielskich); rozłożono się obozem pod kępą drzew gumowych. Wieczerzę sporządzono z resztek zapasów, ocalonych z rozbicia, ale dalej już tylko na karabin majora liczyć było można. Noc było przykra; deszcz padał nieustannie; zdawało się, że dzień nieprędko jeszcze nadejdzie. Puszczono się w dalszą drogę. Major nie znalazł ani jednej sposobności do strzału. Ten przeklęty kraj gorszy był od pustyni, bo nawet zwierzęta go nie nawiedzały.
Na szczęście, Robert znalazł gniazdo dropiów, a w niem dwanaście dużych jaj, które pan Olbinett upiekł w gorącym popiele, a dodawszy do tego trochę zielenin jadalnych, rosnących w wąwozie, zastąpił tem śniadanie. Droga dalsza była bardzo przykra. Piaszczyste płaszczyzny najeżone były ciernistą rośliną „spinifex”, którą w Melbourne nazywają jeżozwierzem. Kolce szarpały odzienie i kaleczyły nogi. Odważne i wytrwałe kobiety nie żaliły się bynajmniej, szły naprzód, dając z siebie przykład, zachęcając tego lub owego słowem lub spojrzeniem. Wieczorem zatrzymano się u stóp góry Bulla- Bulla, nad brzegiem rzeczki Jungalla. Wieczerza byłaby bardzo licha, gdyby Mac Nabbs nie był ubił wielkiego szczura „Muc conditor”, którego mięso uchodzi za wyborne do jedzenia. Upieczony przez Olbinetta, szczur ten byłby przewyższył dobrą swą sławę, gdyby wielkością dorównywał choćby baranowi. Trzeba jednak było i na tem poprzestać, co los zdarzył. Szczura zjedzono do kości.
Nazajutrz, dnia 23 - go stycznia, podróżni, choć bardzo utrudzeni, ale zawsze energiczni, puścili się w dalszą drogę. Okrążywszy podstawę góry, weszli na łąki rozległe, na których trawa wygląda jakby z fiszbinu wyrobiona. Była to plątanina pręcików roślin, sterczących jak bagnety, przez które drogę trzeba było torować ogniem lub siekierą. O śniadaniu dnia tego nie było nawet mowy. Grunt, zasłany odłamkami kwarcu, bardzo był suchy. Nie tylko głód, ale i pragnienie strasznie odczuwać się dawało. Paląca atmosfera podwajała jeszcze te męczarnie. Podróżni nie byli w stanie pół mili na godzinę ujść. Gdyby ten brak wody i pokarmu potrwał do wieczora, wszyscy padliby zapewne, aby więcej nie powstać.
Lecz gdy wszystkiego brak człowiekowi, gdy sądzi, że już wszystko dlań stracone i śmierć go czeka niechybna, wtedy wdaje się Opatrzność. Niebo dało podróżnym wodę w „cephalotes”, rodzaju wiaderek, napełnionych dobroczynnym płynem, wiszących u gałęzi krzewów kształtu dzikiej róży. Wszyscy zaspokoili pragnienie i czuli, że życie się w nich odnawia. Za pożywienie posłużyło im to, czem karmią się krajowcy w braku zwierzyny, owadów i wężów.
Paganel w wyschniętym łożysku rzeczki znalazł roślinę, której znakomite własności opisał jeden z jego kolegów w Towarzystwie Geograficznem. Była to „nardu”, roślina skrytopłciowa z rodziny Marsileaces, ta sama, która w pustyniach środkowych uratowała życie Burkemu i Kingowi. Pod jej liśćmi, podobnemi do listków koniczyny, trzymały się zeschłe pęcherzyki roślinne wielkości soczewicy, które, utarte między dwoma kamieniami, dawały pewien rodzaj mąki; zrobiono z tego chleb gruby i zaspokojono męczarnie głodu. Rośliny tej była obfitość wielka, Olbinett mógł przeto zrobić zapas znaczny i tym sposobem zapewnić żywność na dni kilka.
Następnego dnia już Mulrady odbył część drogi o własnych siłach. Rana jego zabliźniła się zupełnie. Do Delegete było już tylko dziesięć mil, a wieczorem rozłożono się obozem pod 149° długości, na samej granicy Nowej Walji Południowej. Drobny, ale przenikający deszcz padał od kilku godzin; nie było się gdzie schronić, lecz na szczęście John Mangles znalazł chatę drwalów, zniszczoną i opustoszałą. Trzeba się było zadowolić i tym nędznym przytułkiem. Wilson chciał rozpalić ogień dla przysposobienia chleba z nardu, poszedł więc nazbierać uschłych gałęzi, leżących na ziemi. Lecz drzewo to w żaden sposób zapalić się nie chciało, z powodu wielkiej ilości ałunu, jaką w sobie zawiera. Było to owo drzewo niepalne, o jakiem Paganel wspomniał, wyliczając dziwy australijskie. Trzeba się było obejść bez ognia, a przeto i bez chleba, i spać w sukniach wilgotnych; tymczasem ptaki śmieszki, ukryte na wysokich gałęziach, zdawały się natrząsać z nieszczęśliwych podróżnych.
Mimo to, Glenarvan był bliskim kresu swych przeciwności. I czas już był wielki. Dwie kobiety bohaterskie robiły wysilenia, ale siły opuszczały je co chwila i nie szły już, lecz wlokły się zaledwie. Nazajutrz o świcie wyruszono w drogę. O jedenastej ujrzano Delegete, w hrabstwie Wellesley, o pięćdziesiąt mil od zatoki Twofold. Tam znaleziono natychmiast środki do dalszej podróży. Czując się tak bliskim wybrzeża, Glenarvan poczuł w duszy nadzieję. Być może, że zdoła jeszcze przybyć do zatoki przed Duncanem, którego drogę mogło coś opóźnić. We dwadzieścia cztery godziny można by się dostać do zatoki.
W południe, po dobrym posiłku, podróżni opuścili Delegete w dyliżansie pocztowym, zaprzężonym w pięć silnych koni. Pocztyljoni, zachęceni obietnicą dobrego napiwku, pędzili szybko po drodze doskonale utrzymanej. Na przestanki, co dziesięć mil odległe, nie tracili nawet dwu minut. Zdawałoby się, że Glenarvan udzielił im zapału, jaki go pożerał.
Nazajutrz, o wschodzie słońca, głuchy szum zapowiadał bliskość oceanu Spokojnego. Musiano okrążyć zatokę, aby się dostać do wybrzeża pod trzydziestym siódmym równoleżnikiem, w to właśnie miejsce, gdzie Tomasz Austin miał oczekiwać przybycia podróżnych.
Gdy morze się ukazało, wszyscy wzrok wytężyli w przestrzeń, chcąc się przekonać, czy cudem jakim Duncan był tam i pilnował brzegów, jak przed miesiącem niedaleko przylądka Corrientes, na wybrzeżach argentyńskich. Nie zobaczono nic. Niebo i woda łączyły się na widnokręgu. Ani jeden żagiel nie ożywiał rozległej przestrzeni oceanu. Jeszcze jedna pozostawała nadzieja. Może Austin zarzucił kotwicę w zatoce Twofold, bo morze było niespokojne, a więc okręt nie mógł się trzymać blisko brzegów tak niebezpiecznych.
- Do Eden! - zawołał lord Glenarvan.
Dyliżans zawrócił w prawo na drogę okrężną, biegnącą wzdłuż brzegów zatoki, i podążył do niewielkiego miasteczka Eden, oddalonego stamtąd o pięć mil. Pocztyljoni zatrzymali się nieopodal od latarni morskiej, oznaczającej wejście do portu. W przystani stało kilka okrętów, ale na żadnym nie powiewała flaga Malcolmu. Glenarvan, John Mangles i Paganel wysiedli z powozu, pobiegli na komorę, pytali urzędników i przeglądali spis przybyłych statków z ostatnich kilku dni. Od tygodnia żaden okręt nie wpłynął do zatoki.
- Czyżby nie wyjechał jeszcze - zawołał Glenarvan, nie chcąc tracić nadziei. - Możeśmy przybyli przed nim?
John Mangles potrząsnął głową. Znał on Tomasza Austina. Jego porucznik nigdy by nie opóźnił spełnienia rozkazu o całe dziesięć dni.
- Chcę wiedzieć coś stanowczego - rzekł Glenarvan - jakakolwiek pewność lepsza jest od wątpliwości.
W kwadrans potem wysłano telegram do syndyka agentów okrętowych w Melbourne, poczem podróżni kazali się zaprowadzić do hotelu Victoria. O godzinie drugiej wręczono Glenarvanowi depeszę tej treści:
Lord Glenarvan, Eden
Twofold - bay
Duncan 18- go bieżącego miesiąca odpłynął niewiadomo dokąd.
J. Andrew. S. A.
Depesza wypadła z rąk Glenarvanowi.
Wątpliwości nie ulegało, że poczciwy jacht szkocki w rękach łotra Ben Joycea - stał się okrętem rozbójniczym! Tak się skończyła owa podróż przez Australję, rozpoczęta pod błogą wróżbą. Ślady kapitana Granta i rozbitków zdawały się być stanowczo stracone, a oprócz zawiedzionych nadziei, wypadek ten kosztował życie całej załogi. Lord Glenarvan uległ w tej walce; tego człowieka nieugiętej woli i wytrwałości, którego postanowienia nie mogły złamać żywioły sprzysiężone i zatrzymać go w pampach, pokonała przewrotność i złość ludzka na lądzie australijskim.
Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.
|