HAWAJE
09:20
CHICAGO
13:20
SANTIAGO
16:20
DUBLIN
19:20
KRAKÓW
20:20
BANGKOK
02:20
MELBOURNE
06:20
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalności czy efektywności publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ¦wiatPodróży.pl » Autostopem w ¶wiat » AW¦ 25; 11`2000; Chile i Argentyna
AW¦ 25; 11`2000; Chile i Argentyna



1 listopad 2000
Pierwszy dzien w nowym kraju. Inny swiat. Cywilizacja. i jej dobre i zle strony. Skonczyly sie sniadanka na lokalnych ryneczkach, gdzie w kazdym miasteczku mozna bylo znalezc cos innego, ciekawego sprzedawanego przez lokalne Indianki. Koniec "emoliente caliente", "quinua con manzana", czy "chicha de maiz". Tu wszedzie mozna kupic te sama coca cole, czy te same francuskie bulki. Biale francuskie bulki kupujemy sobie wlasnie na sniadanie i zjadamy z przemyconym jeszcze z Peru avocadem, siedzac kulturalnie przy stoliku przed sklepikiem w Arika. Chopinowi sie podoba. Ja wole chaos i kolory lokalnych targowisk.


Jak szybko spelniaja sie zyczenia. Pierwszy stop wywozi nas tuz poza miasto i wysadza kolo wielkiej hali targowej warzywno-owocowej. Inaczej niz w Peru - kulturalne, uporzadkowane stoiska. Ale ceny - zaskakujaco niskie i wielki wybor wszystkiego. Zaopatrujemy sie w swiezy zapas owocow i warzywek i swiezowycisniety olej z lokalnych oliwek i ruszamy dalej.

Wszystko zaczyna sie ukladac. Nie czekajac dlugo zalapujemy przyjemna ciezarowke. W czystej, przestronnej kabinie, rozmawiajac z kierowca jedziemy przez olbrzymie, suche, pustynne tereny, az do poznego popoludnia, do Iquique. Tylko kolejny szok po drodze, okazuje sie ze nawet z Ariki nie mozna przewozic swiezych produktow dalej wglab kraju, bo Arika za blisko Peru. Ale i tym razem udaje nam sie pomyslnie przejsc kontrole.

Po drodze nasz kierowca zatrzymuje sie dla nas przy Humberstone - opuszczonym miasteczku. Kwitlo tu zycie w zeszlym stuleciu, kiedy to wydobywano z tych pustynnych terenow saletre. Chile stoczylo z Peru i Boliwia ostra bitwe o saletre, w ktorej zagarnelo obu krajom te zyzne w ten surowiec rejony. Potem, kiedy zastapiono saletre nawozami sztucznymi, wydobycie przestalo sie oplacac. Humberstone i podobne osady zostaly porzucone. Do dzis stoja opustoszale domy, sklepiki, szkola, kosciol, nawet pokazny teatr przy glownym placyku. Dzis tylko pomiedzy pustymi budynkami hula wiatr i spaceruja turysci. Iquique tez okazuje sie ciekawym miastem, szczegolnie kolonialne centrum z drewnianymi budynkami. Miasto powstalo dzieki kopalniom, a dzis rozwija sie preznie dzieki najwiekszej w Ameryce Poludniowej strefie wolnoclowej "Zofri". Dzis wszystko pozamykane, bo Swieto Zmarlych. Widzielismy procesje na ulicy, cos jak u nas na Boze Cialo.

2 listopad 2000
Tu gdzie pustynia spotyka sie z oceanem. Tak okreslic mozna tereny, przez ktore przejezdzalismy przez caly dzisiejszy dzien. Na przybrzeznym skrawku, gdzie najsuchsza pustynia swiata, spotyka sie z najwiekszym oceanem, porozrzucanych jest kilka rybackich osad, po drodze z Iquique do Tocopilla, dokad dzis dojechalismy. Po drodze tylko ciemna niebieskosc wody i szarosc Atacamy, troche piasku, troche wysuszonej ziemi, troche kamieni i skal, wzgorza. Zero zieleni, ani nawet suchego krzaka. Kobieta, ktora nas podwozi, mowi ze nie pada tu nigdy. Nawet raz do roku? NIGDY. Z zywych istot zyja tu tylko ludzie. Glownie z rybolowstwa. Oraz kopalni - soli, miedzi, mineralow. Spimy dzis przy bialym kosciolku na wzgorzu nad Tocopilla, tuz obok torow kolejowych, ktorymi przejezdza co jakis czas z wielkim hukiem pociag towarowy

3 listopad 2000
Przemierzajac olbrzymie pustynne, szare tereny dotarlisy dzis do San Pedro de Atacama. Stad mozna wybrac sie na Gejzer Tatio, czy nad salary, laguny, wulkany, gorace zrodla, itp. Problem w tym, ze wybrac sie mozna glownie z agencja turystyczna, ktorych w malej wiosce San Pedro nie brakuje. A agencje oczywiscie kosztuja tyle, ze nas nie stac, poza tym nie sa w naszym stylu. Pojdziemy wiec na droge i zobaczymy, czy cokolwiek bedzie jechac w strone gejzeru. Poki co, czekamy na lawce na placyku, az otworza sklep, bo musimy zrobic zaopatrzenie, a tu cala wioska pograzona w popoludniowej sjescie.
Spimy dzis u goscinnych zolnierzy na pustyni za wioska. Wyszlismy na droge w strone gejzerow, ale nie jechalo zupelnie nic, wstapilismy wiec do mijanej bazy, pogadalismy, szef piekl wlasnie wlasnego wyrobu bulki, wiec nas zprosil - najpierw na kolacje, potem na nocleg. Milo, bo choc w dzien tu upaly nieznosce, w nocy prawie mroz, do tego wial wiatr, wiec zamarzlibysmy na zewnatrz.

Dowiedzielismy sie poza tym, ze gejzery najbardziej aktywne sa o poranku, a aby tam na czas dotrzec, trzeba wyruszyc ok czwartej nad ranem. Planujemy wstac o tej porze i zobaczyc, czy przejedzie cos oprocz turystycznych busikow i czy nas zabierze.

4 listopad 2000
Dlugi dzien. Nasz Dobry Duch nas nie opuszcza. Wychodzimy na droge tuz po czwartej z rana, kiedy to cala pustynia pograzona jest jeszcze w ciemnosci bezksiezycowej nocy, tylko ze swiatlem miliona gwiazd. Na przenikliwym zimnie czekalmy zapatrzeni w niebo i zasluchani w cisze nocy. Po jakiejs pol godzinie przejezdza pierwszy busik z turystami. Potem drugi. Potem... pickup z mlodymi Chilijczykami, ktory nas zabiera na pake. Przez kolejne trzy godziny, ogladajac zmieniajacy sie krajobraz o wschodzie slonca, zamarzamy zmierzajac w strone gejzerow.

Ale warto. Gejzery o poranku robia niesamowite wrazenie. Porozrzucane na sporej przestrzeni kleby bialej pary buchajacej prosto z ziemi. Niektore malutkie, niektore olbrzymie. Jak miniwulkaniki tryskajace zamiast lawa - goraca woda. Wskakujemy do naturalnego basenu z goraca, parujaca woda prosto z gejzera. Wygrzewamy sie w goracej wodzie, uwazajac, aby sie nie poparzyc, podczas, gdy na zewnatrz tak zimno (w koncu to ponad 4000 mnmp), ze obok na ziemi lezy lod. Woda w trzech stanach skupienia. Wrazenie niezapomniane.
Z naszymi Chilijczykami nie tylko wracamy z powrotem do San Pedro, ale jeszcze zalapujemy sie na kolejna wyprawe - nad Salar Atacama i lagune z flamingami. Pustynia ma sporo do zaoferowania, a krajobraz nieustannie sie zmienia. Salar bialy, slony, ale inny od Salaru Uyuni, ktory ogladalismy w Boliwi. No i laguna z flamingami. Tylko Chopinowi psuje sie aparat i przestaje robic zdjecia.

Mijajac jeszcze Ksiezycowa Doline udaje nam sie opuscic San Pedro i dotrzec do Calama, wiekszego gorniczego miasteczka posrodku pustyni, tuz obok najwiekszej na swiecie otwartej kopalni miedzi.

5 listopad 2000
Milo sie tu w Chile jezdzi stopem. Nie tylko sa dobre drogi, ludzie maja smochody i zabieraja stopowiczow, ale jeszcze czestujac nas w samochodzie napojem przepraszaja, ze nie maja szklanek, bo nie wiedzieli, ze beda mieli gosci. Zatrzymujemy sie dzis w Antofagascie, miescie nad oceanem, po przejechaniu tylko 200 km z Calamy, bo mamy zaproszenie od mieszkajacej tu rodzinki, ktora podwozila nas pare dni temu. Tak wiec obiad z rodzinka, po czym maly wypad nad piekne miejsce nad oceanem z wystajacym z wody poteznym naturalnym lukiem i kilkoma innymi na wybrzezu.

6 listopad 2000
Niesamowicie sie tu podrozuje. Pozegnwszy sie z nasza rodzinka wychodzimy na stopa. W srodku miasta, jeszcze wystawiamy kciuki, aby ktos nas zabral przynajmniej do wyjazdu. Po dwoch minutach zatrzymuje sie elegancki samochod - z kobieta za kierownica. Jedzie w strone wyjazdu z miasta. Po pieciu minutach rozmowy zaprasza nas do domu na lunch. Ma soczewice, tez prawie nie je miesa. Trudno odmowic. Piekna, stylowa willa na wzgorzu, z basenem i widokiem na ocean. Pelna instrumentow muzycznych, bo Marcela ma czterech umuzykalnionych synow. Chopin w siodmym niebie. Nie moze oderwc sie od super wielkiego, nowoczesnego syntezatora, podczas kiedy ja rozmawiam z Marcela uwijajaca sie przy lunchu i serwujaca nam swiezy sok z kiwi i banana. Caly dom i ogrod pelen artystycznych rzeczy, kamieni, mineralow. Maz pracuje w kopalni miedzi na pustyni, przyjezdza do domu tylko w weekendy. Oryginalne meble i swieczniki artystycznie wykonane ze starych gwozdzi kolejowcyh. Niezle trafilismy. Przed odwiezieniem nas na droge dostajemy jeszcze kontakty, numery telefonow do znajomych i rodziny na naszej trasie. Nie ma to jak zlapac dobrego stopa...
Przez ten niespodziewany przystanek na lunch robi sie troche pozno i daleko w zwiazku z tym dzis nie zajezdzamy, ale to nie ma znaczenia. Pare godzin jedna ciezarowka i zatrzymujemy sie na noc posrodku pustyni, przy malej restauracyjce dla kierowcow. Tu pod ta restauracyjka spedzimy noc, majac nadzieje, ze nie zamarzniemy, bo w koncu to pustynia i noce sa mrozne.

7 listopad 2000
Dzien powolnego posuwania sie stopem na poludnie. W tym kraju nie ma problemu - mozna jechac tylko na polnoc, lub poludnie. Poruszamy sie wylacznie wielkimi ciezarowkami, bo ciagle pustynia, odleglosci miedzy miejscowosciami olbrzymie i niewiele tu poza ciezarowkami jezdzi. Sniadanie w Chańaral nad oceanem. Przystanek w Copiapo troche wglab ladu. I dalej przez niewiele zmieniajacy sie, ale dziwnie fascynujacy krajobraz. W La Serena mamy namiar na znajomego od wczorajszej kobiety, ale jest juz za pozno, aby do ludzi dzwonic. Sprobujemy jutro.

8 listopad 2000
Jak sie wszystko uklada. Odwiedzamy ludzi, do ktorych mamy namiar od Marceli. Starsza parka. Super sympatyczny, troche szalony artysta Jorge (to on robi te piekne meble z gwozdzi kolejowych) i jego chora na raka zona. Przyjmuja nas serdecznie, karmia. Wieczorem daja kuchnie z pelna lodowka do dyspozycji oraz pokoj z lozkiem. Oraz... namiary na swoja corke w pieknej podobno, pobliskiej dolinie Elqui. Wybierzemy sie jutro. Jorge ma nam tez dac namiar na swojego przyjaciela kapitana na poludniu Chile, ktory moze pomoze nam sie przedostac do Ziemi Ognistej - nie ma tam drog, mozna albo statkiem, albo przez Argentyne. Zobaczymy. W kazdym razie fascynujacy lancuszek zdarzen i kontaktow. My ze swojej strony staramy znalezc im kogos w Rzymie, gdzie za dwa tygodnie wybieraja sie do kliniki, ratowac zone przed rakiem.

9 listopad 2000
Wybralismy sie do rekomendowanej przez wszystkich w okolicy doliny Elqui. Dosc pustynno wygladajace gory porosniete tylko kaktusami, a pomiedzy nimi zielona, zyzna dolina z wielkimi plantacjami winogron (co za szkoda, ze jeszcze niedojrzale), drzewami figowymi, brzoskwiniami i innymi owocai i warzywami. Zwiedzamy kilka przyjemnych wiosek, jako pierwsza - Vicuńa, z fabryka popularnego w calym Chile alkohol "pisco". Darmowe zwiedzanie z przewodnikiem oraz degustacja. Czyste pisco to cos troche jak wodka, tyle ze lepsza, z winogron. Sa rozne wersje - czysta, lub bardziej aromatyczna ze slodszych winogron, lub ciemniejsza, ktora odstala wystarczajaco dlugo w specjalnego rodzaju beczkach. Czyste pisco pije sie przewaznie z sokiem owocowym. Jesli o mnie chodzi, to caly proces ma maly sens - wspanialy sok winogronowy fermentowac, destylowac, przetrzymywac w beczkach - po to tylko, aby otrzymac produkt, ktory aby wypic, trzeba zmieszac z sokiem, moze byc winogronowym. Ale mieli naprawde dobre wino.
Podegustowawszy ruszamy dalej wglab doliny, do wioski Monte Grande, gdzie ogladamy budynek - obecnie malenkie muzeum, gdzie spedzila czesc swojego dziecinstwa najwieksza chilijska poetka, laueatka Nagrody Nobla - Gabriela Mistral. Na pobliskim wzgorzu znajduje sie jej grob. W kolejnej wiosce, gdzie jest kolejna wytwornia pisco, kupujemy lokalne suszone figi i wracamy do Paihuano, wioski gdzie pracuje w szpitalu i mieszka tuz obok corka naszych ostatnich gospodarzy.

10 listopad 2000
Niewiele dzis zrobilismy. Mielismy jechac juz do Santiago, ale zanim opuscilismy doline Elqui, wrocilismy do La Serena, skoczylismy na internet i odwiedzilismy naszych dziadkow, zrobilo sie juz pozno i zdecydowalismy zostac tu na noc i ruszyc rano. Jorge mial wczoraj zawal, ale dzis juz na chodzie i jak zawsze pelen energi, i wieczorem do pozna w nocy mial z Chopinem dluga dyskusje na temat armi i nie tylko. Byly wojskowy wyzszej rangi przeciwko pokojowemu buddyscie. Chopin twierdzi, ze zdolal go przekonac o wyzszosci swiatowego rozbrojenia nad koniecznoscia posiadania armi.

11 listopad 2000
Zdecydowalismy sie pojechac najpierw do Vlparaiso, portu niedaleko Santiago, bo po pierwsze - tu, a nie w stolicy udalo nam sie poki co zlapac servasowego hosta, po drugie - dowiemy sie przy okazji czegos na temat statkow do Australi. Jechalismy caly dzien, ok. 500 km, przez inny juz niz wczesniej krajobraz. Skonczyla sie pustynia, teraz okoliczne wzgorza porosniete sa roslinnoscia. Bardziej zielono, oraz... zolto, od kwitnacyh pieknie dzikich kwiatow. Jak by nie bylo - wiosna. Niewazne, ze w listopadzie. Wieczorem zawitalismy w Valparaiso i pokonujac labirynt kretych, stromych uliczek trafilismy do domu naszych nieobecnych hostow, ktorzy wyjechali na weekend zostawiajac nam pieknie urzadzone, olbrzymie mieszkanie w starej kamienicy z widokiem na miasto, port i ocean. Michael jest austriackim architektem i niezle sobie zaprojektowal mieszkanie.

12 listopad 2000
Nie dowiedzielismy sie wiele na temat statkow, bo dzis niedziela. Ale przeszlismy sie do portu i dostalismy adresy i telefony firm wysylajacych statki z towarami w rozne strony swiata. Sprobujemy jutro podzwonic.
Poki co mieszkamy sobie w eleganckim mieszkanku i gotujemy dobre jedzonko. Fakt, ze w Chile wszystko znacznie drozsze, restauracyjki odpadaja zupelnie, ale gotujac samemu, glownie rozne warzywka, spokojnie miescimy sie w naszym pieciodolarowym dziennym budzecie, z czym czasem mielismy problem w tanim Peru, gdzie ulica oferowala co chwile zbyt wiele dobrych, tanich przysmakow, aby sobie odmowic.

13 listopad 2000
Mielismy jechac juz do Santiago, ale w nocy (kolejnej przed komputerem) Chopin odkryl, ze Michael ma specjalny dysk, dzieki ktoremu moze popracowac nad swoimi zdjeciami bez koniecznosci uzywania aparatu, ktory ciagle jest popsuty. Okazalo sie, ze zdjecia (wiekszosc przynajmniej) da sie uratowac, tylko zabiera to strasznie duzo czasu. Ale udalo sie juz przerzucic do komputera, uporzadkowac i nazwac. Teraz jeszcze wrzucic na nasza stone. Mamy szczescie, bo taki dysk to rzadko spotykana rzecz. Ja korzystajac z okazji na drugim komputerze wklepuje moj pamietnik.

14 listopad 2000
Santiago. U servasowych hostow w eleganckim wiezowcu w centrum miasta, przy Plaza Italia.

15 listopad 2000
Zlozylismy papiery o australijska wize. 72 dolary za nas dwoje. Do odebrania, w ramach wyjatku pojutrze, noramalnie czeka sie piec roboczych dni, ale my chcemy juz jechac dalej.

16 listopad 2000
Czekajac na wize spedzamy dzien w miescie. Darmowy internet na uniwersytecie katolickim. Tanie czeresnie i truskawki (trafilismy na sezon!) na "Mercado Central".

17 listopad 2000
Mamy australijska wize, wielokrotnego przekraczania granicy, pobyt do pol roku, zabronione pracowanie.
Z ambasady prosto, juz z plecakami ruszamy metrem do wyjazdu z miasta, po czym stopem na poludnie. Ciagle nie moge uwierzyc, jak rewelacyjnie podrozuje sie stopem w tym kraju. Pierwszy czlowiek, ktory nas podwozi, zaprasza na kawe i napoje na stacji, a na odjezdne kupuje kilo czeresni. Potem w Chilan, na rynku, siedzac i jedzac bulki z awokadem, zostajemy zaproszeni przez wlasciciela kwiaciarenki na herbate i poczestunek. Jedziemy dalej do pozna w nocy, aby dojechac do Quilon lezacego na drodze do Concepcion. Tam mamy namiary na czlowieka od Marceli, kobiety z Antofagasty. Okazuje sie jednak, ze znajomego nie ma, ale zostajemy zaproszeni za to przez dwoch chlopakow do letniego domku ich rodziny nieopodal.

18 listopad 2000
Przez to, ze tak pozno sie tu robi ciemno, wszystko nam sie poprzestawialo. Jedziemy do pozna w nocy, bo jasno, kladziemy sie pozno spac, pozno wstajemy, szybciej plynie czas, szybko zlatuje dzien. Sporo czasu zajmuje nam dojechanie, a potem wrocenie z Concepcion. Ktos nam polecil to miasto, a okazuje sie, ze nic takiego szczegolnego, tyle ze droga ladna. Docieramy wieczorem do Temuco.

19 listopad 2000
Jechalismy dzis przez zielone krajobrazy ze szpiczastymi, bialymi wulkanami wyrastajacymi ciagle gdzies w oddali. Odbilismy z Panamericany do Villarica i Pucon nad pieknym, wielkim jeziorem i poteznym, calym osniezonym wulkanem, akurat w stanie aktywnosci. Z kazdym dniem coraz bardziej na poludnie. Tak daleko na poludniu jeszcze nie bylismy.
W koncu - legendarne Puerto Montt. Tu mielismy spotkac sie z kapitanem, znajomym naszego dziadka z La Serena, do ktorego mamy od dziadka rekomendujacy nas list. Moze zabralby nas statkiem do Puerto Natales. Droga jest tylko do pewnego momentu, potem jesli nie statkiem, trzebaby dookola, przez Argentyne. Tylko pech - okazuje sie, ze nasz kapitan jest obecnie na innym statku, ktory wyplynal pare godzin temu dokads inad. Statek do Puerto Natales bedzie jutro, tyle ze z innym kapitanem. Zobaczymy rano co da sie zrobic.


Patagonia i Argentyna

20 listopad 2000
O statku, niestety mozemy zapomniec. Udalo nam sie wejsc do portu i dostac do samego kapitana poteznego statku, ale powiedzial, ze niestety, po raz pierwszy w tym sezonie maja caly komplet pasazerow na ten rejs i nie ma szans wziac wiecej. A najtanszy bilet kosztuje 250 dolarow, wiec mozemy zapomniec.
Pozostaje droga ladowa. Decydujemy sie na te trudniejsza, bo mniej uczeszczana, ale ciekawsza - przez wyspe Chiloe i dalej "Carretara Austral", zamiast dookola - przez Argentyne. Tylko dzis jakis pechowy dzien, jesli chodzi o stopa. Wychodzimy pieszo poza miasto, na dobra droge i... po raz pierwszy w tym kraj czekamy, czekamy, a samochody tylko przejezdzaja. Na domiar zlego robi sie naprawde zimo i zaczyna padac. Zdesperowani, po kilku godzinach, juz zaczynamy rozgladac sie za jakims schronieniem, kiedy zatrzymuje sie ciezarowka. Upychamy sie z plecakami do ciasnej kabiny i jedziemy - az na wyspe. Promem, potem jeszcze kawalek, pod miasteczko Ancud. Po ciemku juz, zmarznieci, we wciaz padajacym deszczu stoimy na stacji benzynowej, czekajac, az podjedzie cos, co zabraloby nas do centrum, gdzie moglibysmy znalezc cos do spania. Najwieksze marzenie - kawalek dachu i ciepelko. I... na koniec tego pechowego dnia, spelnia sie. Zagaduje nas starszy mezczyzna na stacji i zprasza do siebie do domu. Prosta, skromna chatka, gdzie liczna rodzinka zgromadzona jest w kuchni - najcieplejszym pomieszczeniu domu z kuchenka na drzewo, z ktorej gospodyni wyjmuje swiezo upieczone bulki.

21 listopad 2000
Przejezdzamy dzis sprawnie cala wyspe Chiloe do Quellon - miasteczka na jej poludniowym koncu. Stad, aby kontynuowac dalej trzeba przeprawic sie statkiem do Chaiten. W biurze Navimag otzymujemy dwie wiadomosci, dobra - ze jedyny statek do Chaiten, dplywajacy raz tylko w tygodniu, bedzie jutro, nie musimy czekac paru dni. I zla - placi sie od pojazdu i oprocz tego od osoby. Jeden bilet kosztuje ponad nasze dwa dzienne budzety. Bez szans. Nie ma wyjscia, poczekamy, jutro sprobujemy pogadac bezposrednio z kapitanem.
Poki co przechodzimy sie po wiosce, ogladamy ladne, kryte drewnianymi klepkami domki i lodki rybackie przy brzegu. Po poludniu przed wiatrem i zimnem chroni nas przyjemny kosciolek ewangelicki, ktory napotykamy spaceujac po okolicy. Wkrotce zaczynaja schodzic sie ludzie i zaczyna sie ichniejsa ceremonia. Spotkaie z modlitwami, kazaniem, spiewami, w ktorych najbardziej entuzjastycznie uczestniczy jedna babcia. Po imprezie babcia z dziadkiem podchodza do nas i bez wiekszych wstepow mowia, zebysmy poszli z nimi do domu, zjesc, przenocowac.
Wiec kolejny szczesliwy wieczor w cieplym domku z kuchenka opalana drzewem. Babcia jest niesamowita. Opowiada nam cala historie swojego zycia. Urodzila sie na innej wyspie, jako jedna z osiemnasciorga rodzenstwa. Do szkoly miala szczescie chodzic tylko przez rok podczas ktorego nauczyla sie czytac, pisac i liczyc. Recytuje nam kilka wierszy zapamietanych przeszlo 65 lat temu. Do szkoly bylo daleko, pieszo przez pol wyspy. W wieku 10 lat, kiedy zachorowala jej mama, musiala zaopiekowac sie nie tylko nia, ale i gromadka mlodszego rodzenstwa oraz calym gospodarstwem. W wieku 20 lat wyszla za maz i sama miala 14 dzieci. Razem z mezem, stolarzem, rozbudowali pieknie maly kosciolek, w ktorego zyciu gorliwie uczestnicza. Prosci, szczerzy, szczesliwi ludzie.

22 listopad 2000
Statek z wyspy Chiloe do Chaiten. Nie bylo latwo, juz myslelismy, ze nic z tego, ze trzeba bedzie wracac. Nie udalo sie zdobyc specjalnej taryfy oficjalnie, w biurze Navimag. Gosc sprawdzajacy bilety na statku tez nie chcial pokazac ludzkich uczuc. Nawet do kapitana nas nie przepuscil, tylko sam go zapytal, a kaptan odpowiedzial "nie". Ciezka sprawa. W koncu inny gosc, sprawdzajacy samochody powiedzial, ze jak uda nam sie dostac do jakiegos samochodu i wjechac na statek, to on przymknie oko. W ten sposob, na pare minut przed odplynieciem jestesmy na pokladzie. Szczescie, bo nastepny za tydzien, a to jedyna mozliwosc dostania sie na Caretera Austral. Plyniemy. Piec godzin rejsu przed nami.
Z parogodzninnym opoznieniem, w nieustajacym deszczu wysiadamy wieczorem w Chaiten. Nie ma juz sensu przy tej pogodzie i o tej porze ruszac dalej, wiec znajdujemy sobie miejsce na noc w budyneczku przyparafialnym. Chlodno, ale sucho i bezwietrznie.

23 listopad 2000
Dzien z Japonczykami poznanymi wczoraj na promie. Starsza para, podrozujaca po swiecie juz piec lat, dzipem przywiezionym z Japonii. Tym dzipem, przepakowawszy troche sterty rzeczy, suniemy powoli przez caly dzien z Chaiten do Coihaique, glownie po waskiej, nieasfaltownej drodze, ale z widokami na osniezone gory, skaly, wodospady, rzeczki, jeziora. Piekne, czyste, dzikie przestrzenie.
Susumu i Masako znaja tylko kilka slow po angielsku, jeszcze mniej po hiszpansku, wiec porozumiewamy sie dziwna mieszanka jezykow i gestow. Ale jak sie okazuje, jezyk nie jest przeszkoda w komunikacji miedzyludzkiej. Przez caly dzien wymieniamy wrazenia z poznanych do tej pory miejsc. Japonczycy przejechali podobna do naszej trasa - z Alaski przez Ameryke Polnocna, Centralna, az dotad. Pokazuja nam ksiazki (szkoda, ze pelne dziwnych krzaczkow zamiast liter, ale ze zdjeciami), jedna o gosciu, ktory objechal swiat motorem, druga o Japonczyku, ktory samotnie przewedrowal pieszo(!) przez obie Amerki, az do Ushuaya, dokad wlasnie zmierzamy. Sa ludzie bardziej szaleni niz my.
Konwersacja dzisiejszego poranka w dzipie:
Susumu: tea...?
Chopin: yes, please.
Susumu: cup - podajac mu kubek, oraz
..........spoon - podajac mu... paleczke

24 listopad 2000
Okazuje sie, ze w Coihaique spalismy lepiej, niz nasi Japonczycy. Kobieta, ktorej zapytalismy wieczorem w kosciele o ksiedza, zaprosila nas do siebie. Wiec wieczor przy kominku, noc w swiezej poscieli i cieply prysznic z rana. A biedni Japonczycy spedzili noc marznac w swoim dzipie, bo tez troche cienko stoja z pieniedzmi i nie chcieli placic 40$ za hotel, a nie bardzo potrafia sie targowac.
W kazdym razie, przyjezdzaja po nas rano w umowione miejsce i jedziemy dalej razem. Niestety tylko kawalek, bo nie chce im sie objezdzac wielkiego jeziora Gen. Carrera - osiem godzin podla, nieasfaltowana droga, wola poczekac do jutra na prom. Tak wiec rozstajemy sie na rozdrozu, bo my wolimy objechac jezioro. I choc przez caly dzien nie udaje nam sie go objechac, nie zalujemy, bo krajobrazy - nie do opisania. Tylko ruch cienki, prawie zaden. Wedrujemy troche pieszo, po czym dowiadujemy sie od czlowieka na koniu goniacego bydlo, ze do najblizszej wioski 18 km. Siadamy przy drodze. Cos kiedys musi przejechac. I nas zabrac. Przyjezdza. Ciezarowka wiozaca deski. Z nia jedziemy do knoca dnia, przez caly wieczor, prawie do polnocy, zatrzymujac sie po drodze na rozladunek. Zajezdzmy w koncu do obozu na odludziu, po drugiej stronie jeziora, gdzie produkuja deski. Tu czestuja nas domowym, swiezoupieczonym, goracym chlebem i czilijskim winem. Dostajemy jeden z malutkich, drewnianych domkow na noc.

25 listopad 2000
Argentyna. Przez pierwsze pol dnia powoli, z tym samym brodatym kierowca (szefem firmy i obozu), ta sama ciezarowka, wijaca sie drozka wokol jeziora. Jeziora, ktorego kolor nieustannie sie zmienia i dookola ktorego wyrastaja osniezone gory i lodowce, ktorych nawet nie bede probwac opisywac. Ta droga ma tylko 10 lat, mowi kierowca, zbudowal ja Pinochet (kierowca jest jego zagorzalym fanem), dawniej przedzierali sie tedy tylko pieszo, ze zwierzetami. W ogole te rejony zasiedlone zostaly przez pierwszych kolonizatorow dopiero na poczatku tego wieku. Szkoda, ze wraz z przybyciem bialego czlowieka znikneli na zawsze z powierzchni ziemi zamieszkujacy te rejony od wiekow Indianie.
Docieramy w koncu do przygranicznego miasteczka Chile Chico. Trzeba przekroczyc granice i jechac dalej przez Argentyne, bo stad na poludnie, po czilijskiej stronie tylko gory, lodowce i surowy poludniowy krajobraz, przez ktory jeszcze nie zbudowano drogi.

Tak wiec Argentyna. Ze zmiana kraju, zmiana drogi. Z piaszczystej, na super gladka, prosta, asfltowa. I zmiana krajobrazu. Z gor, skal, wodospadow, na plaskie, niekonczace sie stepowe przestrzenie, gdzie tylko hula wiatr. Przejezdzamy pierwszym stopem na wschod, do Pico Truncado, gdzie stoimy dlugo na szalejacym wietrze, nie mogac nic zatrzymac. Ale jak to czesto bywa, nie czeka sie bez powodu. Zatrzymuje nam sie w koncu czlowiek, ktory zaprasza do domu na kolacje i daje miejsce do zanocowania w Caleta Olivia.

26 listopad 2000
Caly dzien, az do polnocy w kabinie nowiutkiej, pachnacej swiezoscia ciezarowki. Z Caleta Olivia do Rio Gallegos. 700 kilometrow (Chopin nawet troche prowadzil zmieniajac zmeczonego kierowce) przez niekonczace sie, plaskie, pustynne przestrzenie porosniete tylko przez kepki traw i roslinek odpornych na szalejacy wiatr. Podobno zima nie ma wiatu, ale za to dwa metry sniegu. Patagonia...

27 listopad 2000
Isla Grande de Tierra del Fuego - Ziemia Ognista. Docieramy w koncu na poludniowy koniuszek amerykanskiego kontynentu. Przekraczamy promem wraz z ciezarowka Ciesnine Magellana i oto jestesmy na Ziemi Ognistej. Niewiele tutaj - tylko puste przestrzenie i wiatr. Podobno dalej, tuz przed Ushuaya ma sie zaczac gorzysciej, ciekawiej. Po drodze wjechalismy do Czile, potem znowu wjezdzamy do Argentyny, wiec dwie granice jednego dnia i cztery kolejne pieczatki w paszporcie. Na szczescie tu na granicach wszystko szybko, sprawnie, bez problemu. Do Ushuaya dotrzemy jutro. Dzis nocleg w Rio Grande, w cieplej kabinie ciezarowki, bo kierowca, majac dwa lozka, nie mial serca wyrzucic nas w srodku nocy na zimno i wiatr.

Ciagle spotykamy ludzi, glownie kierowcow ciezarowek, ktorzy wielokrotnie widzieli UFO, dziwne swiatla i inne niewyjasnione zjawiska. A z iloma ludzmi rozmowa nigdy nie zeszla na ten temat... Zaczelismy wiec sami pytac kierowcow ostatnio i... okazuje sie, ze prawie kazdy widzial niewyjasnione zjawiska. Niektorzy przyjmuja UFO za fakt, choc nigdy przedtem nie wierzyli. Inni uznaja to co widza za efekt przemeczenia, halucynacji...

W kazdym razie - kilka historii z zycia naszego ostatniego kierowcy, Felixa - poza widzianymi wielokrotnie pojawiajacymi sie i znikajacymi niewyjasnionymi swiatlami na nocnym niebie.

Raz w nocy, jadac wraz z kolega w drugiej ciezarowce, przez argentynskie pustkowia Ptagonii, widza nagle oslepiajace swiatlo z tylu. Komunikuja sie przez radio. Zwalniaja, aby "ten z wielkimi swiatlami" ich wyprzedzil i przestal oslepiac. Nic. Tylko swieci jeszcze bardziej. Hamuja i staja wobec tego na poboczu, i wtedy... swiatlo owszem, wyprzedza ich, ale... w zawrotnym tempie, i ponad glowami. I smigajac blyskawicznie lukiem po rozgwiezdzonym niebie, niknie na horyzoncie.

Innym razem, tez na pustkowiu, tylko w dzien, podczas szalonej ulewy, posrodku pustej autostrady, lapie stopa samotny mezczyzna. Felix zabiera go do srodka, choc gosc moczy mu cale siedzenie i kabine. Mowi, ze tez jest kierowca. Za jakis czas Felix zatrzymuje sie na chwile, aby sprawdzic opony, wraca do kabiny - ani sladu autostopowicza. Ani w kabinie, ani w zasiegu wzroku nigdzie dookola. I... zupelnie suche, czyste siedzenie, gdzie przed chwila siedzial. Potem dowiaduje sie, ze na tej trasie zginal kiedys w wypadku kierowca ciezarowki.

Apropos autostopowiczow zza swiata - tu w Ziemi Ognistej jechala kiedys samochodem mloda para, wziac slub w Ushuaya, panna mloda w sukni, pan mlody w garniturze. Nieszczesliwy wypadek, nie wyrobili zakretu, zgineli w przepasci. Od tej pory spotykaja ich kierowcy w nocy lapiacych stopa. W bialej sukni, garniturze...

28 listopad 2000
Ushuaya wita nas niesamowitymi kolorami zachodzacego slonca odbijajacymi sie w zatoce i kolorujacymi na rozowo osniezone szczyty gor. Ostatnio wszystko tu na poludniu magicznie jakos nam sie uklada. Rano, szukajac zacisznego miejsca na ugotowanie (bo wczoraj znowu bez obiadu, nie bylo jak, jadac do pozna w nocy ciezarowka), rozkladamy sie pod murkiem, kolo jakiegos pustego biura. Po chwili przychodzi czlowiek i zaprasza nas do srodka. Na gorze jest puste mieszkanko, kuchenka, goracy prysznic. Javier mowi, ze jak skonczymy, zeby przyjsc do biura obok, gdzie sprzedaje samochody, skorzystac z internetu. Czego nam wiecej trzeba...?

Po poludniu dopiero ruszamy do Ushuaya. 200 km przez coraz to wspanialszy krajobraz. O zachodzie slonca docieramy do najbardziej poludniowego miasta swiata. Czilijczycy co prawda, chcac byc lepsi, zbudowali osade na wyspie odrobine dalej na poludnie, ale nie wiem, czy mozna to nazwac miastem. W Ushuaya, pierwsza rzecz - idziemy do portu. Slyszelismy, ze jest tu pare rosyjskich statkow, ktore woza bogatych turystow w rejs na Antarktyke. Nie mamy parudziesieciu tysiecy dolarow na zbyciu, ale zawsze mozna pogadac z kapitanem, moze daloby sie na statku popracowac.

Rozmawiamy w porcie ze spotkanym czlowiekiem. Dowiadujemy sie, ze jeden z rosyjskich statkow wyplynal dzis rano. Inny wraca i wyplywa 1 grudnia - za trzy dni. Chyba poczekamy. Poki co, czlowiek zaprasza nas na swoj rybacki stateczek na kawe. Tam rozmawiamy do pozna w nocy. Opowiada nam o morzu, wielorybach, delfinach, pingwinach, oraz... o swoich przezyciach z podrozy poza cialem. Zostajemy zaproszeni do spedzenia nocy na statku. Dostajemy wlasna, przytulna kabine z lozkiem.

29 listopad 2000
Spokojny, leniwy dzien w Ushuaya. Przyjemne, ladnie polozone miasteczko, zatoka, osniezone gory, lodowce. 30 lat temu Ushuaya byla mala wioska. Port i jakies 2000 mieszkancow. Teraz jest sporym, szybko rozwijajacym sie miastem. Najsmutniejsze jest to, ze w paredziesiat lat po przybyciu bialego czlowieka nie istnialo juz zadne z mieszkajacych w tych rejonach spokojnie od tysiecy lat plemion.

Chcielismy dzis odpoczac, dlugo i spokojnie sie wyspac. Tyle, ze ciezko cos tu znalezc, a ze nie wieje i nie jest za bardzo zimno, rozkladamy sie w spokojnym parczku. Niestety, okazuje sie, ze zle wybralismy miejsce, bo zaczyna padac. Od gory chroni nas nasza folia, tyle ze splywajaca zewszad woda podchodzi nas od dolu i budzimy sie w srodku nocy z mokrymi spiworami. Po dlugich, proznych poszukiwaniach kawalka miejsca do spedzenia reszty nocy, wpadamy na czlowieka, ktory zaprasza nas do swojego mieszkania. Wysuszyc sie, wyspac...

30 listopad 2000
Wyprawa na pobliski lodowiec. Dawno juz nie chodzilismy po sniegu.

¬ródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto klikn±ć

1


w Foto
Autostopem w ¶wiat
WARTO ZOBACZYĆ

Argentyna: Cerro de San Francisco
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

TransChukotka 2006 Bike Expedition
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ¦wiatPodróży.pl