HAWAJE
02:38
CHICAGO
06:38
SANTIAGO
09:38
DUBLIN
12:38
KRAKÓW
13:38
BANGKOK
19:38
MELBOURNE
23:38
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 15 letni kapitan » 15K II - 8; Z pamiętnika Dicka
15K II - 8; Z pamiętnika Dicka

Juliusz Verne


Od l do 6 czerwca. Kroczymy całkowicie zalaną niziną. Nieszczęśliwi, nadzy niewolnicy cierpią katusze w tej wodzie i panującym zimnie. Gdy nadeszła pora noclegu, nie można było znaleźć nigdzie suchego miejsca. Wszędzie woda, dochodząca chwilami do pasa. Trzeba było iść dalej, bez względu na ciemność i zmęczenie. Co chwila ktoś upada i już się nie podnosi. Żałować ich? Nie! Należy im raczej zazdrość. Nie cierpią już, są wolni. Z posępnej zadumy rozbudziły mnie głośne krzyki i wołania. Żołnierze zapalili pochodnie. Okazało się, że to stado krokodyli napadło na tabor. Kilka kobiet stało się ofiarą napadu. Jeden z potworów otarł się swym chropawym cielskiem o moje nogi i pochwycił młodego chłopca idącego za mną, którego z ogromną siłą wydarł z kajdanów i wciągnął pod wodę. Jeszcze teraz dzwoni mi w uszach rozpaczliwy krzyk nieszczęśnika.

7 i 8 czerwca. Sporządzono rachunek strat. Okazało się, iż krokodyle porwały dwadzieścia cztery ofiary. Jak się dowiedzieć, czy nie zginął któryś z moich przyjaciół? Od dawna ich nie widziałem. Długo szukałem ich wzrokiem, aż wreszcie pod wieczór dojrzałem. Chwała Bogu, wszyscy żyją. Tylko Noon zobaczyć nie mogłem. Czyżby nie przetrwała tej nocy? Otóż i koniec nizin, jak się wydaje. Od dwudziestu czterech godzin znajdujemy się na gruncie niezalanym wodą, miejscami zupełnie suchym. A i niebo zaczyna się przecierać. Nawet słońce świeci. Mokra odzież wyschła. O, cóż to za rozkosz móc położyć się na suchej ziemi, w suchym ubraniu, bez obawy o ukąszenia pijawek, które od tylu dni ssały krew z mych nóg! Czy i pani Weldon była narażona na takie cierpienia? Nie zniosłaby ich ona ani jej maleńki synek. Pomiędzy Murzynami szerzy się ospa i zabiera liczne ofiary. Kto z chorych iść nie może i kładzie się na ziemi - już na niej pozostaje. Karawana idzie dalej.

9 czerwca. Widziałem Noon. Jest to już szkielet, a nie żyjąca istota. Już nie niosła na ręku dziecka, lecz wlokła się sama. Nie można było patrzeć na nią bez żalu. Pozwolono mi zbliżyć się do niej. Stara niańka długo przypatrywała mi się zamglonymi oczami, aż chrapliwym głosem wyszeptała:
- To pan, mister Dick! Umieram. I już nigdy nie zobaczę mej dobrej pani, ani mego drogiego Janka!

Potknęła się. Podskoczyłem, ażeby ją podtrzymać, lecz wtedy bezlitosne uderzenie bicza spadło na jej wychudzone plecy. Rzuciłem się na nikczemnika, znęcającego się nad umierającą kobietą, lecz mą wzniesioną w górę rękę pochwycił jeden z przewodników karawany, który żołnierzowi powiedział jedno tylko słowo: "Negoro", co sprawiło, że ten oddalił się natychmiast.

- Negoro - pomyślałem sobie wtedy - a więc jego wpływ sprawia, że jestem tutaj na odmiennych aniżeli wszyscy inni niewolnicy prawach. Oszczędza mnie. Z jakiego powodu? Co za los mi szykuje?

10 czerwca. Przechodziliśmy przez dwie palące się wioski. Pola dookoła spustoszone. Moc trupów. Z żyjących nikogo. Widocznie nie tak dawno odbywały się tutaj łowy na niewolników.

Na nocleg zatrzymaliśmy się na krańcach jakiegoś większego lasu. Mimo ogromnego znużenia nie mogłem zasnąć. Wtem w pobliskich krzakach usłyszałem jakiś szelest. Początkowo zaniepokoiłem się. Może to dzikie zwierzę? Lecz szybko nadeszło uspokojenie. Cóż... może lepiej by było... Jedno uderzenie potężną lwią łapą i byłoby po wszystkim... Szelest powtórzył się i był coraz bliższy. Jakiś zwierz rzucił się na mnie. Chciałem krzyknąć, co by wzbudziło ogólną trwogę, lecz na szczęście nie zrobiłem tego. Na szczęście!... Bo to był Dingo! Mój drogi, wiemy i poczciwy Dingo. W jaki sposób mógł mnie znaleźć? Instynkt?... Czy wolno instynktem nazywać podobną wierność?

Położył się obok mnie i zaczął lizać moją twarz i ręce. A więc poczciwy pies nie zginął, nie zabili go. Objąłem go za szyję, przyciskałem do piersi i całowałem jego łeb. Przy pieszczotach tych przypadkiem wyczułem, że za jego obrożą znajduje się kawałek trzciny umocowany lianą.

Wyjąłem trzcinę natychmiast, następnie ją przełamałem i znalazłem w jej wnętrzu kawałek papieru, którego nie mogłem jednak przeczytać, ze względu na nocne ciemności.
Od kogo list ten może pochodzić?

Gdy tak rozmyślałem, Dingo znów lizać mnie zaczął po twarzy, następnie szarpnął się, wyrwał z mych objęć i znikł w ciemnościach. Z otwartymi oczami wyczekiwałem dnia, a gdy tylko się rozwidniło, rozwinąłem kartkę. List, pisany ręką Herkulesa, był następującej treści:

Pani Weldon i mały Janek odbywają podróż na noszach. Razem z nimi znajdują się Harris i Negoro. Pan Benedykt również należy do tego małego oddziału, który główną karawanę wyprzedza o jakieś trzy dni drogi. Porozumieć się z panią Weldon nie miałem jeszcze możliwości. Dinga znalazłem w lesie, ciężko rannego, lecz na szczęście wrócił on szybko do zdrowia. Odwagi, panie Sand. Ja o was myślę, a i uciekłem dlatego, by mieć szansę wam pomóc.

Herkules. A więc, Bogu dzięki, pani Weldon żyje! Nie stało się nic także i jej małemu synkowi!

Podróżują w dość wygodnych warunkach. Lecz jakie względem niej mogą być zamiary Harrisa i Negoro? Niegodziwcy ci podążają również do Kassande. W takim razie może mi się uda panią Weldon tam zobaczyć?

Od 11 do 12 czerwca. Karawana nieprzerwanie dąży naprzód. Niewolnicy już tylko z trudem są zdolni iść dalej. Wszyscy mają rany na nogach, więc ich przejście znaczone jest śladami krwi. Według moich obliczeń, do Kassande mamy jeszcze dziesięć dni. Iluż z nas nie ujrzy końca tej podróży! Lecz ja... dojść muszę, a więc dojdę! Drogą naszą szła niedawno jakaś inna karawana niewolników. Co krok napotykamy liczne trupy lub żywych ludzi, którzy na naszych oczach umierają z głodu.

Od 16 do 24 czerwca. Opuszczają mnie siły; lecz muszę wytrwać. Mnie nie wolno, ja nie mam prawa umierać! Pora deszczowa przeminęła. Pochód nasz odbywa się teraz w przyspieszonym tempie.

Idziemy nieprzerwanie pod górę, wśród wysokich traw, które utrudniają posuwanie się naprzód. Ten rodzaj trawy nazywa się njasi i jest niesłychanie ostry, kłujący i twardy, toteż bezustannie rani ciało. Moje obuwie, na szczęście, jest jeszcze całe.

Agenci zaczynają segregować niewolników; ze słabszych zdejmują kajdany i wyrzucają ich poza obręb karawany, na los szczęścia, a raczej na pewną śmierć głodową. Są do tego zmuszeni, ponieważ zapasy żywności już się kończą.

Dziś, 20 czerwca, dwudziestu ludzi, a w tym starą Noon, zarąbano toporami. Obraz ten był zbyt okropny, by go opisać. Biedna Noon! Co noc oczekuję Dinga. Lecz się nie zjawia. Czyżby spotkało go jakieś nieszczęście? A może coś przytrafiło się Herkulesowi? Nie, nie!... Nie chcę, nie mogę tak myśleć. Zgasłaby wtedy ostatnia nadzieja! Milczenie jest tylko dowodem na to, że Herkules nie ma dla mnie żadnych wiadomości, więc nie chce Dinga niepotrzebnie narażać na niebezpieczeństwo.



Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
15 letni kapitan
WARTO ZOBACZYĆ

Szkocja, Orkady i Szetlandy
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

MT 1 - Początek wyprawy
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl