HAWAJE
00:25
CHICAGO
04:25
SANTIAGO
07:25
DUBLIN
10:25
KRAKÓW
11:25
BANGKOK
17:25
MELBOURNE
21:25
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 44; Alpy Australijskie
DkG 44; Alpy Australijskie

Juliusz Verne


Od strony południowo- wschodniej ogromna zapora przecinała drogę. Był to łańcuch Alp Australijskich, jakby rozległa fortyfikacja, której nierówne bastjony ciągną się na przestrzeni tysiąca pięciuset mil angielskich i wstrzymują obłoki na wysokości czterech tysięcy stóp.

Z zachmurzonego nieba mało spływało na ziemię ciepła, przedzierającego się przez gęstą tkaninę mgły. Temperatura była więc znośna, ale podróż bardzo trudna po gruncie coraz nierówniejszym. Tu i owdzie sterczały pagórki, porosłe zielonemi drzewkami gumowemi. Dalej wzgórza już bardziej wyniosłe tworzyły pierwsze wielkich Alp szczeble. Trzeba było jechać ciągle pod górę. Znać to już było po wysiłku wołów, których jarzma skrzypiały pod oporem ciężkiego wozu; woły sapały mocno i ciężko oddychały, a naprężone muskuły na ich nogach zdawały się pękać. Osie u wozu jęczały za każdem silniejszem stuknięciem, nieuniknionem pomimo całej zręczności Ayrtona. Damy dość wesoło, a przynajmniej cierpliwie, znosiły swe położenie.

John Mangles z dwoma majtkami jechał o jakie sto kroków naprzód, torując drogę i wyszukując najłatwiejszych do przebycia miejsc, bo wóz ciągle prawie przesuwać się musiał pomiędzy zdradliwemi skałami. Była to jakby żegluga po kołyszących się gruntach. Trudne to było a często i niebezpieczne. Nieraz Wilson siekierą musiał torować przejście przez gęste zarośla. Gliniasty i wilgotny grunt usuwał się z pod nóg. Drogę przedłużały liczne zakręty i kołowania, jakie musiano robić z powodu często napotykanych wysokich skał, głębokich wąwozów lub ukrytych trzęsawisk. To też dobrze, iż do wieczora zdołano posunąć się choć o pół stopnia naprzód.

Rozłożono się obozem u podnóża Alp przy strumieniu Cobongra, na skrawku niewielkiej płaszczyzny, pokrytej krzakami, sięgającemi czterech stóp wysokości, które mile rozweselały oko jasno- różową barwą swych liści.
- Trudne będziemy mieli przejście - rzekł Glenarvan, spoglądając na łańcuch gór, których profil ginął już w ciemności wieczornej. - Alpy, oto nazwa, dająca niemało do myślenia.
- Trzeba im dać radę - odpowiedział Paganel. - Nie wyobrażaj sobie, kochany milordzie, że mamy przebyć całą Swajcarję. Australja ma swoje Grampiany, Pireneje, Alpy, góry Błękitne, jak Europa i Ameryka, ale to wszystko w minjaturze. To dowodzi tylko, że wyobraźnia geografów nie jest zbyt płodna lub że język ich bardzo ubogi w nazwy.
- A więc te Alpy Australijskie? - pytała lady Helena.
- Są to góry kieszonkowe - odrzekł Paganel. - Ani będziemy wiedzieli, kiedy je przejdziemy.
- Mów tylko o sobie! - odezwał się major. - Pomiędzy nami jeden jest tylko człowiek tak roztargniony, że może przejść łańcuch gór, nie wiedząc prawie o tem.
- Roztargniony! - zawołał Paganel - ależ nie jestem już roztargniony. Odwołuję się do świadectwa pań. Od chwili wstąpienia na ląd stały, czyż nie dotrzymałem obietnicy? Czyż choć raz byłem roztargniony? Czyż choć jedną popełniłem niedorzeczność?
- Ani jednej, panie Paganel - rzekła Marja Grant. - Jesteś teraz najdoskonalszym z ludzi.
- Zanadto doskonałym! - dodała z uśmiechem lady Helena. Z twojemi roztargnieniami było ci bardzo do twarzy.
- A więc - rzekł Paganel - skoro już nie mam żadnej wady, to będę człowiekiem, jak wszyscy inni ludzie.

Spodziewam się zatem, że lada chwila zbroję znowu coś takiego, z czego się naśmiejecie dowoli. Inaczej dawałoby mi się, że mi czegoś brakuje. Nazajutrz, to jest 9- go stycznia, pomimo najuroczystszych zapewnień geografa, orszak podróżny nie bez wielkiej trudności rozpoczął przejście Alp. Trzeba było iść na oślep i brnąć coraz dalej w ciasne i głębokie wąwozy, które w końcu mogły doprowadzić do miejsca niemożliwego do przebycia.

Ayrton w niemałym już był kłopocie, gdy na szczęście, po godzinnym przeszło, utrudniającym pochodzie, na jednej ze ścieżek górskich ukazała się licha oberża.
- Doprawdy - zawołał Paganel - wątpię, aby właściciel tej karczmy robił majątek w podobnem miejscu! Na co się tu ona przydać może?
- Na to, aby nam dać objaśnienia o drodze - odpowiedział Glenarvan. - Wejdźmy!

Glenarvan w towarzystwie Ayrtona wszedł do oberży. Gospodarz w Bush - Inn (taka nazwa widniała na szyldzie) - był to człowiek ordynarny, z twarzą odrażającą, dowodzącą, że lubił gin, brandy i whisky, a w karczmie swojej zwykł był widywać samych tylko wędrownych hodowców bydła lub ludzi dozorujących stada. Cierpko odpowiadał na zapytania, ale odpowiedzi jego wskazały dostatecznie Ayrtonowi kierunek drogi. Glenarvan kilku koronami wynagrodził oberżyście przysługę i miał wyjść z oberży, gdy nagle uwagę jego zwrócił afisz, przylepiony na murze.

Było to obwieszczenie policji kolonjalnej o wyłamaniu się i ucieczce złoczyńców z Perth, zapewniające sto funtów szterlingów wynagrodzenia temu, kto by ujął i wydał dowódcę ich Ben Joycea.
- Prawdziwie - rzekł Glenarvan do kwatermistrza – warto by powiesić tego nędznika.
- A lepiej jeszcze schwytać go! - odpowiedział Ayrton - sto funtów, to sumka znakomita! Nie dałbym tyle za niego.
- Co zaś do oberżysty - odparł Glenarvan - nie ufałbym mu nawet pomimo tego afisza.
- Ani ja - dorzucił Ayrton.

Glenarvan z kwatermistrzem powrócili do wozu. Skierowano się ku punktowi, w którym kończy się droga do Lucknow. Wiło się tam wąskie przejście, przecinające ukośnie łańcuch górski. Zaczęto się niem wdzierać wyżej. Wejście było bardzo przykre. Nieraz musiały panie opuszcza wóz, a mężczyźni zsiadać z koni; trzeba było rękami obracać ciężkie koła i popychać wóz naprzód - zatrzymywać się dość często na spadkach niebezpiecznych, wyprzęgać woły, podkładać coś pod koła wozu, grożącego stoczeniem się na dół - i nieraz Ayrton musiał używać pomocy koni, już i tak ledwie wlokących nogi z utrudzenia. Czy to wskutek tego trudu ciągłego, czy też z innej przyczyny, dość, że tego dnia padł jeden z koni; ale to tak nagle, że nikt się tego nie mógł spodziewać. Był to koń Mulradyego.

Ayrton obejrzał zwierzę, rozciągnięte na ziemi, i zdawał się nie pojmować przyczyny nagłej jego śmierci.
- Musiało w sobie coś zerwać to biedne stworzenie - rzekł Glenarvan.
- Zapewne - odpowiedział Ayrton.
- Weź mego konia, Mulrady - odrzekł lord - ja siądę na wozie, przy żonie.

Mulrady spełnił polecenie. Konia padłego zostawiono krukom na pastwę i dalej pracowano nad wdzieraniem się na górę. Łańcuch Alp Australijskich nie jest szeroki, podstawa jego zajmuje wszerz przestrzeń zaledwie ośmiu mil angielskich. Jeżeli więc przejście, jakie obrał Ayrton, prowadziło do wschodniego stoku, to we dwie doby można się było spodziewać przebycia tej wysokiej zapory. A dalej, do samego już morza, droga będzie łatwa i bez żadnych przeszkód.

Dnia 10- go podróżni dosięgnęli najwyższego punktu przejścia, wzniesionego blisko na dwa tysiące stóp. Znajdowali się na otwartej płaszczyźnie, skąd wzrok sięgał bardzo daleko. Na północ migotały spokojne wody jeziora Omeo, upstrzone mnóstwem wodnego ptactwa, a poza niemi rozległe płaszczyzny Murrayu. Na południe roztaczały się zieleniejące łany Gippslandu z gruntami, obfitującemi w złoto, i wysokiemi lasami i z całą powierzchownością kraju dziewiczego. Tam natura była jeszcze panią swych płodów, biegu swych wód, wielkich drzew, nietkniętych dotąd siekierą: a niewielka liczba hodowców bydła, jaka się tam dotąd pojawiła, walczyć z nią nie miała odwagi. Zdawało się, że ten łańcuch Alp rozdzielał dwa różne kraje, z których jeden dotąd zachował całą swą dzikość pierwotną. Właśnie zachodziło słońce, a ostatnie jego promienie, przedzierające się przez czerwone obłoki, ożywiały tło okręgu Murray. Przeciwnie Gippsland, ukryty poza osłoną gór, ginął w mroku i można by powiedzieć, że noc przedwczesna zanurzała w cieniu cały ten pas zaalpejski. Podróżni, stojąc pomiędzy temi dwoma krajami, tak od siebie oddzielonemi, żywo odczuwali tę sprzeczność i dziwne wzruszenie ogarnęło ich serca, na widok tej ziemi prawie nieznanej, którą przebywać mieli aż do samych granic prowincji Wiktorji.

Przenocowano na miejscu, a nazajutrz zaczęto schodzić ze zbocza. Nadzwyczaj gwałtowny grad spotkał podróżnych, tak, że aż musieli szukać schronienia pod skałami. Nie były to zwykłe ziarnka gradu, ale całe kawały lodu, wielkie jak dłoń, spadające z chmur, burzą ładownych. Z procy wyrzucone, nie padałyby z większą gwałtownością. Wóz uległ przedziurawieniu w kilku miejscach, a zapewne nie każdy dach wytrzymałby ciężar tych lodów, tak gwałtownie padających, że niektóre więzły w pniach drzew. Trzeba było czekać przejścia nawałnicy, aby nie być przez nią ukamienowanym. Trwało to blisko godzinę, po czem podróżni weszli znowu na skały spadziste, śliskie jeszcze od resztek topniejącego gradu.

Pod wieczór, wóz podziurawiony, chwiejący się, ale mocno jeszcze stojący na kołach, spuszczał się z ostatnich pochyłości Alp, posuwając się wśród pojedynczo rosnących jodeł, Przejście prowadziło na płaszczyzny Gippslandu. Przebyto więc szczęśliwie Alpy i zabrano się, jak zwykle, do rozbicia namiotów na nocny wypoczynek.

Dnia 12 - go o świcie, z zapasem nowych sił i zapału, puszczono się w dalszą drogę. Wszystkim pilno już było stanąć co najrychlej u celu, to jest dojść do tego punktu na oceanie Spokojnym, w którym nastąpiło rozbicie się okrętu Britannia. Tam tylko można się było spodziewać trafienia na ślady pewniejsze rozbitków; dlatego też Ayrton nalegał na lorda Glenarvana, aby wyprawił do Duncana rozkaz udania się ku wybrzeżu, celem zgromadzenia pod ręką wszystkich środków do dalszych poszukiwań. Według jego zdania, wypadało korzystać z drogi, prowadzącej z Lucknow do Melbourne, gdyż później trudno będzie znaleźć bezpośrednią komunikację ze stolicą.



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Kory drzew świata
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

NI 8: Wyspa Ometepe – wulkan Maderas
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl