HAWAJE
17:22
CHICAGO
21:22
SANTIAGO
00:22
DUBLIN
03:22
KRAKÓW
04:22
BANGKOK
10:22
MELBOURNE
14:22
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział XVI
5TPBnA; Rozdział XVI

Juliusz Verne


Około godziny 6-tej rano ukazało się na horyzoncie słońce; chmury rozeszły się, przyczem powiał łagodny wietrzyk. Balon pomimo przeciwnych prądów, nie usunął się ze swej drogi. Doktór zmniejszył płomień gazu i opuścił balon celem obrania kierunku więcej na północ. Przez czas dłuższy obliczenia jego nie dały pożądanego rezultatu, wiatr posuwał go w kierunku zachodnim, zoryentował się dopiero, ujrzawszy słynne góry księżycowe, tworzące półkole ponad jeziorem Tanganiyka.

- Znajdujemy się w kraju, dotąd niezbadanym - rzekł doktór; - kapitan Burton podążył bardzo daleko na zachód, nie mógł jednak dotrzeć do tych słynnych gór, twierdząc, że ich wcale niema, podczas gdy towarzyszysz jego Speke był przeciwnego zdania.
- My, kochani przyjaciele, o istnieniu tych gór nie mamy potrzeby wątpić, gdyż oglądamy je własnemi oczyma.
- Czy wzniesiemy się ponad nie? - zapytał Kennedy.
- Przypuszczam, że nie. Mam nadzieję znaleść pomyślny wiatr, który nas poniesie na równik, tak, nawet gotów jestem zrobić z "Victorią" to, co się robi z okrętem, który przy niesprzyjającym wietrze zarzuca kotwicę.

Oczekiwania doktora miały być niebawem uwieńczone pomyślnym rezultatem. Po zbadaniu prądów na rozmaitych wysokościach "Victoria" posunęła się z umiarkowaną szybkością w kierunku północno-wschodnim.

- Znaleźliśmy dobry kierunek - rzekł doktór, spoglądając na kompas - znajdujemy się zaledwie o 200 stóp od ziemi; wszystko nam sprzyja do zbadania tych nowych okolic.
- Czy pozostaniemy długo w tym kierunku? - pytał Kennedy.
- Być może, zadaniem naszem jest wycieczka do źródeł Nilu i mamy przebyć jeszcze więcej niż 600 mil celem dojścia do tych miejsc, do których dotarli podróżnicy, dążący z północy.
- Czy nie zejdziemy na ląd, celem wyprostowania członków naszych? - pytał Joe.
- Naturalnie, prócz tego musimy oszczędzać nasze zapasy żywności; po drodze, kochany Dicku, zaopatrzysz nas w świeże mięso.
- I owszem.
- Musimy także odnowić zapasy wody. Kto wie, czy nie znajdziemy się w okolicach bezwodnych, trzeba się na wszelką przygotować ostateczność.
W południe "Victoria" znalazła się pod 29°15` długości i 3°15` szerokości. Przebiegała ona ponad wsią Ugofu, stanowiącą granicę północną Unyamwesi, obok jeziora Ukerewe, którego jeszcze dojrzeć nie było można.

Ludy zamieszkujące bliżej równika, zdają się być cywilizowanemi. Rządzą tu monarchowie despotyczni. Najwięcej ludności posiada prowincya Karagwah. Podróżnicy nasi postanowili w pierwszem korzystnem na ten cel miejscu wylądować. Uchwalono też zatrzymać się dłużej i ściśle zbadać balon. Płomień dmuchawki zmniejszono, wyrzucona z łodzi kotwica poruszała zlekka trawę niezmierzonej łąki.

"Victoria" muskała jak olbrzymi motyl trawę, nie pochylając jej zupełnie. Nie można było zauważyć żadnego wystającego przedmiotu, jednostajny tylko zielony ocean bez wszelkich wzgórz.
- Możemy tak długo podróżować - rzekł Kennedy. - Wszerz i wzdłuż nie widzę drzewa; polowanie w tej okolicy zdaje mi się wątpliwem.
- Cierpliwości, kochany Dicku, przecież nie mógłbyś polować w trawie, wyższej od ciebie.
W istocie była to śliczna jazda, prawdziwa żegluga na tem zielonem, przejrzystem morzu, kołyszącem się pod wpływem podmuchu wiatru to w jedną, to w drugą stronę.
Nagle balon uległ silnemu wstrząśnieniu, kotwica bezwątpienia uczepiła się odłamu skały, ukrytej w olbrzymiej trawie.
- Siedzimy mocno! - wołał Joe.
- A więc wyrzuć drabinę! - rozkazał strzelec.
Nie zdołał jeszcze wyrzec tych słów, gdy nagle w powietrzu rozległ się przejmujący krzyk.
- Co się stało? - wołał Kennedy.
- Dziwny krzyk.
- Stój, posuwamy się!
- Kotwica musiała się oberwać!
- Trzyma się! - zapewniał Joe, który ciągnął linę.
- Skała posuwa się!
Dziwny ruch powstał w trawie. Olbrzymi szary potwór podniósł się z zielonych bałwanów.
- Wąż - wołał Joe.
Kennedy chwycił za strzelbę.
- To trąba słonia - powiedział doktór.
- Słoń! - zawołał Dick i chciał strzelić.
- Czekaj, czekaj! bezwątpienia zwierzę nas ściągnie.
Słoń biegł dość szybko. Niebawem przybył na miejsce zarośnięte niższą trawą i można go było widzieć dokładnie. Był to samiec wybornej rasy. Zwierzę miało dwa prześliczne zagięte kły długości około 8 stóp. Wąsy kotwiczne mocno się między nimi powikłały. Zwierzę za pomocą trąby chciało się pozbyć liny, która łączyła je z łodzią.

- Naprzód! odważnie - wołał radośnie Joe, kierując tym oryginalnym zaprzęgiem. - Mamy znowu nowy sposób podróżowania, kto teraz spojrzy na konia? My podróżujemy w karecie zaprzężonej w słonia!
- Ależ dokąd on nas zawiezie? - pytał Kennedy, poruszając strzelbą, która go paliła w dłoniach.
- Dokąd zachcemy, kochany Dicku, proszę tylko o trochę cierpliwości.
- Wig a more, wig a more! jak mówią wieśniacy szkoccy - zawołał rozweselony Joe. - Jazda! jazda!

Zwierzę puściło się galopem, poruszało trąbą to na prawo, to na lewo i wyrządzało łodzi w swych podskokach silne wstrząśnienia. Doktór trzymał w pogotowiu topór celem przecięcia liny.
Podróż ta trwała około 11/2 godziny; zwierzę nie zdawało się wcale być zmęczonem. Zmiana gruntu zmusiła doktora do zmiany środka lokomocyi.

W odległości trzech mil ukazał się gęsty las, było więc koniecznem odczepić balon od jego przewodnika i Kennedy otrzymał polecenie zastrzelenia słonia. Pierwsza kula, która padła na czaszkę, odbiła się jak o żelazną płytę; zwierzę nie zostało tknięte, strzał spowodował tylko szybszy bieg jego.
- A to fatalne! - zawołał Kennedy.
- Jakiż twardy łeb ma to zwierzę!
- Muszę panu pomódz - rzekł Joe, biorąc nabitą strzelbę - inaczej nie będzie końca. - W tej chwili padły duże kule. Słoń stanął, podniósł trąbę i pobiegł szybko w stronę lasu, poruszał swą olbrzymią głową, a krew ciekła strumieniami z otrzymanych ran.
- Strzelajmy dalej, panie Dicku!
- Strzelajcie bezustannie - dodał doktór; - jesteśmy już blisko lasu.

Dziewięć wystrzałów nastąpiły jeden po drugim. Słoń strasznie zaczął się rzucać; łódka i balon trzeszczały i przypuścić było można, że wszystko uległo złamaniu. Położenie zdawało się krytycznem, silnie przymocowana lina kotwiczna nie dała się ściągnąć, ani też nie można jej było przeciąć.

Balon z wielką szybkością zbliżał się do lasu i w tej samej chwili, gdy zwierzę łeb podniosło, otrzymało strzał w oko. Słoń zatrzymał się, kolana jego zgięły się, jakby oczekiwał dalszych strzałów.
- Kulę w serce! - zawołał Dick i wystrzelił.
Słoń wydał przeraźliwy krzyk, poruszył trąbą i padł całym swym ciężarem na jeden ze swoich kłów, który w środku został przełamany. - Kieł złamany - zawołał Kennedy - za który w Anglii możnaby otrzymać 35 gwinei.
- Aż tyle - rzekł Joe i spuścił się po drabinie na ziemię.
- Nie masz czego żałować Dicku - powiedział doktór - czyż zajmujemy się handlem kością słoniową? Czyśmy tu przyjechali po to, aby zabierać zdobycze?
Joe zbadał kotwicę, wisiała ona mocno na nieuszkodzonej linie. Samuel i Dick zeskoczyli na ziemię, podczas gdy balon krążył nad cielskiem zwierzęcia.
- Wspaniałe zwierzę! - wołał Kennedy. - Co za olbrzym, nigdy w Indyach nie widziałem słonia tak wielkich rozmiarów.
- Nie masz się czego dziwić, kochany Dicku, słonie w środkowej Afryce są największe.
- A teraz - rzekł Joe - przyrządzę wam, moi panowie, z tego "małego" wyborną pieczeń. Pan Kennedy może się uda tak na dwie godziny na polowanie, pan Samuel przedsięweźmie przegląd "Victoryi", ja zaś zajmę się kuchnią.
- Dobrześ zarządził - rzekł doktór - róbcie, co wam się podoba.
- Nie omieszkam skorzystać z pozwolenia - rzekł Dick - i spodziewam się dobrych rezultatów.

I Kennedy znikł ze swą strzelbą w głębi lasu. Joe, nie tracąc czasu, zabrał się do gospodarstwa. Wyżłobił przedewszystkiem w ziemi dziurę, dwie stopy głęboką i napełnił ją suchemi gałęźmi, które podpalił.

Potem zwrócił się w kierunku, gdzie zwierzę padło i zręcznie wybrał najlepsze części mięsa. Gdy gałęzie wypaliły się i dziura pełna była popiołu i węgla, owinął mięso słonia w aromatyczne liście i włożył je do improwizowanego pieca, przykrywając gorącym popiołem, później urządził nad tym piecykiem drugie palenisko i, gdy drzewo się wypaliło, mięso było upieczone.

Joe umieścił pieczyste na zielonych liściach i urządził ucztę na pięknem polu; dołączył do tego suchary, wino, kawę i zaczerpniętą w pobliskim stawie świeżą, czystą wodę.

W ten sposób przyrządzona uczta miała przyjemny wygląd, a Joe myślał sobie, że spożycie jej sprawi jeszcze przyjemniejsze wrażenie.
- Podróż bez zmęczenia i niebezpieczeństwa - mówił do siebie - obiad o właściwej porze, miejsce do spoczynku zawsze gotowe, czegóż więcej można sobie życzyć, a ten poczciwy pan Kennedy nie chciał się z nami zabrać!
Doktór ze swej strony zajął się zbadaniem balonu, który nic od ostatniej przygody nieucierpiał.

Zaledwie pięć dni temu podróżnicy opuścili Zanzibar, zapasy żywności starczyły jeszcze na długą podróż, potrzeba tylko było odnowić zapasy wody.
Po ukończeniu badania, doktór zajął się uporządkowaniem notatek, naszkicował okolicę, oraz balon, unoszący się nieruchomie nad cielskiem olbrzymiego słonia.
Po upływie dwóch godzin powrócił Kennedy ze sporą paczką tłustych kuropatw i antylopą.
- Stół nakryty - meldował zadowolony Joe.

I trzej podróżnicy zasiedli na zielonej trawie; pieczeń słonia okazała się wyborną, pito jak zwykle na cześć Anglii i zapach wybornych cygar hawańskich rozniósł się po raz chyba pierwszy w tym przecudownym kraju. Kennedy jadł, pił i mówił za trzech, był formalnie oszołomiony, proponował doktorowi, zupełnie seryo, osiedlić się w tym lesie, wybudować chatę i założyć dynastyę afrykańskich Robinsonów.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

Afryka: Kolory afrykańskich targów
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

WW 1; San Francisco
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl