HAWAJE
04:33
CHICAGO
08:33
SANTIAGO
11:33
DUBLIN
14:33
KRAKÓW
15:33
BANGKOK
21:33
MELBOURNE
01:33
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Felietony » Turcja: Araratu zdobycie
Turcja: Araratu zdobycie

Grzegorz Żak


"Miesiąca siódmego, siedemnastego dnia miesiąca arka osiadła na górach Ararat"
Księga Rodzaju 8,4

Do Dogubayazit przybyliśmy, Agnieszka i ja, wieczorem. Ararat, czyli po turecku Agri Dagi (wymawiane jak Ari Dagi), wyglądał niesamowicie – kolos, Kilimandżaro górujące nad Wyżyną Armeńską. 5165 m n.p.m. Zaprawdę góra godna wzmianki w Biblii. Przespaliśmy się w ciężarówce zaprzyjaźnionych kierowców.


Właściwie to idea wejścia na Ararat upadła, kiedy z udziału w wyprawie wykruszył się Artur (praca w Anglii czyni podobno wolnym). Pojechaliśmy do Turcji we dwójkę. Zwiedziliśmy Kapadocję, weszliśmy na wulkan Erciyes Dagi (3913 m n.p.m.) i postanowiliśmy sprawdzić, jak jeździ się po Turcji stopem (kierunek Morze Czarne i góry Kackar Daglari). Okazało się, że idea autostopu była ze wszech miar słuszna – mogliśmy jechać do Turkmenistanu. Tir jechał przez Dogubayazit. Znak od Noego? Decyzja zapadła szybko.




Na miejscu obiło się nam o uszy, że istnieje coś w rodzaju Federacji Araratu, że można tam pójść i zasięgnąć języka. Powiem szczerze – nie chciało nam się. Z kilku powodów, z których najbardziej prozaicznym był taki, że centrum Dogubayazit było oddalone o mniej więcej 25 minut marszu w kurzu i upale. Poza tym baliśmy się, że wejście może być zabronione – tak mówiły przewodniki i tak głosiła fama, zasłyszana jeszcze w Polsce („Najwyżej nas cofną...”). Inną opcją – dość prawdopodobną, była konieczność wykupienia permitu za grubszą sumę, a dla nas prawie każda suma była grubszą. Ararat błyszczał. Byliśmy za blisko, żeby chociaż nie spróbować. Postanowiliśmy, bardzo po polsku, pójść do góry. „A potem się zobaczy”.

Ararat czyli Agri Dagi wyrasta nad położonym na ok. 1500 m n.p.m. pustynnym płaskowyżem. Drzewa to bardzo rzadki widok. Wokół góry mieszkają w zasadzie tylko Kurdowie, w kamienno – ziemnych lepiankach, nierzadko wyposażonych w anteny satelitarne. To bliżej cywilizacji. Bliżej gór wyposażenie chat i namiotów ulega wyraźnej pauperyzacji. A my, idący z plecakami, jesteśmy obiektami ogólnego zainteresowania. Wszyscy na nas patrzą. Nie – gapią się. Dzieci biegną za nami i krzyczą „hallo!”. Pokazują, że chcą pieniądze. Potrafią tak długo. Doprawdy, spodziewałem się, że bywa tu więcej turystów, tymczasem czujemy się jak pierwsi biali w sercu Afryki. Egzotyka pełną gębą. Kurdowie są przyjaźni, ale gdy czereda dzieci idzie za nami przez pół godziny i wrzeszczy „hallo”, to cierpliwość jest wystawiona na poważną próbę. W końcu mijamy ostatnią wioskę u podnóża. Jest godzina jedenasta, idziemy do góry.

Idziemy to mocno powiedziane. Wleczemy się noga za nogą. Temperatura na oko 36 stopni w cieniu. Szkoda tylko, że nie ma cienia. Agnieszka ma kryzys. Ale szczęście nam sprzyja – przyuważa nas wysoki, szczupły Kurd ze strzelbą i osiołkiem. Rozmowa na migi. „Ładujcie plecaki na osła”. „A za ile?”. „Za darmo”. Gloria! Zapewne znacie to uczucie, kiedy zdejmujecie plecak z grzbietu? Pan myśliwy, jak go nazywamy, jest sympatyczny. Co prawda na migi nie możemy wyciągnąć od niego zbyt dużo informacji, ale pokazuje nam na przykład, jak się je osty (coś jak ogórek, nic dziwnego, że kłapouchom smakuje). Pokazuje też, jak się zabrać za inne roślinki. To mi nauka! Ararat aż pachnie od ziół, których na postoju dosypujemy sobie do herbaty. Biedny osiołek wtaszczył nasz bagaż na mniej więcej 3,5 tysiąca metrów. Obdarowujemy jego właściciela jakimiś drobnostkami i idziemy dalej. Ok. piętnastej zaczyna się, jak się później okazało, codzienna burza z gradobiciem. Czekamy pod skałką. Po burzy powietrze się oczyszcza, a w nas wstępują nowe siły – wręcz biegniemy na górę. Po drodze pasterze z owcami, krowami, kurdyjskie namioty. Niektórzy mówią coś o czaharze – obozowisku bazie. Wyobraźnia pracuje – pewnie jest tam co najmniej kilka namiotów, Czesi, może Polacy. Wieczorem rezygnujemy z dalszego szukania czahara. Wysokość ok. 4 tysiące metrów. Zakładamy własny biwak.

O piątej rano ruszam samotnie na szczyt. Agnieszka stwierdziła, że i tak wysoko zaszła, a poza tym „to męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać” (przepraszam wojujące feministki).

Źródło: informacja własna

1 2 dalej >>


w Foto
Felietony
WARTO ZOBACZYĆ

Włochy: Wenecja dożów
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Swedseayak 8: Zakończenie podróży
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl