AŁ 14; Gwatemala: Chichi - magia targu i indiańskich rytuałów
| Aleksandra i Marcin Plewka
|
|
Z Antigua jedziemy do Chichicastenango - miasta słynącego ze swoich czwartkowych i niedzielnych targów. Warto na marginesie wspomnieć o systemie komunikacji publicznej w Gwatemali. Genialnie zorganizowane są tu połączenia autobusowe. Chicken busy obsługują dwie osoby - kierowca i naganiacz. Ten drugi pełni bardzo ważną funkcję. Wisi w drzwiach autobusu rycząc na cały głos nazwę miejsca, do którego pojazd jedzie. Wystarczy, że wysiadamy z jednego autobusu, zaraz podjeżdża następny, z którego już wyskakuje zwinny naganiacz, pyta się, dokąd jedziemy, po czym wspina się na dach po drabince, żeby umieścić tam nasze bagaże.
Jedno łączy autobusy polskie i gwatemalskie - cena za bilet. Jest dosyć zbliżona (gwatemalskie są troszkę tańsze). Na tym podobieństwa się kończą... Każdy, kto podróżował w Polsce środkami komunikacji publicznej, zna doskonale atmosferę panującą w autobusie jadącym przez miasto w godzinach szczytu - pełnego podenerwowanych przepychających się ludzi. W autobusach takich nawet anioł traci cierpliwość, do akcji wkraczają łokcie i inne części ciała, a okrzyki w stylu - gdzie Pani się tu pcha z tą torbą! - są na porządku dziennym i nikogo nie dziwią. W Gwatemali autobusy są zatłoczone 2 razy bardziej. Na niewielkich siedzeniach siedzą po 3, 4 czasem 5 osób. Ludzie przemieszczają się wzdłuż całego korytarza. Naganiacz sprzedaje bilety. Wszędzie pełno pakunków, toreb. Do tego są tylko jedne drzwi - nimi co chwila ktoś wchodzi i wychodzi. Mimo to panuje tu całkowity spokój. Nikt się na nikogo nie wydziera, nie przepycha. Podróżowanie gwatemalskim autobusem nawet tym najbardziej zatłoczonym to naprawdę przyjemność. Gwatemalczycy wydają się niebiańsko spokojnymi ludźmi.
Takim właśnie autobusem dojeżdżamy do Chichi. Jest to najbardziej magiczne miasto, jakie widziałam w swoim życiu! Marcin dochodzi do takiego samego wniosku. Mimo że jest tu wielu turystów, nie zabija to zupełnie egzotyki Chichi. Chichi w niedzielę to przede wszystkim olbrzymi targ - ze wszystkim - od jedzenia, poprzez ubrabnia i tkaniny, aż po rzemiosło. Szkoda, że nie możemy specjalnie nic kupić, bo tyle tu pięknych rzeczy... Z jednej strony straganów znajduje się przepiękny biały kościół (XVI - wieczny), do którego prowadza schody, całe oblężone przez indiańskich sprzedawców, pogrążone w dymie z umieszczonego tam paleniska. Tuż przy drzwiach Indianie rozpylający dym z puszek ze specjalnym balsamem. W środku, w przejściu prowadzącym do ołtarza, tysiące świeczek. Mali tubylcy zapalają ciągle nowe świeczki szepcząc w swoim języku jakieś modlitwy (dla nas brzmi to jak mantra). Ołtarze są prawie czarne. Biegają indiańskie dzieci, słychać odgłosy bębnów, ktoś na kolanach chodzi w kolko do tabernakulum i z powrotem. Nigdy w życiu nie byliśmy w tak magicznym kościele!
Zwiedzamy jeszcze cmentarz pełen kolorowych grobów (malują je głównie w pastelowych kolorach, wygląda to niesamowicie). Jesteśmy świadkami odprawianego tam przez Indian rytuału. Później dowiadujemy się, że mimo iż Majowie przyjęli katolicyzm, zachowali wiele swoich tradycji i zwyczajów, jak na przykład rozpylanie ognia, czy palenie świeczek w podzięce Bogu. Ta chrześcijańsko - indiańska mieszanka daje niesamowity efekt.
Źródło: www.malyrycerz.com
|