HAWAJE
17:34
CHICAGO
21:34
SANTIAGO
00:34
DUBLIN
03:34
KRAKÓW
04:34
BANGKOK
10:34
MELBOURNE
14:34
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział XXI
5TPBnA; Rozdział XXI

Juliusz Verne


Fergusson kierował światłem w różne strony okolicy, trzymając dłużej w miejscu, skąd rozległ się okrzyk rozpaczy. Drzewo, nad którem "Victoria" zawisła nieruchomie, znajdowało się wśród pól trzciny cukrowej. Widać było około 50 nizkich, okrągłych chat, w których poruszały się w różne strony liczne postaci. Sto stóp pod balonem był urządzony pal, do którego przywiązany leżał człowiek; był do młody mężczyzna, najwyżej 30 lat liczący, o długiej czarnej brodzie, na wpół odziany, źle wyglądający, okryty ranami, z których krew się sączyła.

Wygolone miejsce okrągłe na jego głowie wskazywało tonsurę.
- To misyonarz, ksiądz! - zawołał Joe.
- Nieszczęśliwy! - powiedział strzelec.
- Ocalimy go, Dicku, ocalimy! - rzekł doktór.
Gdy negrzy zauważyli balon podobny do komety ze świecącym ogonem, powstał wśród nich straszny zamęt. Podczas gdy oni krzyczeli, więzień podniósł głowę, oczy jego błysnęły radością i, nie wiedząc jeszcze, co się stało, wyciągnął obydwie swe dłonie ku zbawcom.
- Żyje! żyje! - zawołał Fergusson - Bogu niech będą dzięki! Dzicy są strasznie zatrwożeni. Ocalimy go! - Jesteście gotowi przyjaciele?
- Tak.
- Joe zagaś dmuchawkę.
"Victoria" zaczęła się opuszczać. Po upływie dziesięciu minut Fergusson puścił swoje światło, które do tego stopnia przestraszyło negrów, że ratowali się ucieczką. Doktór nie bez podstawy liczył na skuteczność fantastycznego ukazania się "Victoryi" i promieni, rzucanych w nieprzejrzaną ciemność.
Łódź zbliżała się ku ziemi. W trakcie tego wrócili z krzykiem odważniejsi z czarnych, domyślając się, że ofiara może im być wyrwaną; Kennedy pochwycił strzelbę, lecz doktór zakazał strzelać.

Ksiądz leżał na kolanach, nie miał sił utrzymać się na nogach. Gdy łódź zbliżyła się do ziemi, Kennedy rzucił swą strzelbę, uniósł więźnia i ułożył w łodzi; ściśle w tej samej chwili Joe wyrzucił 200 funtów balastu. Doktór zamierzał wznieść się teraz z nadzwyczajną szybkością, ale pomimo wszelkich zastosowanych środków, balon podniósł się na 3-4 stopy od ziemi i pozostał nieruchomym.
- Co nas powstrzymuje? - zawołał przestraszony Fergusson.
Przybiegło kilku dzikich, wydając przeraźliwe krzyki.
- O! - zawołał Joe, spoglądając na dół, jeden z tych przeklętych czarnych uczepił się łodzi.
- Dicku, Dicku! - zawołał doktór - wyrzuć skrzynię z wodą!
"Victoria", nagle pozbawiona około 100 funtów ciężaru, uniosła się o 300 stóp w górę.
- Hura! - wykrzyknęli towarzysze doktora.
Nagle balon uniósł się do 1000 stóp. - Co się stało? - zapytał Kennedy, tracąc równowagę.
- Nic, tylko ten łajdak opuścił łódź - odpowiedział spokojnie Fergusson.
I Joe, szybko wychyliwszy się z łodzi, ujrzał, jak dziki zataczał się, spadając na ziemię.
Doktór oddzielił teraz dwa druty elektryczne i znowu zapanowała poprzednia ciemność.
Była godzina 1-sza po północy.
Francuz nareszcie przebudził się z omdlenia i otworzył oczy.
- Jesteś pan ocalony - rzekł do niego doktór.
- Ocalony? - odpowiedział po angielsku, uśmiechając się smutnie - ocalony od męczeńskiej śmierci. Dziękuję wam bracia. Dni moje, a nawet godziny są policzone. - Rzekłszy to, popadł znów w omdlenie.
- Umiera! - zawołał Dick.
- Nie, nie - odpowiedział Fergusson, nachylając się do chorego - ale jest bardzo chory, trzeba mu urządzić łoże w namiocie.
Urządzili łoże i ułożyli nieszczęśliwego, krwią zbroczonego. Całe ciało jego pokryte było ranami. Doktór przyrządził z chustki szarpie i położył na rany, obmywszy je poprzednio. Później przyniósł ze swej apteki wzmacniające lekarstwo i wlał parę kropel do ust księdza.
- Dziękuję, dziękuję - mówił chory słabym głosem.
Fergusson był zdania, że potrzeba go zostawić obecnie w zupełnym spokoju, zasunął firanki namiotu i objął znowu ster balonu.
O świcie prąd unosił balon w kierunku zachodnim i północno-zachodnim.
Fergusson obserwował przez chwilę niespokojny sen chorego.
- O! gdybyśmy mogli utrzymać przy życiu tego towarzysza, którego nam niebiosa zesłały! - rzekł strzelec. - Czy masz nadzieję?
- Tak, Dicku!

Około wieczora "Victoria" zatrzymała się, a Joe i Kennedy zmieniali się przy chorym, podczas gdy Fergusson czuwał nad bezpieczeństwem balonu. Następnego ranka "Victoria" posunęła się w kierunku zachodu, zdawało się, iż dzień będzie pogodny.

Misyonarz przywołał swoich nowych przyjaciół nieco silniejszym głosem. Rozsunięto zasłony i chory z zadowoleniem wciągał w siebie świeże, poranne powietrze.
- Jak się pan czujesz? - pytał Fergusson.
- Być może, że lepiej - odpowiedział - ale was, moi przyjaciele, dotąd widziałem tylko we śnie! Zaledwie mogę sobie zdać sprawę z tego, co zaszło! Kto wy jesteście, powiedźcie, abym was mógł wspominać w ostatniej mojej modlitwie.
- Jesteśmy angielskimi podróżnikami - odpowiedział doktór; - postanowiliśmy balonem objechać Afrykę i podczas naszej jazdy mieliśmy szczęście ocalić pana.
- Wiedza ma swoich bohaterów - rzekł misyonarz.
- Religia zaś męczenników - dodał Szkot.
- Pan jesteś misyonarzem? - pytał doktór.
- Jestem kaznodzieją misyjnym Łazarzystów. Bóg mi was zesłał, niech będzie chwała Jego! Przybywacie z ojczystej części świata, opowiedźcie mi, proszę, o Europie, Francyi, od pięciu lat jestem bez żadnej stamtąd wiadomości.
- Pięć lat przebywałeś pan wśród dzikich? - zapytał Kennedy.
- Tak - odpowiedział młody ksiądz - są to barbarzyńcy, ale współbracia, których tylko religia może oświecić.
Fergusson, czyniąc zadość żądaniu misyonarza, długo opowiadał o Francyi. Ten słuchał go uważnie i łzy ciekły mu z oczu. Biedny człowiek ściskał dłonie Joe`go i Kennedy`ego, a ręce jego były rozpalone od gorączki. Doktór przyrządził mu parę szklanek herbaty, którą chory wypił z apetytem.
- Jesteście odważnymi podróżnikami - powiedział on - i wasze ryzykowne przedsięwzięcie uda się wam; ujrzycie znowu waszych krewnych, przyjaciół, ojczyznę...

Misyonarz znów popadł w takie osłabienie, że musiano go położyć. Fergusson trzymał go przez parę godzin na rękach. Nie mógł zapanować nad sobą, patrząc, jak życie szybko ulata, czyżby mieli go znów utracić, wyrwawszy z objęć śmierci? Doktór opiekował się chorym z największą pieczołowitością, dzięki temu nieszczęśliwy stopniowo odzyskiwał przytomność.

Z urywanych słów księdza dowiedziano się jego historyi. Misyonarz był biednym, młodym człowiekiem z Aradon, wsi w Bretanii, już od młodości marzył, aby zostać księdzem. Z życiem ascetycznem chciał połączyć życie pełne niebezpieczeństwa i wstąpił do zakonu księży Misyonarzy. W 20 roku życia opuścił swą ojczyznę i udał się do niegościnnych wybrzeży Afryki, a stamtąd, pomimo licznych przeciwności, dotarł do plemion, zamieszkujących górne dopływy Nilu. Przez dwa lata daremne były jego usiłowania celem nawrócenia niewiernych. Jedno z najdzikszych plemion Nyambarra uwięziło go; znosił najstraszniejsze katusze, ale pomimo to nie ustawał w nauczaniu i nawracaniu.

Plemię to w jednej z walk z sąsiadującym szczepem zostało rozbite, a jego pozostawiono na pobojowisku w mniemaniu, że wyzionął ducha. Zamiast jednak powrócić tam, skąd przyszedł, prowadził dalej swą pielgrzymkę. Najspokojniejsze czasy, jakie przeżył, były te, kiedy uważano go za idyotę; przyswoił sobie narzecza tych okolic i nie przestawał nawracać.

W ten sposób przebiegał jeszcze przez dwa lata barbarzyńskie kraje, gnany nadludzką siłą, której tylko Bóg użyczyć może.

Od roku przebywał wśród "Barafri", jednego z najdzikszych plemion Afryki.
Przywódca tego plemiona zmarł przed paru dniami, a ponieważ misyonarza obwiniono o przyczynienie się do jego śmierci, postanowiono go zgładzić. Męczarnie jego trwały od 40 godzin, miał on umrzeć, jak słusznie przypuszczał doktór, następnego południa. Gdy usłyszał odgłosy strzałów, odezwała się w nim chęć do życia. - Na pomoc, na pomoc - wolał i mniemał, że śni, gdy usłyszał z niebios pochodzące słowa pociechy.
- Nie żałuję ulatującego życia - dodał on - jest ono własnością Boga.
- Miej pan nadzieję - pocieszał go doktór - ocalimy cię od śmierci tak samo, jak ocaliliśmy od męczarni.
- Nie błagam niebios o to - odpowiedział ksiądz z pokorą. - Niech będzie pochwalony Bóg, który zezwolił mi raz jeszcze usłyszeć mowę ojczystą i uścisnąć dłonie przyjaciół.

Osłabienie znów nim opanowało. Przeszedł dzień pomiędzy nadzieją i obawą. Kennedy był bardzo wzruszony, a Joe niejednokrotnie ocierał łzy ukradkiem.
"Victoria" posuwała się bardzo wolno.

Około wieczora Joe oznajmił, że na zachodzie ujrzał olbrzymie światło. Pod wyższą szerokością możnaby przypuścić, że zjawisko to jest wielkiem światłem północnem. Zdawało się, iż niebo stoi w płomieniach. Doktór starannie zbadał to zjawisko.
- Może to być tylko wulkan czynny - powiedział.
- Ale wiatr niesie nas w tym kierunku - dodał Kennedy.
- To nic, przesuniemy się ponad tym wulkanem.

Po upływie 3-ech godzin balon znalazł się po za górami między 24°15` długości i 4°42` szerokości. Przed nim roztaczał się rozpalony krater, wyrzucający strumienie płynnej lawy i ciskający w górę rozpalone odłamki skał. Było to wspaniałe, ale zarazem niebezpieczne widowisko, gdyż wiatr gnał balon w kierunku atmosfery, stojącej w ogniu. Ponieważ wulkan był przeszkodą, której ominąć nie było można, musiano wznieść się ponad nią. Za pomocą rozgrzania dmuchawki balon wzniósł się do wysokości 6000 stóp.

Umierający ksiądz obserwował ze swego łoża ognisty krater, z którego wydobywały się wśród przeraźliwego łoskotu tysiące olśniewających płomieni.
- Jakie to piękne - rzekł - i jak nieskończenie wielką jest moc Boga, nawet w najstraszniejszych przejawach natury!
Około godziny 10-tej wieczorem wulkaniczna góra widniała na horyzoncie jak czerwony punkcik.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

RPA: Johannesburg
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

ANNO 4: Hipisi i karaibski rum czyli plaże Santa Fe
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl