HAWAJE
03:04
CHICAGO
07:04
SANTIAGO
10:04
DUBLIN
13:04
KRAKÓW
14:04
BANGKOK
20:04
MELBOURNE
00:04
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 12; Na wysokości 12 000 stóp
DkG 12; Na wysokości 12 000 stóp

Juliusz Verne


Glenarvan słuchał mowy przewodnika w milczeniu, lecz na propozycję powrotu zwrócił się do swych towarzyszy i rzekł:
- Czy chcecie zaryzykować to przejście?
- Pójdziemy za tobą milordzie - odpowiedział Tomasz Austin.
- A nawet jeśli żądasz, to pójdziemy przed tobą milordzie - dodał Paganel. - Bo i o cóż tu zresztą chodzi? O przejście łańcucha gór, których stoki z przeciwnej strony są mniej spadziste, a przeto i zejście łatwiejsze. Tam znajdziemy baquenosów argentyńskich, którzy nas przeprowadzą przez pampę, i konie rącze. Naprzód więc bez wahania!
- Naprzód! - chórem zawołali towarzysze Glenarvana.
- Nie pójdziesz z nami? - zapytał tenże mulnika.
- Ja wiodę muły - odrzekł kapataz.
- Jak ci się podoba, mój przyjacielu.
- Obejdziemy się bez niego - rzekł Paganel - po drugiej stronie tej ściany odszukamy ścieżkę, prowadzącą do Antuco, a ja podejmuję się poprowadzić was do podnóża góry tak dobrze, jak przewodnik najlepiej znający Kordyljery.

Glenarvan zapłacił mulnikowi i odprawił go. Broń, narzędzia i żywność podróżni rozebrali pomiędzy siebie. Jednomyślnie zgodzono się, żeby bez straty czasu iść zaraz w górę, a nawet przez całą noc nie przerywać podróży, gdyby tego była potrzeba. Po lewym stoku wiła się wąska ścieżka, której muły przejść nie mogły.

Niemałe trudności miano do zwalczenia; ale po dwu godzinach ciężkiego mozołu i przebyciu różnych zakrętów Glenarvan ze swymi towarzyszami wydostali się wreszcie na przełęcz Antuco. Znajdowali się wówczas w niewielkiej odległości od wierzchołka Kordyljerów, ale żadnej tam już drogi, żadnego śladu nawet przejścia znaleźć nigdzie nie mogli. Cała ta część gór zupełnemu uległa przewrotowi podczas ostatnich trzęsień ziemi i trzeba było wdzierać się coraz wyżej na grzbiet łańcucha. Paganela mocno to zakłopotało, że nie znalazł drogi wolnej; obawiał się, żeby nie było potrzeba zbyt wielkich wysileń na dostanie się na szczyt Andów, których średnią wysokość obliczają na jedenaście do dwunastu tysięcy sześciuset stóp. Na szczęście, pogoda bardzo sprzyjała: w zimie bowiem, to jest od maja do października, wejście na górę byłoby niepodobne; nadzwyczaj silne mrozy zabijają podróżnych, a wytrwalsi na zimno nie unikają gwałtownych skutków huraganów, panujących w tej strefie. Straszliwe te burze corocznie zaściełają licznemi trupami wąwozy Kordyljerów.

Przez całą noc byli w drodze. Musiano sobie pomagać rękami, by się wspinać na urwiska prawie niedostępne; przeskakiwano szerokie i głębokie rozpadliny; ręce splecione służyły za liny, a ramiona za drabiny. Nieustraszeni podróżni podobni byli do trupy ginastyków, oddających się z zapałem swym ćwiczeniom. Tam dopiero Mulrady i Wilson mieli sposobność użycia swej siły i zręczności. Dzielni ci dwaj Szkoci okazali się nader potrzebni; nieraz odwagą swą i poświęceniem ułatwiali przejście całemu orszakowi tam, gdzie zdawało się pozornie niepodobne. Glenarvan z oka nie spuszczał młodego Roberta, którego wiek i żywość do częstych wiodły nieroztropności. Paganel kroczył przodem z wytrwałością i zapałem prawdziwego Francuza. Major, jak zwykle, tyle się tylko poruszał, ile musiał koniecznie; właził przeto na górę raczej, aniżeli wchodził, a może być nawet, że sam nie wiedział dobrze, czy w górę idzie, czy na dół zstępuje.

O piątej godzinie rano podróżni znajdowali się na wysokości siedmiu tysięcy pięciuset stóp (jak to pokazywały spostrzeżenia barometryczne), to jest na ostatnim krańcu pasa, w którym drzewa rosną. Dawały się tam jeszcze spostrzegać niektóre zwierzęta; lecz jakby przeczuwały, że znaleźli się tu łakomi na nie myśliwcy, z daleka uciekały obawiając się spotkania z człowiekiem. Lama, na przykład, nieocenione zwierzę wyżyn, które samo jedno zastępuje wołu, barana i konia, a żyć tam może nawet, gdzie już i muł żyć nie zdoła - albo szynszyla, małe, łagodne a bojaźliwe stworzonko, z pięknem i bogatem futerkiem, podobne z tylnych łapek do kangura; ślicznie ono wygląda, gdy skacze, jak wiewiórka, ze skały na skałę.
- Nie jest to jeszcze ptak - mówił Paganel - ale też także już nie zwierzę czworonożne.

Nie ostatnie to jednak jeszcze były istoty, mieszkające w tej strefie. Na wysokości dziesięciu tysięcy stóp, gdzie śniegi nigdy nie topnieją, stadami błądzą przeżuwające, nieporównanej piękności zwierzątka - jak alpaka, długim, jedwabistym pokryta włosem, lub prześliczna, lekka i zgrabna kózka bez rogów, o miękkiej i delikatnej wełnie, którą naturaliści przezwali wigoniem. O zbliżeniu się do tych stworzeń nie można było myśleć; zaledwie z daleka podróżni widzieli je, z szybkością ptaka sunące po kobiercu olśntewalącej białości.

Z tej wysokości odmienny zupełnie był ogólny widok okolicy. Ze wszech stron wznosiły się ogromne słupy lodu niebieskawej barwy, a w nich odbijało się światło dnia wschodzącego. Pochód w górę stawał się coraz trudniejszy, a nawet niebezpieczny: musiano postępować bardzo ostrożnie, aby nie wpaść w jaką rozpadlinę. Wilson szedł przedtem i nogą próbował mocy lodu; towarzysze postępowali za nim, trzymając się śladu stóp jego a nie mówili głośno - gdyż najmniejszy hałas, poruszając warstwę powietrza, mógł spowodować zawalenie się masy śniegu, wiszącej na siedmset lub ośmset stóp nad ich głowami.

Orszak podróżny doszedł już do pasu krzewów, ponad którym o tysiąc pięćset stóp wyżej już tylko trawiaste wschodziły rośliny, a na wysokości jedenastu tysięcy stóp i tych nawet nie było na gruncie jałowym, tak, że zaginął wszelki ślad wegetacji. O ósmej godzinie podróżni zatrzymali się na chwilę dla skromnego posiłku i zaraz w dalszą puścili się drogę, wytrwale pokonywując rosnące co chwila trudności. Potrzeba było przedzierać się przez ostre skały, lub przechodzić ponad przepaściami, w których oko zagłębić się nie miało odwagi. W niektórych miejscach krzyże drewniane oznaczały drogę, świadcząc zarazem o zaszłych tu nieszczęśliwych wypadach. Około drugiej godziny podróżni doszli do ogromnej płaszczyzny, pustej, nagiej, bez najmniejszego śladu wegetacji! Powietrze suche, niebo błękitne; na tej wysokości deszcze są nieznane, a wilgoć opada tylko w kształcie śniegu lub gradu. Tu i owdzie z pośród białego całunu wystawały śpiczaste skały bazaltowe lub porfirowe, jakby kości szkieletu, a od czasu do czasu kawałki kwarcu albo gnejsu, odłamujące się pod działaniem powietrza, z głuchym spadały łoskotem.

Pomimo całej wytrwałości i odwagi, podróżni wyczerpali resztę swych sił, co widząc, lord Glenarvan żałować począł, że zapuścili się tak daleko w góry. Nad wiek swój odważny i silny mały Robert musiał w końcu zaniechać również swych wysiłków.
O trzeciej godzinie Glenarvan się zatrzymał.
- Trzeba odpocząć - rzekł, nie mogąc się doczekać, aby kto pierwszy zrobił tę propozycję.
- Odpocząć? - odpowiedział Paganel - ależ nie mamy żadnego schronienia!
- Jednakże nie możemy iść dalej, choćby tylko dla samego Roberta.
- Broń Boże, milordzie! - zawołał dzielny chłopiec - ja mogę jeszcze iść... nie zatrzymujmy się...
- Poniosą cię, mój chłopcze - odpowiedział Paganel - ale trzeba się koniecznie dostać na stok wschodni góry. Tam znajdziemy może jaką chatkę na schronienie. Proszę jeszcze o dwie godziny wytrwałości.
- Czy zgadzacie się na to wszyscy? - zapytał lord Glenarvan.
- Zgadzamy się - odpowiedzieli towarzysze, a Mulrady dodał: - Ja się podejmuję nieść Roberta.

Puszczono się tedy dalej w kierunku wschodnim, a przez następne dwie godziny wdzierano się rozpaczliwie pod górę, aby się tylko dostać do najwyższych szczytów. Z powodu rozrzedzonego powietrza podróżni czuli bolesne ciśnienie, znane pod nazwą „puna”. Krew wydobywała się przez dziąsła i wargi, czy to przez brak równowagi w ciśnieniu powietrza zewnętrznego i wewnętrznego, czy też pod wpływem śniegów, które na bardzo wielkich wysokościach psują widocznie atmosferę. Częste i przyśpieszone oddychanie z powodu rzadkości powietrza i dla poparcia cyrkulacji krwi męczyło podróżnych, równie jak blask odbijających się o śnieg promieni słonecznych. Jakkolwiek silną przejęci byli wolą, przyszła jednak chwila, że i najwytrwalsi upadli; a zawrót głowy, ta straszna choroba górska, pozbawił ich nie tylko sił fizycznych, ale i energji moralnej. Nie można bezkarnie walczyć z trudami tego rodzaju. Upadali coraz częściej, a kto upadł, ten wlókł się już tylko na klęczkach.

Zupełne opadnięcie na siłach czyniło dalszy pochód niemożliwym. Glenarvan z trwogą patrzył na niezmierzoną przestrzeń śniegów; drżał na samą myśl, że pomarznąć mogą w tej atmosferze, bez żadnej nadziei schronienia - gdy nagle major zatrzymał go i z największym spokojem rzekł, wskazując palcem:
- Chatka!



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Argentyna: Buenos Aires
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

RWJW: Samotna rowerowa wyprawa
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl