HAWAJE
15:40
CHICAGO
19:40
SANTIAGO
22:40
DUBLIN
01:40
KRAKÓW
02:40
BANGKOK
08:40
MELBOURNE
12:40
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział XXVI
5TPBnA; Rozdział XXVI

Juliusz Verne


O świcie Fergusson spojrzał na barometr, nie uległ żadnej zmianie.
- Nic - mówił do siebie - nic. - Wyszedł z łodzi i rozglądał się; wciąż ten sam upał, ta sama jasność. Niebiosa są nieubłagalne. Joe milczał, pogrążył się w myślach, rozważając ciągle swój plan wędrówki. Kennedy, powstawszy ze swego łoża, czuł się bardzo chorym, nerwy jego były wstrząśnięte i doznawał strasznych mąk pragnienia.


Wprawdzie było jeszcze parę kropel wody, a choć wszyscy o tem wiedzieli i każdy pragnął je wypić, jednakże nikt nie miał odwagi tego uczynić. Trzej towarzysze spoglądali na siebie z ukosa, z uczuciem zwierzęcej pożądliwości, która zwłaszcza występowała u Kennedy`ego; silny jego organizm cierpiał najwięcej skutkiem braku wody. Przez cały dzień leżał, mówiąc z gorączki, chodził tu i tam, gryzł swe ciało i chciał otworzyć żyły, aby pić krew.
- O ty kraju pragnienia! - wykrzyknął - powinieneś się nazywać krajem "rozpaczy!" - poczem popadł w odrętwienie.
Około wieczora i Joe`go napadł atak obłędu. Nieskończona przestrzeń piasku wydawała mu się jako olbrzymi staw z jasną, przezroczystą wodą. Nieraz rzucał się na rozgrzaną ziemię, ażeby się napić i wstawał z ustami pełnemi piasku.
- Przekleństwo! wołał gniewnie - toć to słona woda! - W chwili, gdy Fergusson i Kennedy leżeli nieruchomie, opanowała go myśl wypicia pozostałych paru kropel wody. Nie mógł pozbyć się tej myśli i zbliżał się, czołgając na kolanach do łodzi. Ujrzał flaszkę, w której znajdował się cenny płyn, chwycił ją i poniósł do ust.

Wtem usłyszał nagle przerażający głos: "Pić, pić!" Był to Kennedy, który do niego się przyczołgał i klęcząc, z płaczem błagał o wodę. Joe płakał również, oddał nieszczęśliwemu flaszkę z ostatniemi kroplami wody.
- Dziękuję - wyszeptał Kennedy, ale Joe nie słyszał go i padł wraz z nim na piasek.
Nareszcie przeszła ta straszna noc, a gdy zajaśniał ranek, nieszczęśliwi czuli, jak usychały ich członki pod palącymi promieniami.
Joe usiłował się podnieść, lecz było to niemożliwem, nie mógł też wykonać swego planu.
Gdy spojrzał w górę, ujrzał Fergussona ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, spoglądającego wzrokiem szaleńca w jeden punkt. Kennedy znajdował się w stanie budzącym trwogę, poruszał głową w rozmaite strony, jak dzikie zwierzę, zamknięte w klatce.
Nagle ujrzał swą strzelbę, leżącą w łodzi.
- O! - zawołał z nadludzką siłą, podnosząc się. Podchwycił broń i skierował ją w usta.
- Panie! panie! - zawołał Joe i rzucił się na strzelca, aby przeszkodzić samobójstwu.
- Puść mnie, puść! - wolał Szkot.
- Idź precz, bo cię zastrzelę! - Ale Joe przyczepił się do niego i tak tarzali się przez minutę. Wtem padł strzał. Fergusson podskoczył w górę jak widmo i zaczął się rozglądać. W jednej chwili wzrok jego się ożywił, ręką wskazał horyzont i zawołał głosem prawie nadludzkim:
- Tam, tam, tam, na dole!
W ruchach jego tyle było stanowczości, że Joe i Kennedy zaprzestali tarzania się i spojrzeli we wskazanym kierunku. Pustynia została w ruch wprawioną, jak morze podczas burzy. Słońce skryło się po za ciemne chmury, których olbrzymi cień przedłużył się aż do "Victoryi". Nadzieja zajaśniała w oczach Fergussona.
- Samum! - zawołał. - Samum! - powtórzył Joe, nie wiedząc, co słowo to znaczy.
- Tem lepiej! - wołał Kennedy z wściekłością. - Tem lepiej, raz umrzemy!
- Tem lepiej, gdyż będziemy żyli - odparł doktór i szybko począł wyrzucać piasek, który przytrzymywał łódź. Towarzysze zrozumieli go nareszcie, przyłączyli się doń i zajęli miejsce obok niego.
- A teraz, Joe - rzekł doktór - wyrzuć 50 funtów twego kruszcu!
Joe wykonał rozkaz, ale uczuł chwilowy żal. Balon podniósł się.
- Był już czas po temu! - wołał Fergusson. Samum w samej rzeczy zbliżał się z szybkością błyskawicy. Gdyby "Victoria" nie uciekła przed nim, byłaby w kawałki rozerwaną, zniszczoną.
- Wyrzucić jeszcze więcej balastu! - wołał doktór.
- Oto! - odpowiedział Joe, wyrzucając duży kawał kruszcu.
Balon wznosił się szybko ponad morze wzburzonego piasku i skutkiem silnego wiatru gnany był z nieobliczoną szybkością.

O godzinie 3-ciej burza przeszła, piasek utworzył pewną ilość małych pagórków, a niebiosa powróciły do dawnego spokoju.
"Victoria", która znowu nieruchomie zawisła, wznosiła się teraz nad oazą z kwitnącemi drzewami, wyłaniającemi się z piaskowego morza, podobnie jak wyspa.
- Woda! tam jest woda! - zawołał doktór z zapałem i jednocześnie wyszedł z łodzi, zbliżając się do oazy, oddalonej o 200 kroków.
W ciągu 4-rech godzin podróżni przebyli 240 mil. Przyprowadzeni do równowagi, Kennedy i Joe wyszli na ziemię.
- Nie zapominajcie o waszej broni! - wołał Fergusson - i bądźcie ostrożni!
Dick pochwycił natychmiast swój karabin, a Joe flintę i flaszkę. Szybko udali się do drzew, po za któremi znajdowała się studnia. Nie zwracali uwagi na rozmiękły grunt i świeże ślady, wyciśnięte w ziemi.
Nagle rozległ się w oddaleniu 10 kroków głośny ryk.
- Lew! - zawołał Joe.
- W samą porę - dodał rozgoryczony strzelec - gdy chodzi o walkę, czuję się dostatecznie silnym!
- Ostrożnie panie, ostrożnie! zważ, iż od jednego z nas zależy życie wszystkich. Ale Kennedy nie słuchał go. Z pałającym wzrokiem i nabitym karabinem szedł dalej. Pod jedną z palm stał olbrzymi lew i zdawał się oczekiwać napadu, gdyż jak tylko zbliżył się doń strzelec, jednym skokiem rzucił się na niego. Ale nie zdążył go dosięgnąć, gdyż kula uwięzła w sercu; padł nieżywy.
- Hura! Hura! - wołał Joe.
Teraz Kennedy pobiegł do studni i począł chciwie pić wodę, Joe naśladował go.
- Nie trzeba pić za wiele - przestrzegał Joe, napełniając flaszkę wodą, ale Dick pił, nie odpowiadając.
- A co się stało z panem Fergussonem? - zapytał Joe.
To jedno słowo przywróciło przytomność Kennedy`emu, wybiegającemu ze studni. Lecz tu napotkał nową niespodziankę, olbrzymie jakieś ciało zamykało wyjście; Joe, który szedł ze strzelcem, musiał wraz z nim się zatrzymać.
- Jesteśmy zamknięci!
- To niemożebne! Co to być może?
W tej chwili rozległ się straszny ryk, zwiastujący nowego nieprzyjaciela.
- Drugi lew! - wołał Joe.
- To lwica! Czekaj, ty przeklęta bestyo! czekaj! - Strzelec w mgnieniu oka nabił karabin i strzelił, ale zwierzę znikło.
- Naprzód! - zawołał Kennedy.
- Panie Dicku, nie zabiłeś zwierzęcia, inaczej ciało tu by się stoczyło. Jestem przekonany, że bestya znajduje się na zewnątrz, gotując się do skoku i kto pierwszy z nas się ukaże, będzie zgubiony.
- Lecz co robić? Wyjść przecież musimy, Samuel na nas tam czeka.
- Trzeba nam zwabić zwierzę, weź pan moją flintę, a daj mi karabin.
- Co zamyślasz uczynić?
- Zaraz pan zobaczysz...
Joe zdjął swój płócienny surdut, przymocował do karabinu i ustawił jako przynętę przed wejściem do źródła. Zwierzę rzuciło się nań natychmiast. Kennedy u wejścia oczekiwał zjawienia się lwicy i jedną kulą zmiażdżył jej ramię. Lwica zatoczyła się, porywając z sobą Joego, który uczuwał już na sobie olbrzymie łapy bestyi, gdy rozległ się drugi strzał i Fergusson z bronią w ręku ukazał się u wejścia. Joe podniósł się szybko, przeszedł po ciele lwicy i podał swemu panu flaszkę pełną wody. Unieść ją do ust i do połowy wychylić, było dziełem jednej chwili, poczem trzej podróżni dziękowali Opatrzności za cudowne ocalenie.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

Królestwo Suaziland
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Ch 7; Chengdu
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl