HAWAJE
07:52
CHICAGO
11:52
SANTIAGO
14:52
DUBLIN
17:52
KRAKÓW
18:52
BANGKOK
00:52
MELBOURNE
04:52
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodniki - Przez Świat III » W Krainie Kangurów
W Krainie Kangurów

Monika Witkowska


O 4.15 pobudka, o 5-ej wyjazd. Pada pytanie, kto wchodzi na Ayers Rock. Razem ze mną zgłasza się tylko dwóch Holendrów. Reszta rezygnuje, tłumacząc się poszanowaniem aborygeńskiej tradycji (wg niej - na Ayers Rock nie powinno się wchodzić), ale tak naprawdę chyba podziałały na nich opowieści, że nie jest to łatwa i bezpieczna góra. Co do mnie - Aborygenów szanuję, ale skoro pobierają 15 AUD za wstęp, to chyba komercję stawiają wyżej niż tradycje. Niestety, okazuje się że jest za silny wiatr i szlak na górę jest zamknięty. Dowiadujemy się też o kolejnej ofierze Uluru - ktoś zginął na jej zboczu zaledwie dzień wcześniej.

Oglądamy wschód słońca, potem urządzamy "piknik śniadaniowy" i dalej w drogę, zobaczyć pobliskie Olgas. W końcu wracamy pod Uluru, zwiedzamy Centrum Twórczości Aborygeńskiej i ostatni raz podjeżdżamy pod wielki monolit. Okazuje się, że w międzyczasie otworzyli szlak. Dostajemy 2 godziny czasu na wejście, i nagle... wszyscy z grupy chcą wejść. Góra wcale nie jest taka trudna, jak straszyli (pod warunkiem jednak, że ma się dobre buty), choć wiele osób po drodze rezygnuje. Na szczyt prawie wbiegam, potem w pędzie powrót, ale dzięki temu wystarcza mi jeszcze czasu, aby przejść się wzdłuż podstawy i dotrzeć do rysunków naskalnych.

Do Alice Springs dojeżdżamy na wieczór. Zgłaszam się do recepcji, gdzie robiłam rezerwację na sali wieloosobowej, a tu... dostaję klucz do pokoju 2-osobowego. W dodatku - nie chcą przyjąć ode mnie pieniędzy. Początkowo myślę że to pomyłka, ale wkrótce dowiaduję się, że to zupełnie bezinteresowna robota Jansona - szefa hotelu. Swój chłop! Padam ze zmęczenia, ale koledzy z safari ściągają mnie do pubu na imprezę pożegnalną naszej międzynarodowej grupki. Dołączam do grona fanów australijskiego piwa!


10.09 Alice Springs i okolice

Najpopularniejszą formą zwiedzania Alice Springs jest, jak zauważam, kupno za 20 AUD 1-dniowego biletu na autobus turystyczny, z którego wysiada się przy ciekawych miejscach. Ja natomiast pożyczam rower. Na początku mam trochę problemów z przystosowaniem się do ruchu lewostronnego, potem pęd powietrza omal nie wrzuca mnie pod koła Road Train (taki TIR z trzema przyczepami), ale na szczęście kończy się tylko pokrwawionym kolanem i porcją przekleństw, zarówno z mojej strony, jak i kierowcy. Na rowerze docieram do School of Air, gdzie podsłuchuję, jak wyglądają lekcje przez radiostację, potem do Telegraph Station i starego cmentarza, i w końcu pedałuję 20 km, aby z drugiej strony miasteczka zobaczyć farmę strusi prowadzoną przez przesympatyczną rodzinę Clair.
Wieczorem w mieście postanawiam spróbować, jak smakuje mięso kangura. Wybór mam niewielki - potrawy tego typu serwuje w mieście tylko dość droga jak dla mnie restauracja "Overlanders Steakhouse". Z menu wybieram najtańsze danie - za 12 AUD, tj. kilka elegancko podanych plasterków. W trakcie delektowania się kangurem poznaję szefa restauracji - Wayne`a Krafta i jego znajomych. Postanawiamy przenieść się do miejscowej dyskoteki, w której spotykam z kolei moich kumpli - Holendrów.

11.09 Alice Springs i droga na północ

Po nocnych szaleństwach trudno mi wstać. Przedpołudnie spędzam wśród Aborygenów. Praktycznie nie ma szans, aby pomieszkać z nimi na ich terytorium. Konieczne są zezwolenia, a takowych turystom raczej nie wydaje się. Nie mam wyboru - mogę zobaczyć tylko aborygeńską "Cepelię", czyli show dla turystów. Dzięki miejscowym kontaktom jestem podłączona pod grupę amerykańskich turystów, którzy za tę przyjemność w biurze "Rod Steinert Tours" płacą 69 AUD. Aborygeni uczą nas rzucać bumerangiem, pomalowane, półnagie kobiety prezentują rytualny taniec i częstują tłustymi larwami, świeżo wyciągniętymi ze spróchniałego pniaka. Skosztowanie larwy to dla mnie spore przeżycie (podpiekam ją w ognisku, aby się nie ruszała), za to miodowe mrówki (z kroplą miodu w odwłoku) przełykam znacznie łatwiej.

Na godzinę przed odjazdem autobusu w kierunku Darwin wpadam pożegnać Krafta - szefa restauracji, w której wczoraj byłam na kolacji. Zostaję poczęstowana wspaniałym obiadem - na talerzu mam krokodyla (super!), wielbłąda, emu i kangura. Popijam otwartym specjalnie szampanem.

Szkoda mi wyjeżdżać z Alice Springs. Dopiero z perspektywy czasu stwierdzę, że najlepszych, najbardziej życzliwych Australijczyków poznałam właśnie w tym małym, zagubionym na pustyni miasteczku.

12.09 Katherin Gorge - Darwin

Po 13 godzinach podróży, o 4.30 nad ranem, półprzytomna wypakowuję się z "Greyhounda" w uśpionym jeszcze Katherine. Wizja lokalna wykazuje, że autobus do Katherine Gorge mam dopiero o 8-ej rano, dzięki czemu po przywiązaniu plecaka do nogi, mogę się jeszcze nieco przekimać na stole w kącie pustej o tej porze knajpy.

O 7-mej rozpoczynam przygotowania do całodziennego pobytu w Parku Narodowym: długie spodnie zamieniam na krótkie, myję się w dworcowej łazience, oddaję duży plecak do przechowalni bagażu. Po pół godzinie jazdy pierwszym autobusem docieram do Visitors Ceter Parku. Warto. Zaczynam od wycieczki w góry, co akurat nie jest dobrym pomysłem, bo widoki raczej kiepskie, zaś wchodzenie na skały w temperaturze 50 stopni C, to po prostu masochizm. Dużo fajniejszy jest rejs statkiem po rzece między pionowymi ścianami wąwozu. Widoki kapitalne. Najlepiej jednak wynająć kajak, ale to już propozycja dla tych, którzy mają na to co najmniej 2 dni czasu. Przy jednym dniu optymalny jest 4-godzinny rejs statkiem. Ale największym hitem okazuje się lot helikopterem, na który zabiera mnie poznany pilot (normalnie taka przyjemność to 60 AUD za 10 min.).

Do Darwin udaje mi się dotrzeć dopiero o 22-ej. Dobrze, że jeszcze w Alice Springs zrobiłam sobie rezerwację łóżka w dormitorium, bo inaczej byłby problem z miejscem.

Źródło: TravelBit

TravelBit Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit

 warto kliknąć

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 7 8 9 dalej >>


w Foto
Przewodniki - Przez Świat III
WARTO ZOBACZYĆ

Pacyfik: Polinezyjskie piękności
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

AL 23; Łosie i bobry
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl