|
|
|
|
|
|
|
|
|
Dzieci kapitana Granta |
W jedenaście dni po opuszczeniu wysepki Tabor, dn. 18- go marca, Duncan był już przy brzegach Ameryki, a nazajutrz stanął w zatoce Telcahuano. Był w niej poprzednio, przed pięciu miesiącami, a od tego czasu, pilnując się skrupulatnie 37- go równoleżnika, opłynął świat wokoło. Uczestnicy tej wyprawy, bezprzykładnej w rocznikach Traveller`s klubu, zwiedzili Chili, pampy, rzeczpospolitę Argentyńską, Atlantyk, wyspy Tristan d`Acunha, ocean Indyjski, wyspy Amsterdamskie, Australję, Nową Zelandję, wysepkę Tabor i ocean Spokojny. I żaden nie ubył z tych dzielnych Szkotów, którzy puścili się w drogę ze swym lairdem, wszyscy wracali do starej Szkocji. Wyprawę ich można by nazwać wyprawą „bez łez”, jak nazywają jedną z bitew starożytności.
warto kliknąć
|
|
Nie umiera się z radości, skoro i ojciec, i dzieci przyszli do siebie pierwej, nim dostali się na okręt. Któż opisze scenę powitania? Nie starczyłoby słów na to. Załoga płakała, widząc te trzy istoty, tonące w niemym uścisku. Henryk Grant, stanąwszy na pokładzie, ukląkł; pobożny Szkot chciał, stąpiwszy na statek, będący dla niego niejako ziemią ojczystą, najpierw podziękować Bogu za oswobodzenie.
warto kliknąć
|
Osada dowiedziała się wkrótce, że zeznania Ayrtona nie wyjaśniły tajemnicy losów kapitana Granta. Zniechęcenie było ogólne, bo liczono bardzo na kwatermistrza, okazało się tymczasem, że Ayrton nie wie nic, co by pozwalało trafić na ślad Britanji.
warto kliknąć
|
Gdy kwatermistrz stanął przed lordem, straż natychmiast się oddaliła.
- Wszak chciałeś ze mną mówić, Ayrtonie? - rzekł Glenarvan.
- Tak, milordzie - odpowiedział kwatermistrz.
- Czy tylko ze mną samym?
- Głównie z Wami, milordzie, ale sądzę, że byłoby lepiej, gdy by panowie Mac Nabbs i Paganel mogli być obecni przy naszej rozmowie.
- Dla kogóż to ma być lepiej?
- Dla mnie.
warto kliknąć
|
Ukazał się Ayrton i pewnym krokiem przeszedł pokład. Twarz jego nie zdradzała ani junactwa, ani też pokory. Wzrok miał pochmurny, zacisnął zęby i pięści. Stanąwszy przed Glenarvanem, skrzyżował ręce i spokojnie, w milczeniu, czekał na zapytanie.
- Ayrtonie - odezwał się Glenarvan - i otóż my i ty znaleźliśmy się na tym samym Duncanie, któregoś chciał oddać w ręce złoczyńców Ben- Joycea!
warto kliknąć
|
Daremnie siliłoby się pióro na opisanie uczuć Glenarvana i jego towarzyszów w chwili, gdy wchodzili na pokład i gdy zabrzmiała im w uszach pieśń starej Szkocji. Kobziarz okrętowy wygrywał na kobzie narodowy hymn klanu Malcolma i święcił nim, śród okrzyków osady, powrót lorda na pokład. Glenarvan, John Mangles, Paganel, Robert, nawet major, płacząc, ściskali się wzajemnie. Cieszyli się, jak pozbawieni zmysłów. Geograf, oszalały zupełnie, skakał i celował jak z karabinu nieodstępną swą lunetą do ostatniej łodzi krajowców, dobijającej do brzegu.
warto kliknąć
|
|
|
|
|
|
|
|
|