HAWAJE
23:23
CHICAGO
03:23
SANTIAGO
06:23
DUBLIN
09:23
KRAKÓW
10:23
BANGKOK
16:23
MELBOURNE
20:23
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodniki - Przez Świat II » Fidżi - Viti Levu
Fidżi - Viti Levu

Monika Witkowska


Najwygodniej jest wypożyczyć samochód. Stawki wynoszą od ok. 20 F$ dziennie za mały samochód + ubezpieczenie 12,50 F$ + 20 cF za każdy kilometr. Taniej będzie, jeśli pożyczymy auto na dłużej.

Wyspę można objechać dookoła lokalnymi autobusami po obwodnicy, której część południowa na odcinku Nadi - Suva nazywa się Qeens Road, a część północno-zachodnia Kings Road. Kings Road jest zdecydowanie gorzej utrzymana, miejscami nie ma asfaltu, za to biegnie przez typowe tradycyjne wioski. Cała pętla liczy w sumie prawie pięćset kilometrów.

Autobusy kursują często, przy czym niezależnych firm przewozowych jest kilka. Bilety kupuje się w budkach danego przewoźnika na dworcach, albo w autobusie u konduktora. W pierwszym przypadku płaci się faktyczną cenę biletu wg taryfikatora, w drugim - to, ile zapłacimy, zależy od humoru konduktora i wrażenia, jakie na nim zrobimy. Ogólnie jednak ceny przejazdów są niskie, tak jak i standard podróży - za 200 km około 7,5 F$.

Jeśli nie liczyć pociągu przewożącego trzcinę cukrową - transportu kolejowego na wyspie nie ma. Autostop - jest możliwy, choć niezbyt popularny. Czasem można złapać ciężarówkę wiozącą do pracy robotników, ale wówczas też się płaci.



Noclegi

W decyzji, gdzie przenocować, pomogą liczne foldery i ulotki dostępne w punktach informacji turystycznej, choćby już na lotnisku.

Kurortów kuszących luksusami, a odstraszających cenami (50-350 F$ na dobę) na Fidżi nie brakuje. Na szczęście są też i mniej kosztowne możliwości. Za łóżko w dormitorium czyli w pokoju kilkuosobowym (4-6 osób), zapłacimy zwykle 5-15 F$. Najtańszym pomysłem na nocleg jest własny namiot, choć campingów, jako takich, właściwie nie ma. Jeśli zyskamy sobie zaufanie lokalnej ludności mamy szansę na spanie w wioskach, w chatach fidżijskich rodzin, darmo, ale upominki są mile widziane.

Co i gdzie jeść

Barów i restauracyjek w miastach nie brakuje. Ceny przystępne, a wybór od wszechobecnych "fish and chips" (ryba z frytkami) po kuchnię hinduską. Nie ma też problemów z zakupami w licznych supermarketach - ceny porównywalne z polskimi lub niższe. Owoce i warzywa najlepiej kupować na bazarach. Wiele egzotycznych owoców można też zerwać prosto z drzewa.

W wielu hostelach można korzystać z kuchni, ale trzeba na ogół mieć własne naczynia i garnki lub ewentualnie pożyczyć je za opłatą. Jeśli zamieszkamy w wiosce, na pewno punktem honoru naszych gospodarzy będzie nakarmienie nas typowymi fidżijskimi potrawami.

Ceny

Chleb 0,70 $F;
ananas 1$F;
cola (0,3 l) 0,70 $F;
piwo w restauracji 2 F$;
autobus z centrum Nadi na lotnisko (9 km) 0,55 F$,
autobus lokalny Nadi - Suva (ok. 190 km, 4,5 godziny jazdy) 7,50 F$;
rozbicie namiotu przy hostelu 2,50 F$,
noclegi w dormitorium 4-15 F$;
wstępy do miejsc wartych zwiedzenia przeciętnie 10 F$;
kartka pocztowa 0,30-0,60 F$;
znaczek do Polski 0,34 F$.

Trochę wrażeń

Swój pobyt na Fidżi (grudzień 1996) rozpoczynam standardowo w Nadi (czytaj Nandi). Wysiadających turystów wita miejscowy zespół - faceci w spódniczkach, z kwiatkami we włosach, co, jak później stwierdzę, jest w tym kraju jak najbardziej normalne. Na lotnisku stoi tłum "naganiaczy" hotelowych, wśród których wyłapuję takiego z najtańszą ceną i darmowym transferem na miejsce. W ten sposób docieram do Youth Hostelu na przedmieściach Nadi i godzinę później już mam rozstawiony namiot. Ponieważ rozbiłam namiot pod drzewem mango, a dojrzałe owoce leżą dosłownie wszędzie, objadam się nimi "do oporu". W efekcie już następnego dnia obserwuję u siebie oznaki "mangowstrętu".

Pierwszy dzień spędzam na poznawaniu Nadi i okolic. Wszędzie słyszę: "Bula!", czyli tutejsze "Cześć!". Mimo wcześniejszych obaw, czy Fidżi nie okaże się zbyt skomercjalizowane, stwierdzam, że nie jest tak źle, a turystów prawie nie widać. Sporo czasu spędzam na lokalnym bazarze - jak zawsze jest to doskonałe pole do obserwacji "tubylców". Zaglądam do świątyni buddyjskiej, a potem idę kilka kilometrów polnymi drogami nad Ocean. Wieczór spędzam z poznanymi Anglikami, którzy zamierzają wykupić pobyt w którymś z luksusowych kurortów na jakiejś okolicznej wysepce i spędzać dni na plaży. To ogólny standard wśród turystów. Ja jednak mam trochę inny pomysł - dowiaduję się, gdzie na Viti Levu jest najwięcej drogich hoteli, po czym postanawiam pojechać w dokładnie przeciwnym kierunku.

Nazajutrz zostawiam w hotelowym depozycie (0,50 F$ dziennie) część swego dobytku - wszelkie książki, ciepłe ciuchy i po długim namyśle - namiot. Z lekkim już plecakiem jadę do Suvy. Stolica nie robi na mnie specjalnego wrażenia, a po godzinie znam już całe miasto, zaliczam miejscowe muzeum i wreszcie docieram na nocleg w hostelu poleconym mi w informacji turystycznej.

W nocy leje, rano też. Moi współlokatorzy z hotelowego dormitorium (pokoju wieloosobowego) postanawiają, że taki dzień nadaje się tylko do spania. Choć podzielam ich opinię, jednak dzielnie idę na dworzec autobusowy i jadę do Pacific Harbour. Właściwie jakby lekko cofam się w stosunku do swej trasy, ale chcę obejrzeć słynne pokazy chodzenia po rozżarzonych węglach. Wczoraj nie miałam ku temu szans, bo impreza jest tylko dwa razy w tygodniu. Tak naprawdę jest to typowa turystyczna "Cepelia", ale warto to zobaczyć. Inscenizacji podobnego rodzaju jest zresztą tutaj sporo, bardzo ciekawych i dających obraz tradycyjnego tutejszego życia. Przy okazji zaprzyjaźniam się z bileterką z kasy skansenu i w ten sposób zostaję po raz pierwszy zaproszona do miejscowego domu na nocleg. Póki moja nowa znajoma jeszcze pracuje, ja wyskakuję trzydzieści kilometrów dalej do Orchid Island. Jest to inne typowo turystyczne miejsce, z charakterystycznymi dla wyspy roślinkami i zwierzątkami. W jedną stronę zabieram się autostopem, w drugą przez 10 minut nic nie chce się zatrzymać, więc łapię autobus. W wiosce już wszyscy wiedzą, że przyjedzie Polka, z czego moi gospodarze są bardzo dumni. Przedpołudnie następnego dnia spędzam nurkując wśród rafy koralowej, a po południu - jadę już dalej. Od tej pory cały czas spędzam w lokalnych wioskach - bogatszych (chaty z telewizorami) i biedniejszych (bez prądu), w różnych częściach wyspy. Wszędzie spotykam bardzo życzliwych, niesamowicie gościnnych ludzi, którzy chcą się podzielić wszystkim co mają. Zastanawiam się, kto jest większą atrakcją - czy oni dla mnie, czy ja dla nich? Wszędzie jest podobny rytuał - zostaję przedstawiona wodzowi wioski, potem wszyscy chcą się ze mną przywitać, kobiety ucałować, dzieci wskoczyć na ramiona. Poznaję rytuał picia "kavy" - tradycyjnego napoju o właściwościach lekko odurzających, wmuszam w siebie dziesiątki papai, których tak naprawdę nie znoszę, śpię na rozłożonych na podłodze matach. Dni wypełniają mi zabawy z dzieciakami, które uczą mnie pływać na bambusowej tratwie i jeździć na oklep konno. Wieczorami uczę się tradycyjnych tańców i odwiedzam kolejne rodziny. Kiedy po tygodniu takiego życia wracam do Nadi, wcale nie odczuwam tęsknoty za cywilizacją. No, może poza prysznicem, bo w wioskach to urządzenie niespotykane.

Zamykając pętlę wokół wyspy wpadam jeszcze do Lautoki. Miasto jak miasto. Najbardziej interesuje mnie młyn cukrowy, który zamierzam zwiedzić, ale nawet mimo dotarcia do szczebla naczelnego dyrektora próba kończy się fiaskiem (ponoć w związku z remontem zakładu nie mogą zagwarantować mi bezpieczeństwa). Na pocieszenie zwiedzam Giant Sleeping Garden - oaza spokoju i cienia, gdzie orchidee stanowią główną atrakcję.

Kiedy wracam do Nadi, obsługa znajomego hostelu czeka na mnie z koszykiem mango i ananasów. Miłe, ale zaczynam marzyć o jabłkach Tym razem nie rozbijam namiotu - pozwalam sobie na luksus spania w normalnym łóżku. Następnego dnia - odlatuję z Fidżi. W drodze na lotnisko z plecaka wystaje mi drewniany trzon "cali" - narzędzia, które jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia służyło do łamania karku ofiarom przeznaczonym potem do upieczenia i spożycia. Żegnają mnie uśmiechnięci potomkowie kanibali

Źródło: TravelBit

TravelBit Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit

 warto kliknąć

<< wstecz 1 2 3


w Foto
Przewodniki - Przez Świat II
WARTO ZOBACZYĆ

Australia: Kuranda i Aborygeni
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

WIK 9: Przemyśl
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl