HAWAJE
07:13
CHICAGO
11:13
SANTIAGO
14:13
DUBLIN
17:13
KRAKÓW
18:13
BANGKOK
00:13
MELBOURNE
04:13
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 41; Australian and New Zealand Gazette
DkG 41; Australian and New Zealand Gazette

Juliusz Verne


Dnia 2- go stycznia podróżni o wschodzie słońca przekroczyli granicę okolic złotodajnych i zarazem hrabstwa Talbot. Konie ich stąpały naówczas po piaszczystych ścieżkach hrabstwa Dalhuzji. W kilka godzin później w bród przebyli rzeki Colban i Campaspe pod 144°35 długości. Przebyli tedy połowę drogi. Jeszcze piętnaście dni podróży tak pomyślnej, a staną nad brzegami zatoki Twofold.

Zresztą wszyscy byli zdrowi; to, co mówił Paganel o zdrowotności klimatu, spełniało się zupełnie. Wilgoć niewielka lub żadna, upały bardzo znośne; konie i woły znieść je mogły, a zatem i ludzie. Od wyjścia z Camden Bridge jedna tylko w porządku podróży zaszła zmiana. Zbrodniczy wypadek na drodze żelaznej zniewolił Ayrtona do przedsięwzięcia pewnych środków ostrożności, aż dotąd wcale niepotrzebnych. Strzelcy musieli wciąż pilnować wozu. Na obozowiskach i przystankach ktoś wciąż był na straży. Z rana i wieczorem i każdego dnia odświeżano ładunki. Pewną bowiem było rzeczą, że jakaś banda złoczyńców włóczyła się po kraju, a chociaż nic nie budziło obawy, wypadało jednak mieć się na baczności.

Nie potrzeba dodawać, że o wszystkich tych ostrożnościach nic nie wiedziała lady Helena, ani Marja Grant, których lord Glenarvan nie chciał przestraszać. Działano bardzo rozsądnie. Nierozwaga, nieprzezorność lub nawet niedbalstwo mogły kosztować bardzo drogo. Zresztą nie sam tylko Glenarvan dbał o to. W wioskach samotnych i na stacjach, mieszkańcy byli zawsze w pogotowiu na przypadek napadu niespodziewanego. Za nadejściem nocy zamykano domy, a psy, rozpuszczone w ogrodzeniach, szczekaniem ostrzegały o zbliżaniu się kogokolwiek. Pasterz, spędzający konno swe trzody na noc, miał przewieszony przy siodle karabin. Wiadomość o świeżej zbrodni, popełnionej na moście Camden, narobiła takiego popłochu, że każdy kolonista, który dotąd sypiał przy otwartych drzwiach i oknach, teraz zamykał się na zamki i rygle za nadejściem zmroku. Sam nawet zarząd prowincji uznał potrzebę zwiększenia baczności i przezorności. Po wioskach rozesłano oddziały żandarmów krajowych, zdwojono ostrożność przy przesyłaniu depesz. Aż dotąd powozy pocztowe jeździły po traktach bez eskorty. I tego dnia, właśnie w chwili, gdy towarzystwo Glenarvana przebywało drogę z Kilmore do Heatcote, dyliżans przebiegł, co konie wyskoczą, wznosząc na drodze tumany kurzawy. Ale pomimo całej szybkości, Glenarvan ujrzał błyszczące karabiny policjantów, jadących przy drzwiczkach powozu z jednej i z drugiej strony. Zdawało się, że wraca ta straszna epoka, w której odkrycie pierwszych kopalni złota wyrzuciło na ląd australijski szumowiny społeczeństwa europejskiego.

W odległości mili angielskiej od drogi do Kilmore wiodącej, wóz wjechał w gęstwinę drzew olbrzymich; od pobytu na przylądku Bernouilli po raz pierwszy podróżni ujrzeli się wśród jednego z tych lasów, ciągnących się na przestrzeni kilku stopni geograficznych. Okrzyk podziwu wyrwał się ze wszystkich piersi na widok eukaliptusów wysokości dwustu stóp, których kora miała pięć cali grubości. Pień, liczący dwadzieścia stóp obwodu, poprzerzynany smugami wonnej żywicy, wznosił się na pięćdziesiąt sążni ponad ziemię. Ani jedna gałąź, ani jedna gałązka, najmniejsza narośl, ani jeden pączek nawet nie szpeciły czystego profilu drzew; nie wyszłyby one gładszemi z ręki tokarza. Był to jakby las kolumn ściśle rozgatunkowanych. Na znacznej dopiero wysokości rozwijały się gałęzie krzywe, mające na końcu liście naprzemianległe; przy zetknięciu się liścia z łodygą wisiały kwiaty samotne, których kielich miał kształt urny przewróconej.

Pod tem wiecznie zielonem sklepieniem powietrze krążyło swobodnie, ciągły przewiew pochłaniał wilgoć gruntu; konie, stada wołów i wozy swobodnie mogły przechodzić pomiędzy temi drzewami, dostatecznie od siebie oddalonemi i sterczącemi jak tyki w lesie na poręby podzielonym. Nie była to ani gęstwina najeżona gałęźmi i cierniem, ani dziewiczy las zawalony pniami połamanemi i gęstemi zwojami pnących się roślin, przez który tylko ogień i żelazo mogą drogę utorować. Kobierzec trawy u stóp tych drzew i zieloność u ich wierzchołka; daleka perspektywa słupów wyniosłych; niewiele cienia i chłodu; światło osobliwe, jakby przedzierające się przez cienką tkaninę; odbłyski jednostajne, wyraźne migotanie gruntu - wszystko to razem wzięte tworzyło widok dziwaczny, bogaty w efekty nieznane. Las na lądzie Oceanji bynajmniej nie przypomina lasów Nowego Świata; a eukaliptus, przez krajowców zwany „Tara”, należący do rodziny mirtów, której mnogie gatunki ledwie zliczyć można, jest drzewem, należącem wyłącznie do flory australijskiej.

Pod sklepieniem tych drzew niema ani cienia zupełnego, ani ciemności głębokiej. Pochodzi to z dziwnego układu liści, z których żaden nie jest ku słońcu obrócony na płasko, lecz ostrym bokiem; i dlatego też ta gęstwina w profilu tylko okazuje się oku, a promienie słoneczne przenikają aż do ziemi, jak gdyby przedzierały się przez podniesione otwory żaluzyj.

Wszystkich uwagę zwrócił i zadziwił ten szczególny układ liści. Naturalnie, że z zapytaniem zwrócono się do Paganela, który odpowiedział bez najmniejszej trudności.
- Nie dziwi mnie ta dziwaczność natury - rzekł geograf - natura bowiem zawsze wie, co robi, ale botanicy nie zawsze wiedzą, co mówią. Przyroda nie omyliła się, odziewając te drzewa w liść tego rodzaju, lecz ludzie zbłądzili, dając im nazwę „eukaliptus”.
- Co znaczy ten wyraz? - spytała Marja Grant.
- Pochodzi on z greckiego języka od wyrazów „eu kalypto” i znaczy okrywam dobrze. Błąd ten umyślnie popełniono po grecku, aby nie był tak rażący; ale widoczną jest rzeczą, że eukaliptus źle okrywa.
- Zgoda, Paganelu - rzekł Glenarvan - ale powiedz nam, dlaczego te liście w taki sposób rosną?
- Z przyczyny czysto fizycznej, którą bardzo łatwo zrozumiecie. W kraju tym, gdzie powietrze jest suche, gdzie deszcze są rzadkie, gdzie grunt tak wysuszony - drzewa nie potrzebują ani wiatru, ani słońca. Za brakiem wilgoci idzie niedostatek soków pożywnych. Dlatego liście są wąskie, chronią się same od słońca, a więc i od zbytniego parowania, zwracając się do słońca bokiem, nie zaś powierzchnią. Niema nic inteligentniejszego niż ten liść!

Każdy w pewnej mierze zgadzał się ze zdaniem majora, wyjąwszy jednego Paganela, który, pomimo, iż ocierał bezustannie czoło zlane potem, rad był jednak, że chodzi pod drzewami, nie dającemi cienia. Ten wszakże układ liści jest nieprzyjemny, gdyż sprawia, że podróż przez lasy eukaliptusowe, trwająca nieraz bardzo długo, staje się uciążliwa. Przez cały dzień wóz toczył się wśród nieskończonych rzędów eukaliptusów. Nigdzie nie napotkano ani zwierzęcia, ani krajowca. Na wierzchołkach drzew widziano czasem papugi z gatunku kakadu, ale na takiej wysokości, że dostrzec ich nawet nie można było dobrze, a szczebiotanie ich dochodziło do uszu tylko jako szmer ledwie słyszalny. Niekiedy rój papug przeleciał szpalerem między drzewami i ożywiał go na chwilę promieniem różnobarwnym. W ogóle jednak głębokie milczenie panowało w tej rozległej świątyni zieloności, a ciszę ogromnej samotni przerywało w tej chwili tylko stąpanie koni, czasem wyraz rozmowy urywanej, skrzypienie kół u wozu lub głos Ayrtona, wołającego na powolne woły.

Wieczorem rozłożono się obozem u stóp eukaliptusów, noszących świeże ślady palonego pod niemi ognia. Wyglądały one jak wysokie kominy w hutach, bo ogień wypalił ich wnętrza na całą wysokość. Pozostała tylko kora, a i tak dobrze wyglądały. Jednakże zły ten obyczaj pasterzy i krajowców wyniszczy kiedyś całkowicie te drzewa, tak, że znikną, jak cedry Libanu, liczące po cztery wieki, które wypala niebaczny płomień obozowisk. Olbinett za radą Paganela rozniecił ogień do ugotowania wieczerzy w jednym z pni wydrążonych, a kłęby dymu wiły się wśród gęstwiny liścia. Za nadejściem nocy nie zapomniano o zwykłych środkach ostrożności, a Mulrady, Wilson, Ayrton i John Mangles z kolei czuwali nad bezpieczeństwem podróżnych, aż do wschodu słońca.



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Kory drzew świata
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

CL 2: Pierwsze dni w Ameryce Południowej
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl