HAWAJE
18:06
CHICAGO
22:06
SANTIAGO
01:06
DUBLIN
04:06
KRAKÓW
05:06
BANGKOK
11:06
MELBOURNE
15:06
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalności czy efektywności publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ¦wiatPodróży.pl » Autostopem w ¶wiat » AW¦ 26; 12`2000; Argentyna, Chile i Urugwaj
AW¦ 26; 12`2000; Argentyna, Chile i Urugwaj



1 grudzien 2000
Niestety. Antarktyka bedzie jedynym kontynentem, ktorego nie odwiedzimy podczas tej podrozy. Nie jet latwo zlapac na stopa statek, szczegolnie jesli jest to luskusowy "cruiser", na ktorym najtanszy bilet kosztuje 7 tysiecy dolarow. O prace na nim jeszcze trudniej, bo maja kompletna, profesjonalna zaloge zaloge zatrudniona przez firme. Coz... sprobowalismy.


Opuszczamy wobec tego pochmurne Ushuaya i jedziemy do slonecznego, ale okrutnie wietrznego Rio Grande, gdzie korzystamy z wczesniejszego zaproszenia Javiera z firmy samochodowej, do zatrzymania sie w pustym mieszkaniu nad biurem. Korzystajac z piekarnika robimy sobie wspaniala pizze na kolacje.

2 grudzien 2000
Znowu Chile. Punta Arenas - najwieksze miasto poludniowego kranca Patagonii. Caly dzien zajmuje nam dotarcie tutaj, najpierw kilkoma krotkimi stopami, jeszcze na Ziemi Ognistej, przy szalonym wietrze. Potem jednym dlugim stopem, do konca z mloda izraelska para podrozujaca wynajetym samochodem. Ponownie Ciesnina Magellana, ktorego pomnik stoi na centralnym placu Punta Arenas. Tu szczescie nam dopisuje. Zagadniety przez nas tuz po mszy w katedrze ksiadz kontaktuje nas z innym ksiedzem, Salezjanem, o imieniu (nie nazwisku, ale wlasnie imieniu) Rymski. Ksiadz Rymski prowadzie nas do domu ksiezy Salezjanow, gdzie dostajemy wytwornie podana kolcje w eleganckim salonie oraz goscinny pokoj z lazienka.

3 grudzien 2000
Nie odwiedzilismy na Tierra del Fuego pingwinow. Bo jedyna mozliwosc, gby je zobaczyc, to poplynac drogim, turystycznym katamaranem pod wyspe, na ktorej mieszkaja. Coz... wierze, ze jeszcze zobaczymy pingwiny, w innym miejscu, innym razem, ale zanim skonczymy te podroz. Poki co widzimy z okien samochodow jezdzac drogami Patagonii, strusie. Dzikie strusie, pasace sie spokojnie niedaleko drogi. Poza tym guanaco, z rodziny lamowatych, ale nieudomowione. Smukle, majestatyczne zwierzeta, pojedynczo lub w stadkach, wsrod dzikich, patagonskich krajobrazow. A dzisiaj, oprocz guanaco i strusi, flamingi. Rozowe flamingi brodzace w wodzie laguny niedaleko drogi.
Wszystko po drodze do Puerto Natales. Niewielkie, przyjemne miasteczko posrodku pustkowia.

4 grudzien 2000
Park Narodowy Torres del Paine. Strzeliste, skaliste, osniezone gory, potezne lodowce, wodospady i ukryte w dolinach laguny o niesamowitych kolorach zmieniajacych sie wraz ze sloncem i chmurami. Niektore malutkie, jak okragle lazurowe oczko wsrod zieleni, niektore wielkie tak, ze nie widac drugiego konca ginacego gdzies pomiedzy gorami. I stadka guanaco, pasacych sie spokojnie nad laguna lub stojacych samotnie przy drodze obserwujac przejezdzajacy autobus z obserwujacymi je turystami. To wszystko mamy szczescie podziwiac. Prawdziwe szczescie, bo nie stac nas na bilet wstepu do parku (ok 25$ za nas dwoje).
Dyrektor parku, do ktorego udalismy sie w Puerto Natales nie chcial nam pomoc, wiec nie pozostalo nam nic innego, jak pojechac i sprobowc szczescia na miejscu.
Dojazd tam tez nie okazal sie prosta sprawa. Zostalismy wysadzeni w malutkiej, przygranicznej wiosce Cerro Castillo, gdzie wiatr wial taki, ze prawie nie dalo sie isc. Odbija stad droga do Torres del Paine, tylko szkoda, ze nic nia nie jezdzi. Schronilismy sie przed wietrzyskiem w przydroznej kawiarence. Po pewnym czasie zatrzymal sie tu autobus z turystami. Kierowca zabral nas "a dedo" (na stopa) do parku. Tam udalo sie przekonc czlowieka sprzedajaceo bilety, aby nas wpuscil.
Ludzie przyjezdzaja tu na kilkudniowe, czasem tygodniowe wedrowki. My tylko na jeden dzien. Przy takim wietrze mala przejemnosc z wedrowania, ale zobaczyc bylo warto.

5 grudzien 2000
Raz na wozie, raz pod wozem... Wczoraj udalo nam sie dotrzec i za darmo zobaczyc park Torres del Paine w Czile. Dzis nie udalo nam sie dostac, ani w zwiazku z tym zobaczyc parku Los Glaciares w Argentynie. Coz, bywa i tak. Pusta droga w strone lodowca od czasu do czasu przejezdzaja wylacznie turystyczne busiki. Bez szans. Moze gdybysmy poczekali ze dwa, trzy dni... Nie starczylo nam tym razem cierpliwosci.
Wczorajsza noc spedzilismy w domu u pracownika wbijajacego pieczatki wjazdowe i wyjazdowe do paszportow, w przygranicznym Cerro Castillo. Rano wbil nam po pieczatce wyjazdowej, po czym pogadal z kierowca turystycznego autobusu, aby zabral nas do El Calafate. Szczescie, bo niewiele ta droga z Czile do Argentyny jezdzi. Luksusowy przejazd przez pustkowia do El Calafate. I na tym nasze szczescie sie konczy na dzien dzisiejszy. Nie tylko nie zabralismy sie w strone lodowcow, ale przeszedwszy miasteczko i stanawszy na drodze wyjazdowej, w strone Rio Gallegos, stoimy, stoimy, az do wieczora. Zrywa sie znowu wiatr i robi sie pozno, wiec dajemy spokoj i chronimy sie w pustym, budujacym sie na pustkowiu domu, jeszcze bez drzwi i szyb w oknach, ae zawsze od wiatru troche chroni. Jakos przetrwamy noc.

6 grudzien 2000
Argentyna. Nie jest juz tak latwo ze stopem, jak w Czile. Jest... beznadziejnie. Calutki dzien stalismy na drodze wyjazdowej z El Calafate. A samochody tylko smigaly. Sporo lokalnego ruchu, ale sporo tez jadacych dalej. Nic, nieczuli jacys ludzie. Czy moze to znak, ze nie powinnismy wyjezdzac z el Calafate nie odwiedziwszy pobliskich (ok. 80 km) lodowcow...? Czy moze, jak to bywa czesto - czekalismy na odpowiedniego stopa. Pod wieczor nagle, zatrzymal sie nam samochod. Z mama (Liliana) i corka (14-letnia Gala z niebieskimi wlosami) wracajacymi do domu - do Puerto San Julian. Nie wiem ile kilometrow, ale duzo, bo przyjechalismy kolo pierwszej w nocy. I zostalismy zaproszeni do domu, na pozny posilek i nocleg. Gordo, czyli Gruby (tak zostal nam przedstawiony ojciec rodziny) przygotowal specjalnie makaron z sosem grzybowym, bezmiesny, ostrzezony przez Liliane przez telefon, ze wiezie na kolacje dwoje wegetarian.

7 grudzien 2000
Niezle trafilismy. Nie tylko jestesmy u milej, troche szalonej rodzinki, z szescioma wielkimi psami i kilkoma kotami, ale jestesmy zaproszeni, aby zostac dluzej. W dodatku... widzielismy pingwiny! Nie zobaczylismy w Ushuaya, ale nie na darmo czekalismy caly dzien na tego stopa wczoraj. Dafne (starsza corka) obwiozla nas dzis smochodem po okolicy. Zobaczylismy pingwiny, drepczace swoim smiesznym, kiwajacym sie krokiem brzegiem wyspy. Co za szkoda, ze wyspy... Oddzielala nas od niej woda, niedaleko, ale nie do przejscia, czy przeplyniecia w tych warunkach, tak ze nie moglismy sie zblizyc. Popatrzelismy z oddali. Potem stadko lwow morskich kawalek dalej na wybrzezu. A na deser - laguna tuz pod miasteczkiem, z rozowymi flamingami.

8 grudzien 2000
Kolejny dzien w San Julian, bo ciezko opuscic tak mila rodzinke i miejsce. Dafne zabrala nas na przejazdzake bocznymi drogami przecinajacymi przeybrzezny step i widzielismy po raz kolejny guanaco. Dowiedzielismy sie tez, ze w San Julian zostala odprawiona pierwsza na argentynskiej ziemi msza - dla zalogi Magellana.
W nocy (tutaj jadaja kolacje ok 11 - 12 w nocy) zrobilismy dla calej rodzinki i przyjaciol super pizze. Jedynie Gala nie jadajaca warzyw musiala zrzucic prawie wszystko i jesc sam spod, ktory bardzo jej smakowal, wyrobiony profesjonalnie przez Chopina, wyrosniety na prawdziwych drozdzach.

9 grudzien 2000
Budzi nas rano Gordo i mowi, ze o 10:00 odplywa lodka na wyspe z pingwinami. Lodka jego przyjaciela Pinocho, wozacego turystow. Zabierze nas za darmo. Czy moglismy lepiej trafic...? Lodka zabiera nas najpierw na wyspe z olbrzymia kolonia kormoranow. Tutaj fotografujemy tylko z lodki, ale na wyspie z pingwinami mozemy wysiasc. Grupki pingwinow stoja na brzegu, niektore wskakuja do wody. Niewielkie, bo to gatunek pingwinow magellanskich, nie krolewskich, ale to nie ma znaczenia. W glebi wyspy ogladamy pingwiny w parach, przy swoich gniazdach wraz z malymi o szarym kolorze. Musza niezle pilnowac swoich domostw, bo nad cala wyspa kraza nieustannie mewy czychajac tylko na okazje, aby rzucic sie na pngwinie jajo. Pierwszy raz widzimy pingwiny w naturze i z tak bliska. W ogole sie nie boja. Mozna podejsc, pofotografowac z bliska. W drodze powrotnej - delfiny. Pinocho wypatruje je przez lornetke, podplywa, a potem to juz one same sie z nami bawia plywajac wokol lodki, przeplywajac pod nami, z jednej strony lodki na druga. Skaczac parami i trojkami przez fale... Mamy szczescie, bo to pierwszy od tygodnia sloneczny, bezwietrzny dzien. Tzn. pierwsza jego polowa. Jakby bylo malo niespodzianek na jeden dzien, Gordo odebrawszy nas z lodki, zawozi nas prosto do lokalnej rozglosni radiowej, gdzie od razu na antenie opowiadamy o pingwinach i ogolnie o naszej podrozy.
Kiedy po poludniu zegnamy sie z rodzinka i Gordo odwozi nas na stacje benznowa na naszej drodze, po ladnej pogodzie nie ma sladu. Hula szalenczy wiatr, taki ze ledwo da sie stac. W pare sekund przewiewa przez wszystkie warstwy naszych ubran i mrozi do kosci. Chowamy sie w vbudynku stacji i czekamy. Niewielki ruch, ale po jakims czasie zapytany gosc, czy moze nas podwiezc odpowiada pytaniem na pytanie: "Lubicie predkosc?", "To jedziemy". Do Buenos Aires stad jedyne 2000 km z kawalkiem... Teraz w dwie godziny przemierzamy pierwsze trzysta kilometrow, do Caleta Olivia.

10 grudzien 2000
Argentyna to nie Czile. Nie jest latwo ze stopem. Do tego zycie utrudnia szalenczy, nieustajacy wiatr. Tutaj nie jest juz taki zimny, ale za to sypie pylem i drobnym piaskiem. Powoli nam idzie poruszanie sie w takich warunkach. Przejezdzamy najpierw kawalek, do Comodoro Rivadavia, potem wiekszy kawalek, prawie 400 km do Trelew. O takie kawalki oddalone sa od siebie miejscowosci na tym pustkowiu. Pomiedzy nimi nic, tylko plaski, niekonczacy sie step.


Argentyna i Urugwaj

11 grudzien 2000
Wczoraj troche jak po grudzie i pod wiatr (w doslownym znaczeniu!). Dzis nie przestaje wiac, ale idzie nam jakby z wiatrem, wszystko samo sie uklada. Idac rano ulica widzimy pomieszczenie z internetem. Pytamy ile kosztuje godzina. "Nic - tu jest publiczny, darmowy dostep". Wiec korzystamy. Ja nadrabiam zaleglosci w korespondencji, Chopin znowu dopracowuje nasza stronke. Po poludniu dopiero udaje nam sie wydostac na droge. Ale dzis nie stoimy dlugo. Jeden krotki stop do rozjazdu na Puerto Madryn, ale nie skrecamy, jedziemy dalej na polnoc. Zabiera nas czlowiek i wiezie kilka godzin do Viedma. Jutro bedzie kontynuowal - prosto do Buenos Aires i mozemy sie zabrac. Jestesmy umowieni na stacji benzynowej. Gosc nocuje w hotelu. My gotujemy sobie w parczku na glownym placu, po czym rozgladajac sie za noclegiem pytamy ludzi, ktoredy do rzeki. Pokazuja nam kierunek, po chwili wolaja i zapraszaja do siebie na noc. Dziewczyna w naszym wieku, mezczyzna w wieku mojego ojca, ale dobrana, szczesliwa para. Do pozna w nocy rozmawiamy popijajac mate.

12 grudzien 2000
Buenos Aires. Spedzilismy dzien w samochodzie przejezdzajac sprawnie tysiac kilometrow. Chopin troche prowadzil. Co za zmiana. Z mrozacego wiatru na wilgotny upal. Ponad 30 stopni, a przy tej wilgtnosci wydaje sie znacznie wiecej. Zatrzymujemy sie u Felixa i jego rodziny. Felix to ten kierowca ciezarowki, ktory podwiozl nas do Ziemi Ognistej dwa tygodnie temu i zaprosil do siebie.

13 grudzien 2000
Dzien przemierzania na piechote stolicy. Olbrzymie, ruchliwe, tloczne, halasliwe, drogie miasto, w ktorym znajdujemy sie nagle po paru tygodniach na pustkowiach Patagonii. Same dostanie sie do centrum i powrot do dzielnicy naszych gopodarzy pochlania prawie nasz dzienny budzet. Staramy sie dowiedziec czegos na temat statkow do Australii, ale nie jest to latwe. W polskiej ambasadzie milo nas przyjmuja, ale nie maja wiele informacji. Dostajemy namiar na jedno biuro, w ktorym pracujaca tam Polka tez nie jest w stanie nam pomoc. Coz... spodziewalam sie, ze nie bedzie to latwe.
Na pocieszenie wywolujemy moje zdjecia - od Ekwadoru, przez Peru, Czile az do teraz. Nie moge sie napatrzec.

14 grudzien 2000
Nie wiem ile kilometrow robimy dzis pieszo po ulicach Buenos Aires. Od centrum do portu i od jednej agencji morskiej do drugiej. Niestety, wiekszosc agencji nie ma statkow plywajacych w interesujacym nas kierunku. Ciezko tez zdobyc jakiekolwiek informacje. Dopiero pod koniec dnia udaje nam sie zdobyc liste z adresami i telefonami wszystkich agencji morskich w stolicy. Jutro bedziemy dzwonic.

15 grudzien 2000
Poad 6 dolarow wydajemy rano na telefony i dowiadujemy sie tylko, ze jedna agencja ma statek wyplywajacy 19 i drugi 27 grudnia do... Singapuru, gdzie robia "transbordo" (przeokretowanie?) na inny statek do Australii. Zawsze to jakas opcja. Pytanie tylko, czy nas zabierze... Poki co nie udaje nam sie znalezc zadnego servasowego hosta, a nie mozemy siedziec tyle u naszego kierowcy, wiec opuszczamy Buenos Aires i jedziemy do Rosario, jakies 300 km na polnoc, dokad dawno juz zapraszali nas ludzie, ktorzy podwiezli nas kiedys w Brazylii i z ktorymi od tego czasu jestesmy w kontakcie. Rodzinka Abratti. Alicia i Hugo z piecioma synami, z ktorych dwoch juz tylko mieszka w domu. Alicia uczy angielskiego, ale rozmawiamy po hiszpansku. Obwoza nas w nocy po Rosario pokazujac nam dumnie swoje calkiem ladne miasto.

16 grudzien 2000
Dzien w domu u Alicji i Huga spedzamy... przed komputerem i skanerem. Korzystajac z okazji skanujemy wywolane niedawno zdjecia. Osiem filmow, a ze wiekszosc zdjec jest warta umieszczenia na naszej stronie - sporo to trwa. Jeszcze teraz, o 2:30 w nocy, Chopin ciagle dziala na komputerze. Choc tutaj to jeszcze normalna pora.
Zrobilismy wieczorem pizze, bylo male spotkanie przyjaciol Patrycja, najmlodzego syna, ktorzy wybieraja sie niedlugo do Boliwii i Peru. Chlopaki chca zrobic trase, jaka my zrobilismy z Alasanem, przez ruiny Choquekirao do Machu Picchu. Poopowiadalismy troche.

17 grudzien 2000
Jestesmy zaproszeni do Alicji i Huga na Boze Narodzenie. Skorzystamy z zaproszenia, a tuz po swietach wrocimy do Buenos Aires sprobowac zalapac sie na statek do Singapuru 27 grudnia. Do Wilgilii jeszcze tydzien, wiec pojedziemy sobie przez ten czas zwiedzic pobliski Urugwaj. U Alicji w domu choinka, pakowanie prezentow, w miescie swiateczne ozdoby. Tylko ciezko jakos wyczuc swiateczny nastroj, kiedy na dworze wszystko zielone, goraco, slowem - pelnia lata.
Wyruszamy kolo poludnia w strone Urugwaju. Popijajac mate z gosciem w ciezarowce przejezdzamy przez Santa Fe i Parana. Potem, stoimy i stoimy, pare godzin, az tuz przez zmrokiem zabiera nas pickup jakies 30 km dalej, do Crespo, malego miasteczka, w ktorym urzeduje polski ksiadz. Pare osob nam o nim mowi, ale nie udaje sie nam z nim spotkac, bo do pozna w nocy nie wraca z odprawianej w jakiejs wiosce mszy. Spimy dzis na trawie w milym parczku, pod golym niebem. W koncu jest na tyle cieplo, ze nie trzeba szukac schronienia wewnatrz.

18 grudzien 2000
Urugwaj. Ostatni kraj, jaki nam pozostal w Ameryce Poludniowej.
Pominelismy tylko niewielkie Gujany i Surinam na polnocy.
Ciezko ze stopem. W okrutnym upale, od ktorego odwyklismy i w spalajacym sloncu, bez kawalka cienia czekamy z rana kilka godzin. Kawalek do przodu i kolejne kilka godzin, tak ze jestesmy juz niezle spaleni. Potem w koncu ruszamy. Najpierw do Gualeguaychu niedaleko granicy, potem prosto do Urugwaju, z czlowiekiem jadacym z Buenos Aies do Montevideo, naprawic cos stukajacego w smochodzie, bo w Urugwaju taniej. My do Montevideo dopiero jutro, bo dowiadujemy sie po drodze, ze warto zobaczyc Colonie, miasteczko zalozone przez Potugalczykow. Docieramy tu juz po zmroku. Rzeczywiscie, ladne, spokojne miasteczko z zabytkowa starowka z brukowanymi uliczkami.

19 grudzien 2000
Montevideo. Przyjemne miasto, jak na stolice. Ze wspanialym zachodem slonca na plazy dzis wieczorem. Plaz tutaj pod dostatkiem, W Montevideo zyje 1,5 miliona ludzi, drugie 1,5 miliona - poza stolica, w pozostalej czesci Urugwaju. Dlatego tu tak spokojnie. Ciekawy widok na ulicach miasta - prawie wszyscy Urugwajczycy chodza z termosem pod pacha i popijaja niustannie mate z tradycyjnych, specjalnych naczynek. Nie wyszlo z hostami servasowymi, wiec spimy dzis na uniwersytecie, do ktorego weszlismy przypadkiem wieczorem, w ktorym wlasnie odbywa sie strajk. Zaszylismy sie w jednej z otwartych sal wykladowyc i chyba zostniemy zamknieci na noc.

20 grudzien 2000
Pare dni tylko do Swiat Bozego Narodzenia - a my spedzamy pol dnia na plazy w Punta del Este, spalajac sie na sloncu i kapiac. Tu wlasnie zaczyna sie lato. Punta del Este to strasznie turystyczne i drogie miejsce, rozwijajace sie glownie dzieki bogatym Argentynczykom przyjezdzajacym tu na weekendy i na lato, bo dla nich podobno taniej niz pojechac na plaze argentynska. My nie zauwazamy, aby bylo taniej - kilogram pieczywa - 4 dolary! W kazdym razie, przyjemne plaze.
Wykapawszy sie, ruszamy dalej. Chcemy dotrzec do granicy z Brazylia, ale stop tu dziala powoli i malymi kawalkami, a czas leci, zbliza sie Wigilia i nie chcemy spoznic sie na nia do Alicji i Huga w Rosario. Postnawiamy, ze dzis zajedziemy, dokad zajedziemy, a jutro z rana zaczniemy wracac. Pod wieczor stojac na rozdrozu, mamy dylemat - czy lapac stopa w strone plazy La Paloma, czy dalej w strone granicy brazylijskiej. "Urim i Tumim" - rzut moneta. Moneta mowi - granica. I... ma racje. Po chwili zatrzymuje nam sie rodzinka i nie tylko podwozi spory kawalek, ale zaprasza na noc do swojego domu, tuz przy kolejnej plazy, niedaleko Castillo. Mieszkaja na zmiane troche w USA, troche tutaj. Za pieniadze zaobione w Stanach wybudowali tutaj dom i stawiaja osrodek turystyczny, domki, campingi. Cala rodzinka, najbardziej dzieci, 11-12sto letni chlopcy, mieszaja hiszpanski z angielskim. Korzystamy z intrnetu, ogladamy po raz pierwszy film na DVD. Jutro rano podwioza nas do Montevideo. Wiadomo, ze najlepiej podejmowac wlasne decyzje, ale czasem warto zdac sie na przeznaczenie.

21 grudzien 2000
Ponownie Montevideo. I ponownie zostajemy wysadzeni tuz przy porcie. Czy to znak...? Lepiej sprawdzic, bedac tak blisko. Zdobywamy numer "control maritima", tu powinni wiedziec wszystko na temat wyplywajacych statkow, rowniez do Australii. Ale jak sie okazuje, przez telefon ciezko cokolwiek wydobyc. Czekam wiec na lawce z plecakami, a Chopin idzie sam do biura z misja dowiedzenia sie, czy i kiedy wyplywaja statki do Australii.
Wieczor. Hotel Centro w San Jose. Tak - dzisiejsza noc spedzamy w hotelu. W pokju z wielkim lozkiem, telewizorem, lodowka pelna napojow. Najciekawsza rzecz w tej podrozy, to fakt, ze nigdy nie wiemy, gdzie spedzimy dana noc. Pod drzewem, na plazy, w kosciele, czy... w hotelu. Jedziemy i patrzymy co sie wydarzy. A dzis wydarza sie tak, ze czlowiek, ktory nas zabiera po dlugim czekaniu za Montevideo, proponuje, abysmy spedzili noc na jego koszt w hotelu w San Jose. Nie przejechalismy dzis zbyt wiele, ale zblizal sie juz wieczor, wiec - czemu nie?
Aha, z Montevideo nie ma zadnych statkow przemierzajacych Pacyfik.

22 grudzien 2000
Wczorajsza noc w hotelu - dzisiejsza w kapliczce niedaleko wjazdu do tunelu "subfluvial", pod rzeka Parana. Caly dzien powolnego przemieszczania sie stopem, z Urugwaju do Argentyny, w strone Rosario. Tuz po przekroczeniu granicy mamy dwie drogi do wyboru, aby wrocic do Rosario. Wybieramy te przez Santa Fe, tylko trzeba podjechac kilkanascie kilometrow do tej drogi. Drobiazg. Stoimy... nie wiem ile, ze trzy godziny. Tak zbrazowielismy na urugwajskim sloncu, ze jestesmy ciemniejsi, niz wiekszosc lokalnych ludzi. Moze dlatego tak ciezko ze stopem. Samochody tylko smigaja i niektorzy kierowcy pokazuja, ze jada tylko tu blisko. My tez... Drugi raz pomaga nam moneta. Pytamy, czy mamy stac dalej, czy przejsc na druga strone drogi i zaczac lapac w przeciwnym kierunku, droga przez Buenos Aires, ktora nie chcielismy jechac. Moneta potwierdza, ze tak, zmienic kierunek. Przechodzimy. Po pieciu minutac zatrzymuje sie czlowiek, jadacy... jeszcze inna droga, ale w strone Santa Fe, tak jak chcielismy. Jutro powinnismy dotrzec do Rosario, jestesmy juz blisko.

23 grudzien 2000
Okazuje sie, ze nie jest to takie proste, jak sie wydawalo. Dwie drogi z Santa Fe do Rosario, szybka, bezposrednia autostrada i rownolegla, podrzedna, przez male miasteczka i wioski. Zle oznaczone na mapie. Ladujemy na tej podrzednej. Ale nie ma tego zlego... Trafiamy na sezon truskawkowy i objadamy sie swiezymi, tanimi tuskawkami. Poza tym trafiamy na piekranie, w ktorej piekarz nie tylko czestuje nas bulkami, ale zaprasza do skorzystania z interenetu. Takie mamy szczescie do ludzi.
Dotarwszy w koncu do Rosario, wysiadamy przy olbrzymim supermarkecie "Carrefour", gdzie tlumy ludzi w przedswiatecznej goraczce i szale zakupowym wypelniaja po brzegi prezentami i zakupami supermarketowe wozki. W tle swiateczna muzyka. Rozdzielamy sie na pol godziny. Udaje mi sie znalezc dla Chopina to, o czym marzyl - zestaw do parzenia mate. Specjalne naczynko z wydrazonej "calabasy" (malego dyniowatego owoca), do tego specjalna metalowa rurka do picia. I pol kilo najlepszej mate. Oprawiamy tez i pakujemy powiekszone odbitki zdjec, ktore zrobilismy w prezencie dla Alicji i Huga. Jestesmy gotowi do jutrzejszej Wigilii.

24 grudzien 2000
Swiateczne obrusy, ozdoby, swieczki, na kilku polaczonych stolach na tarasie, bo cieplo. Tak cieplo, ze zasiadajac do kolacji wigilijnej ok 22:00 wszyscy w krotkich rekawkach. Alicja i Hugo, dziadkowie, pieciu synow z narzeczonymi i zonami, oraz my. Glowne danie wieczerzy - nadziewany indyk. Dla nas - dodatki do indyka, czyli szparagi, buraczki, pieczywo... Alicja bardzo sie stara, kupila specjalnie dla nas weganski, bezjajeczny majonez. Zrobilismy tez we trojke (Alicja, Chopin i ja) wspaniale weganskie ciasto - kruchy placek z figami, suszonymi sliwkami, rodzynkami, orzechami, migdalami, sezamem i miodem. Rewelacja. Przez caly wieczor i noc huk i wstrzaly fajerwerkow - prawie jak u nas na Sylwestra, o 12 w nocy stukniecie sie lampka szampana i zyczenia "Feliz Navidad". Potem dopiero otwieranie prezentow. Okazje sie, ze... mamy dwa zestawy do parzenia mate. Alicja i Hugo sprezentowali nam elegckie mate (tak nazywa sie tez samo naczynko). No to mamy dwa. Jedno odeslemy do Polski, drugie Chopin mowi, ze chce zabrac ze soba, aby miec co robic na statku.
Milo spedzamy wieczor. Cieszymy sie, ze choc nie z nasza wlasna, ale z rodzina. Znalezlismy dom z dala od domu.
W nocy tylko troche mi teskno za Wigilia prawdziwie po polsku. Ze sniegiem, oplatkiem, kapusta z grzybami, makowcem, uroczystym nastrojem...

25 grudzien 2000
Swieta, jak to swieta. Nie robi sie wiele, oprocz jedzenia. Patricio, najmlodszy syn przeprowadza z nami wywiad do lokalnego czasopisma, z ktorym wspolpracuje. Wieczorem Marta, siostra Alicji zbiera nas i babcie (swoja mame) na swiateczny koncert "Misa Criolla". Swiateczne utwory w poludniowoamerykanskim wydaniu. Solista, chor, oraz zespol grajacy na instrumentach z boliwijskiego Altiplano. Najwieksze wrazenie robia utwory wykonane przez wszystkich razem jednoczesnie. Na koniec "Noche de Paz" (Cicha Noc) w wykonaniu artystow wraz z widownia z zapalonymi tysiacami swieczek.

26 grudzien 2000
Wieczor. Mieszkanie Diany - naszej servasowej gospodyni na dwudziestym pietrze, w centrum Buenos Aires.

Rano zegnamy sie ze wspaniala rodzinka Abratti. Marta z dziadkiem odwoza nas na autostrade i wysadzaja przy "peaje" (miejscu, gdzie zatrzymuja sie samocody, aby uiscic oplate drogowa). Po chwili czekania zabiera nas czlowiek szybkim samochodem i w mgnieniu oka pokonujemy 300 km do stolicy. Tu zaprasza nas na chwile do siebie, po czym podwozi do centrum, skad jego szofer zawozi nas prosto pod terminal 5 portu, gdzie czeka statek wyplywajacy jutro do Singapuru. Statek o obiecujacej nazwie "Ever Guest".

Wiedzielismy, ze nie bedzie to proste. Samo wejscie do portu tez stanowi wyzwanie. Po dlugich pertraktacjach ze straznikami w budce przy wejsciu okazuje sie, ze jedynym wyjsciem, aby wejsc, jest udanie sie do biura agencji morskiej i otrzymanie pisemnej autoryzacji. Biuro w innej czesci miasta. Juz zaczynamy isc, kiedy nadjezdza samochod z agencji. Rozmawiamy. Zabieraja nas prosto na statek. Olbrzymi, towarowy statek, ma ktory portowe dzwigi laduja olbrzymie kontenery. Statek z winda! W windzie spotykamy kapitana. Wszystko tak dobrze sie uklada... Do momentu, az kapitan-Tajwanczyk prowadzi nas do swojego biura. Czestuje coca-cola, wysluchuje naszej historii i... odpowiada po prostu "this is impossible" (niemozliwe). Na nic zdaja sie nasze tlumaczenia, ze to nasza jedyna szansa, ze statkowi 100 kilogramow wiecej nie robi roznicy, ze gdyby tylko chcial... Tajwnczyk twierdzi, ze jego wladza jest ograniczona wylacznie do kierowania statkiem i zaloga. A ze nie jestesmy zaloga... Jak mozemy zostac? Poprzez agencje w Tajwanie. Coz... "Ever Guest" nie okazuje sie zbyt goscinny. Niedlugo przyplywa inny statek, plynacy bezposrednio do Australii. Co nam pozostaje? Sprobujemy.

27 grudzien 2000
Dzien w Buenos Aires. Darmowy internet przy bibliotece publicznej. Imponujacy cmentarz Recoleta, wygladajacy bardziej jak miasto z eleganckimi kamienicami, tyle ze to grobowce. Pobliskie centrum kulturalne z ekspozycjami malartstwa, rzezby, fotografii, mlodych artystow z regionu. Wieczorem w domu, domowej roboty pizza i kilka filmow w TV. Miastowe zycie.

28 grudzien 2000
Przeprowadzka od Diany do innego servasowego hosta - Sebastiana Spolskiego. Diany mama jest Polka, dziadkowie Sebastiana rowniez, tyle osob tu spotykamy o polskim pochodzeniu. Dzis spedzamy pare godzin w ambasadzie polskiej, gdzie pomocny pan konsul udostepnia nam telefon do naszych poszukiwan. Poszukiwan alternatywnych mozliwosci przedostania sie do Australii. Oby nas zabral statek... Ale jesli nie, to co...? Dzwonimy do linii lotniczych. Tak z ciekawosci. Wszystkie miejsca na najblizszy miesiac wykupione, poza tym jeden bilet kostuje ok. 2000 dolarow. Gdyby nawet kosztowal 1000, to i tak nie mamy na dwa bilety. Co tu zrobic...?
Wysylamy po polsku i po angielsku e-maile do wszystkich na naszej liscie z zapytaniem, czy maja jakies pomysly. Najbardziej niesamowita rzecz - dostajemy e-mail od Rayana ze Stanow, ktory "przypadkiem" wdepnal na nasza strone. I "przypadkiem" tak sie sklada, ze jest w biznesie morskim. Nie czytajac nawet naszego ostatniego listu, przeysla nam garsc wskazowek i mowi, ze postara sie pouruchamiac rozne swoje kontakty.

29 grudzien 2000
Pol dnia w ambasadzie polskiej. Pan konsul przynosi specjalnie dla nas wlasnego laptopa, abysmy mogli szukac na internecie czego potrzebujemy. Szukamy. Sprawdzamy informacje na temat lotow jako kurier, bo jest to jedna z opcji. Niestety, jako kurier za darmo, albo z wielka znizka mozna poleciec tylko ze Stanow.
W bibliotece odnajdujemy czasopismo, w ktorym pare tygodni wczesniej widzialam artykul o samotnej wyprawie Geronima San Martin, Argentynczyka z Buenos Aires, jachtem prawie na biegun plnocny, potem do Ushuaya. Od redakcji dostajemy e-mail Geronima, chcielibysmy sie z nim spotkac, moze on bedzie mial jakis pomysl.
Wracajac do domu zatrzymujemy sie nagle przed sklepikiem loterii. Wchodzimy. Nie wiemy wiele na temat licznych tutejszych gier. Pytamy sprzedawcy co moze polecic. Proponuje jakiegos totolotka, do wygrania wiele milionow dolarow, jakas zawrotna, nieprzemawiajaca do mnie suma. Tyle nie potrzebujemy. To moze inna loteria? Typujac cztery cyfry mozna wygrac 3500 dolarow. Akurat na dwa bilety do Australii! Za dolara fundujemy sobie troche nadziei i poprawe nastrojow. Wyniki dzis w nocy.

30 grudzien 2000
Kolejna przeprowadzka, do kolejnej osoby z Servasu. Laura, samotnie mieszkajaca Zydowka polskiego pochodzenia, czekala na nas w swoim niewielkim mieszkanku z lunchem i para przyjaciol.
Monika przeslala nam adres internetowej strony z konkursem na podroznika roku 2000. W ostatniej chwili, bo zgloszenia mozna nadsylac do konca 31 grudnia, czyli do jutra. Cala noc opracowujemy nasze zgloszenie. Ja pisze tekst, razem wybieramy ilustrujace go najlepiej zdjecia, Chopin nadaje calosci forme. Startujemy oczywiscie w kategorii "Swiat".

31 grudzien 2000
Co za pechowy dla nas ostatni dzien tego tysiaclecia. Nic gorszego chyba nie moglo sie wydarzyc. Idziemy rano do portu, aby porozmawiac z kapitanem statku plynacego do Australii. Tam mowia nam, ze... "Herman Oldendorf" odplynal o szostej rano. Zle nas poinformowano przez telefon. Brak slow...
Co teraz...? Zupelnie nie wiemy. Rozwazamy jednoczesnie wszystkie mozliwosci. A mozliwosci sa nastepujace:
* jechac do Valparaiso w Chile, zlapac statek, na ktory spoznilismy sie dzis rano, zawija on tam przed przebyciem Pacyfiku.
* jechac do Sao Paolo w Brazylii, tam jest wiecej statkow
* wracac przez cala Ameryke Polnocna do Panamy - tam jest wiecej mozliwosci
* zostac w Buenos Aires, zarezerwowac bilet na samolot (najblizsze wolne miejsca za jakies 20 dni) i szukac sponsora
* kupic jeszcze jeden bilet na loterie
* wrocic do Stanow popracowc z miesiac i zarobic na bilet - propozycja Jasona
* ...sami nie wiemy, co jeszcze...
Za pare godzin poczatek Nowego Roku, Nowego Wieku, Nowego Tysiaclecia. Mamy nadzieje, ze przyniosa nam w podarunku jakies rozwiazanie. Moze takie, na jakie w ogole nie wpadlismy...

¬ródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto klikn±ć

1


w Foto
Autostopem w ¶wiat
WARTO ZOBACZYĆ

Peru: Machu Picchu
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

USA ZACH 10: Wyprawa w Dolinę ¦mierci
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ¦wiatPodróży.pl