HAWAJE
07:54
CHICAGO
11:54
SANTIAGO
14:54
DUBLIN
17:54
KRAKÓW
18:54
BANGKOK
00:54
MELBOURNE
04:54
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 33; AYRTON
DkG 33; AYRTON

Juliusz Verne


Słowa te wywołały zdumienie, trudne do opisania. Glenarvan zerwał się ze swego siedzenia a odpychając stołek, zawołał.
- Kto to powiedział?
- Ja - odrzekł jeden ze służących Paddy OMoorea, siedzący na końcu stołu.
- Ty, Ayrtonie - rzekł kolonista, niemniej jak Glenarvan zdziwiony.
- Ja - odpowiedział Ayrton głosem wzruszonym, lecz pewnym - ja, Szkot równie dobry jak wy, milordzie; ja, jeden z rozbitków okrętu Britannia.


Oświadczenie to wstrząsnęło obecnymi. Marja Grant na wpół omdlała ze wzruszenia, na wpół umierająca z radości, padła w objęcia lady Heleny. John Mangles, Robert i Paganel, zrywając się ze swych miejsc, poskoczyli ku temu, którego Paddy OMoore nazywał Ayrtonem.

Był to człowiek czterdziestopięcioletni, o twarzy ponurej, którego bystre spojrzenie kryło się pod gęstemi brwiami. Pomimo chudości ciała, siłę musiał mieć niezwykłą. Cały, jakby złożony tylko z kości i nerwów, nie tracił widocznie, według wyrażenia szkockiego, czasu na tuczenie swego ciała. Wzrost średni, barki szerokie, postawa pewna, twarz inteligentna i energiczna korzystnie za nim przemawiały, mimo ostrych nieco rysów. Sympatję tę zwiększały jeszcze świeże ślady nędzy, wyryte na jego obliczu. Widać było, że cierpiał wiele i długo, chociaż zdawał się być człowiekiem zdolnym znieść cierpienia, a nawet je zwalczyć.



Takie od pierwszego wejrzenia zrobił wrażenie na lordzie i jego towarzyszach. Glenarvan zarzucił go pytaniami, na które chętnie odpowiadał; widocznie obaj jednakowem przejęci byli wrażeniem. Dlatego też pierwsze pytania Glenarvana były bezładne, jakby bezwiedne.
- Jesteś jednym z tych rozbitków? - zapytał.
- Tak jest, milordzie, byłem kwatermistrzem na okręcie kapitana Granta - odpowiedział Ayrton.
- I ocaliłeś się wraz z nim po rozbiciu waszego statku?
- Nie, milordzie, nie. W tej okropnej chwili byłem z nim rozłączony, porwany z pokładu i rzucony na brzeg.
- Nie jesteś więc jednym z dwu majtków, o których nasz dokument wspomina?
- Nie. Nie wiedziałem o żadnym dokumencie. Kapitan rzucił go w morze wtedy już widać, gdy mnie na okręcie nie było.
- Ależ kapitan, kapitan?
- Myślałem, że utonął, że poszedł na dno oceanu wraz z całą osadą. Sądziłem, że sam tylko ocalałem.
- A przecież sam powiedziałeś, że kapitan Grant żyje.
- Nie, ja powiedziałem: jeżeli kapitan jest przy życiu...
- I dodałeś: „to z pewnością żyje na ziemi australijskiej”.
- I rzeczywiście nie może się gdzie indziej znajdować.
- Więc nie wiesz, gdzie on jest?
- Nie, milordzie - powtarzam raz jeszcze, że sądziłem, iż utonął, lub rozbił się gdzie o skały; od was się dopiero dowiaduję, że może się przy życiu dotąd jeszcze znajduje.
- Nic zatem nie wiesz? - pytał Glenarvan z widocznym niepokojem.
- Nic, milordzie, prócz tego, że jeśli żyje, to musi być w Australji.
- Gdzież się rozbił wasz okręt? - zapytał wtedy milczący dotąd Mac Nabbs.

Od tego pytania należało zacząć. Zmieszany niespodzianką Glenarvan, chcąc się co prędzej dowiedzieć, gdzie jest kapitan Grant, zapomniał spytać, gdzie się okręt rozbił. Od tej chwili rozmowa, aż dotąd nielogiczna i bez porządku, stała się rozsądną i konsekwentną, a wskutek tego wkrótce też najdrobniejsze szczegóły tej smutnej i zagadkowej historji zaczęły się przedstawiać jaśniej i dokładniej słuchaczom.

Na zapytanie majora, Ayrton tak odpowiedział:
- Gdy porwany byłem z pokładu, okręt pędził ku wybrzeżu australijskiemu, oddalonemu już tylko o dwa węzły (dwieście czterdzieści sążni); tam też się rozbił.
- Pod trzydziestym siódmym stopniem szerokości? - zapytał John Mangles.
- Pod trzydziestym siódmym stopniem - odpowiedział Ayrton.
- Na wybrzeżu zachodniem?
- Przeciwnie; na wybrzeżu wschodniem - odrzekł żywo kwatermistrz.
- Którego dnia?
- W nocy 27- go czerwca 1862 r.
- Tak, tak właśnie! - zawołał Glenarvan.
- Widzisz więc, milordzie - dodał Ayrton - że miałem prawo mówić, iż jeżeli kapitan Grant żyje, to w Australji, a nie gdzie indziej szukać go należy.
- Więc będziemy szukali, znajdziemy go i ocalimy, mój bracie! - zawołał Paganel.
- Ach! nieoceniony dokumencie! - mówił dalej naiwnie - trzeba przyznać, że wpadłeś w ręce ludzi bardzo przezornych!

Nikt zapewne nie słyszał pochlebczych słów Paganela. Glenarvan, lady Helena, Marja i Robert otoczyli Ayrtona, ściskając czule jego dłonie. Zdawało się wszystkim, że obecność tego człowieka jest pewnym zakładem ocalenia Harry Granta; skoro bowiem majtek uniknął niebezpieczeństw rozbicia, dlaczegóżby kapitan nie miał wyjść zdrów i cały z tej przygody? Ayrton wciąż powtarzał, że kapitan Grant musi być przy życiu tak samo, jak on. Gdzie? Tego nie wiedział, ale niezawodnie na tym lądzie. Odpowiadał na tysiące zapytań bacznych i oględnych. Gdy mówił, miss Marja trzymała go za ręce. Był przecież jednym z towarzyszów jej ojca, był marynarzem z okrętu Britannia. Żył obok kapitana Harry Granta, dzielił z nim trudy i niebezpieczeństwa podróży! Marja nie mogła oderwać wzroku od tej surowej postaci. Płakała ze zbytku szczęścia!

Aż dotąd nikomu nie przyszło przez myśl wątpić o prawdomówności i tożsamości Ayrtona. Tylko major i John Mangles, mniej ufni, zadawali sobie pytanie, czy słowa Ayrtona zasługują na zupełną wiarę? Niespodziane jego spotkanie mogło obudzić podejrzenia. Zaiste Ayrton cytował daty i fakta drobiazgowo; lecz szczegóły mogą być dokładne, a nie stanowić pewności; wiadomo wreszcie, że kłamstwa odznaczają się właśnie dokładnością szczegółów. Mac Nabbs powstrzymał się więc z powzięciem zdania.

John Mangles przeciwnie wkrótce pozbył się wątpliwości i uwierzył, że Ayrton był towarzyszem Granta, szczególniej, gdy usłyszał, co mówi z Marją o jej ojcu. Ayrton znał doskonale Marję i Roberta. Widział ich oboje w Glasgowie przy odjeździe okrętu Britannia; przypomniał ich obecność na pożegnalnem śniadaniu, jakie kapitan dla swych przyjaciół dawał na pokładzie okrętu. Znajdował się tam szeryf Mac- Intyre; dziesięcioletniego naówczas Roberta powierzono opiece sternika Dicka Turnera, któremu się chłopczyna wymknął potajemnie i wdzierać się począł na jeden z masztów.
- Prawda, prawda! - wołał Robert.

Ayrton przypomniał tysiące drobnych zdarzeń, nie przywiązując do nich takiej wagi, jaką im dawał John Mangles. Gdy ustawał, Marja słodkim swym głosem nagliła:
- Jeszcze, panie Ayrton, jeszcze mów nam o naszym biednym ojcu!

Kwatermistrz czynił zadość tym życzeniom. Glenarvan nie chciał mu przerywać, choć miał dwadzieścia pytań ważniejszych; lady Helena powstrzymywała go, wskazując na radosne wzruszenie dziewczęcia. W tej rozmowie właśnie Ayrton opowiedział historję Britanji i jej podróż przez ocean Spokojny. Marja znała większą część tych szczegółów, bo wiadomości z okrętu dochodziły aż do maja roku 1862. W ciągu jednego roku Harry Grant zawijał do głównych brzegów Oceanji i był na Hebrydach, w Nowej Gwinei, w Nowej Zelandji i Nowej Kaledonji, walcząc dość często ze złą wolą władz angielskich, bo o jego okręcie rozesłano wiadomości do kolonij brytańskich. Jednakże znalazł pewien punkt na zachodniem wybrzeżu Papuazji, zdatny, jak mu się zdawało, do założenia tam osady szkockiej, o której powodzeniu nie wątpił. W rzeczy samej dobry i dostatecznie zaopatrzony przystanek na drodze z wysp Moluckich do Filipińskich mógł ściągnąć wiele okrętów, tem więcej, gdy przekopanie kanału Sueskiego uczyni niepotrzebną podróż dokoła Przylądku Dobrej Nadziei. Harry Grant był jednym z propagujących w Anglji wielkie dzieło Lessepsa i nie mieszał namiętności politycznych z wielką sprawą międzynarodową.

Po zwiedzeniu Papuazji, okręt nabrał jeszcze zapasów żywności w Callao i opuścił ten port dnia 30 - go maja 1862 r. z zamiarem powrócenia do Europy przez ocean Indyjski i około Przylądka. W trzy tygodnie po jego odjeździe straszna burza nawiedziła okręt; dla ocalenia go zwalono maszty; woda przeciekać poczęła szparą, której nie można było zatkać. Osada, z sił wyczerpana, nie podołała pompowaniu. Przez ośm dni okręt był igraszką huraganu. Wkrótce woda w okręcie doszła do sześciu stóp wysokości i zatapiała go powoli. Szalupy wszystkie wprzód już woda uniosła. Trzeba było ginąć wraz ze statkiem, gdy nagle w nocy 27 - go czerwca, jak to Paganel doskonale zrozumiał, spostrzeżono wschodni brzeg Australji. Zaraz potem okręt uderzył o brzeg; straszne to było wstrząśnienie - i w tej to właśnie chwili Ayrton, porwany falą i uniesiony na morze, stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, znajdował się w ręku dzikich krajowców, wlokących go w głąb lądu. Odtąd nic już nie słyszał o Britanji i nie bez przesady domyślał się, że okręt poszedł na dno ze wszystkiem u podwodnych skał przy Twofoldbay.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1 2 dalej >>


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

USA: Rajskie Hawaje
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

KsH 9: Ewakuacja
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl