HAWAJE
22:44
CHICAGO
02:44
SANTIAGO
05:44
DUBLIN
08:44
KRAKÓW
09:44
BANGKOK
15:44
MELBOURNE
19:44
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 15 letni kapitan » 15K I-16; W drodze
15K I-16; W drodze

Juliusz Verne


Nie bez trwogi zagłębiał się wódz wyprawy w leśne ostępy. Jakieś smutne przeczucia targały jego sercem. Pani Weldon natomiast, wprost przeciwnie, była w doskonałym humorze. W ten pogodny stan ducha wprawiły ją dwie udzielone przez Harrisa informacje: po pierwsze, iż w okolicach tych nie ma powodu obawiać się krajowców jak również dzikich zwierząt, a po drugie, że w bardzo krótkim czasie dotrą wszyscy do miejsc zamieszkałych przez ludzi.

Mała gromadka wędrowców szła w następującej kolejności: na czele kroczył Harris, jako przewodnik, w towarzystwie Dicka, obydwaj dobrze uzbrojeni; za nimi podążali Baty i Austyn, zbrojni w dubeltówki i noże myśliwskie. Za tą przednią strażą jechała konno pani Weldon z synkiem, mając przy swym boku z jednej strony starego Toma, zaś z drugiej wierną Noon. Pochód zamykali: Akteon, z dubeltówką w każdej chwili do strzału gotową, i Herkules, z olbrzymią maczugą w dłoniach i rewolwerem za pasem.

Wiemy Dingo biegał luzem, tak samo kuzyn Benedykt, którego nie można było zmusić, aby trzymał się porządku. Z pudełkiem na ramieniu, siatką w ręku i z pokaźnej wielkości lupą zawieszoną na szyi, uganiał się bez wytchnienia za owadami, których obecnie miał pod dostatkiem. Podróż była męcząca, w lesie bowiem nie było śladu drogi, najmniejszej choćby ścieżki. W dodatku panowała tam niezwykła duchota. Nie prażyły wprawdzie promienie słońca, lecz z wilgotnego gruntu podnosiły się opary, tak, że wędrowcy nasi byli jak w łaźni. Pan Harris starał się tłumaczyć, że na otwartych przestrzeniach podróżowanie byłoby jeszcze bardziej przykre, z powodu większego upału.

Zdumiewać mogła bogata flora okolicy, przez którą kroczyła karawana. Wielka szkoda, iż kuzyn Benedykt nie był botanikiem, lecz entomologiem, bo na nieznane owady natrafić jakoś nie mógł, natomiast poważnymi odkryciami mógłby wzbogacić botanikę. Na drodze, po której przechodził, rósł bezmiar drzew, krzewów i roślin, o istnieniu których w podzwrotnikowych lasach Ameryki Południowej nikt dotąd nie wiedział! Co prawda, warunki dla bujnej wegetacji były sprzyjające. Grunt wszędzie był bardzo wilgotny, miejscami błotnisty, przy temperaturze bardzo wysokiej. Podobne warunki są dla roślin idealne. Bardzo liczne strumienie utrudniały podróż; niektóre z nich były do tego stopnia głębokie, że należało je przebywać w bród, a niekiedy woda dochodziła aż do końskiego brzucha.

Pod wieczór pierwszego dnia podróży, grunt zaczął być pofałdowany i było widoczne, że podróżnicy nasi piąć się zaczynali na płaskowzgórze. Jednocześnie drzewa nie rosły już tak gęsto, a i roślinność stawała się stopniowo coraz mniej bogata. Czujną uwagę Dicka zaniepokoiło, iż mimo tak bardzo bujnej i różnorodnej wegetacji, nie napotkał w ciągu całego dnia ani jednego drzewa kauczukowego, którego ojczyzną jest Ameryka Południowa...

Wiedząc o tym, Dick od dawna obiecywał Jankowi, że drzewa te mu pokaże. Chłopczyk teraz bezustannie dopominał się o nie; wyobrażał sobie bowiem, że wszystkie gumowe zabawki dziecinne, jak lalki czy piłki, wiszą jak owoce na gałęziach!
- Gdzież są te kauczukowe drzewa, Dicku? - pytał ustawicznie.
- Cierpliwości, dziecino - uspokajał chłopczyka Harris - będziesz miał całe sady tych drzew w San Felice i dostaniesz tam nawet prześliczną, jasnobrązową piłkę ogromnej wielkości!

Tymczasem zaś skosztuj tego oto jabłuszka.
- Mówiąc to, Harris zerwał z najbliższego drzewa owoc nadzwyczaj soczysty, z wyglądu podobny do brzoskwini i podał go Jankowi.
- Czy nie zaszkodzi mu ten owoc zupełnie mi nieznany? - z niepokojem zapytała pani Weldon. - Mój mąż zawsze ostrzegał mnie, bym nie próbowała owoców, których nie znam.

Zamiast odpowiedzi, Harris zerwał jeszcze kilka brzoskwiń i zajadać je zaczął z ogromnym apetytem.
- Są to owoce drzewa mangowego - powiedział.
- I ty zjedz, mamusiu takie jabłuszko - mówił Janek - przekonasz się wtedy, iż są one o wiele bardziej soczyste i słodsze, niż prawdziwe. Ale ja mimo to chcę kauczukowego drzewa, a Dick obiecał jeszcze, że mi pokaże kolibry. Kiedy je zobaczę?
- Ależ wkrótce, wkrótce - odpowiedział, śmiejąc się, Harris - w San Felice jest ich bardzo dużo. Jeżeli jednak pragniesz ujrzeć je jak najprędzej, to powinniśmy iść nieco szybciej niż teraz.

Dick puścił tę uwagę mimo uszu. Zastanawiał się, dlaczego nie napotkali drzew kauczukowych i dlaczego nie widzieli dotychczas kolibrów, których w lasach Południowej Ameryki jest, jak wiadomo, mnóstwo. Wędrowcy do zachodu słońca przebyli około ośmiu mil bez większego zmęczenia. Był to jednak dopiero pierwszy dzień podróży. Na nocleg zatrzymano się pod olbrzymim drzewem mangowym, którego potężne konary zastępowały dach, mogący w razie potrzeby osłonić od słońca lub deszczu oddział wojska składający się z setki żołnierzy.
- Należałoby, myślę, rozpalić ognisko - odezwała się pani Weldon - nie tylko dlatego, iż ogień jest konieczny dla zagotowania wody na herbatę, lecz również z tego powodu, że chroni od napadu dzikich zwierząt.
- Obawiać się dzikich zwierząt nie mamy powodu, nie ma ich bowiem wcale w tych okolicach - rzekł Harris, - a i herbata jest zbędna, przecież i bez niej jest nam ciepło. Zaś ogień mógłby sprowadzić jakichś nieproszonych gości czyli krajowców, spotkanie z którymi nie jest dla nas pożądane. Są to na ogół rabusie i złodzieje. Powtarzam raz jeszcze mą radę: najlepiej będzie dla nas, gdy przejdziemy przez puszczę zupełnie cicho i bez śladów, bez ognia i bez zbytecznych wystrzałów.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
15 letni kapitan
WARTO ZOBACZYĆ

Kostaryka: Rio Pacuare NP
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

ZAK 6: Japońska norma
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl