HAWAJE
20:34
CHICAGO
00:34
SANTIAGO
03:34
DUBLIN
06:34
KRAKÓW
07:34
BANGKOK
13:34
MELBOURNE
17:34
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA; Rozdział V
5TPBnA; Rozdział V

Juliusz Verne


Fergusson miał bardzo gorliwego służącego, imieniem Joe. Rzetelny, duszą i ciałem był oddany swemu panu. Wykonywał rozkazy, nie rozumiejąc ich nawet, nie był nigdy mrukliwym, ani rozgniewanym; jednem słowem był to wymarzony sługa. Fergusson mógł co do szczegółów swego codziennego życia zupełnie na nim polegać. Tak, to był doskonały, poczciwy Joe.

Służący, który zamawia obiad, przyswoiwszy sobie gust swego pana, pakując kuferek, nie zapomina ani koszul, ani skarpetek, posiada klucze i tajemnice swego pana, nie nadużywając ich nigdy. Joe uwielbiał swego chlebodawcę, w jego oczach należał on do ludzi niezwykłych, posiadał też za to zupełne zaufanie doktora. Gdy Fergusson coś powie, twierdził Joe, tylko głupiec może się sprzeciwić; cokolwiek pomyśli, jest słusznem, co przedsięweźmie, możliwem, a co wykonał, godnem uwielbienia. Możnaby Joego poćwiartować, coby mu wprawdzie nie sprawiło przyjemności, nigdy jednakże nie odwołałby zdania o swym panu.

Gdy zatem doktór powziął zamiar podróżowania po Afryce balonem, wierny sługa będzie mu towarzyszył, nie ulegało to żadnej wątpliwości dla niego, choć dotąd mowy jeszcze o tem nie było. Mógł on swemu panu przy sposobności oddać liczne usługi. Gdyby szukano nauczyciela gimnastyki dla małp w zoologicznym ogrodzie, byłaby to właściwa dla niego posada, ponieważ umiał znakomicie skakać, piąć się, fruwać i wiele innych karkołomnych ćwiczeń. Jeżeli Fergusson będzie głową, a Kennedy ramieniem tej ekspedycyi, wówczas Joe stanie się jej dłonią...

Towarzyszył on swemu panu już w kilku podróżach i posiadał liczne wiadomości w nich zdobyte. Główną wszakże jego zaletą było doświadczenie życiowe, połączone z różowem sposobem patrzenia na rzeczy; wszystko było dlań logicznem, naturalnem, łatwem, i skutkiem tego skargi i przekleństwa znał ledwie z nazwy. Pośród innych zalet był dalekowidzem. Zaufanie, które pokładał w swoim panu, było źródłem sprzeczek pomiędzy nim a Kennedym, jeden wierzył, drugi wątpił.

Doktór wobec tych sprzeczek pozostawał neutralnym, nie słuchając rad ani jednego ani drugiego.
- A zatem panie Kennedy? - zagaił Joe pewnego dnia rozmowę.
- Czego chcesz, mój chłopcze?
- Zbliża się chwila, sądzę, że wkrótce wyruszymy na księżyc.
- Chcesz zapewne powiedzieć do lądów księżycowych, nie wybieramy się tam wprawdzie, ale pomimo to niebezpieczeństwo pozostaje niemałe!
- Niebezpieczeństwo? - o niebezpieczeństwie mówić nie można, jeżeli się ma z takim człowiekiem do czynienia, jak doktór Fergusson.
- Nie chcę cię wprawdzie pozbawiać tego miłego złudzenia, mój kochany Joe, ale przedsięwzięcie doktora jest poprostu szaleństwem. Zresztą podróż ta nie przyjdzie do skutku.
- Podróż nie przyjdzie do skutku - chyba pan nie widziałeś balonu, który przygotowują w warsztatach panów Mitschel w Londynie. - Będę się strzegł go podziwiać!
- Szkoda, tracisz piękny widok, panie Kennedy, pyszny to budynek, a jaka śliczna łódka, jakże nam dobrze i miło w niej będzie.
- A więc seryo masz zamiar towarzyszenia swemu panu?
- To się rozumie - odparł Joe. - Może mam go samego puścić teraz, gdy pół świata z nim razem przebiegłem? Kto go będzie wspierał, kto rękę poda, gdy trzeba będzie przeskoczyć przepaść, a kto pielęgnować, gdy zachoruje? - nie, panie, Joe wykona swój obowiązek, pozostanie na stanowisku.
- Dzielny z ciebie chłopak! - krzyknął Szkot z uznaniem.
- Przecież i pan z nami jedziesz?
- Naturalnie, będę wam towarzyszył aż do ostatniej chwili, aby odwieść od popełnienia wielkiego głupstwa. Nawet podążę za wami do Zanzibaru, aby zrobić co będzie można, aby przeszkodzić urzeczywistnieniu tego szalonego pomysłu.
- Nie uwłaczając panu, ręczę, że pan nic nie zdziała. Mój pan nie jest takim narwańcem, jak pan sądzisz. Nim coś przedsiębierze, długo się namyśla, ale gdy raz coś postanowi, to sam lucyper go od tego nie odwiedzie.
- Zobaczymy!
- Nie łudź się pan. Zresztą dużo na tem zależy, abyś nam pan towarzyszył! Afryka jest cudownym krajem dla tak doskonałego jak pan strzelca. Zobaczysz pan, iż nie pożałujesz tej podróży.
- Nie będę żałował; zwłaszcza, gdy ten uparciuch da się przekonać i zostanie.
- Między nami mówiąc, chyba panu wiadomo, iż dziś ma się odbyć ważenie?
- Co takiego?
- Ano, pan doktór, pan i ja, wszyscy trzej musimy się ważyć.
- Jak dżokeje!
- A tak, lecz nie lękaj się pan głodowej kuracyi, gdybyś nawet był zbyt ciężkim, zabierzemy, jakim jesteś.
- Nie poddam się ważeniu - oświadczył Szkot stanowczo.
- Ależ, panie Kennedy, to potrzebne do budowy maszyny.
- Niech budują bez ważenia nas.
- A jeśli w braku dokładnych obliczeń nie wzniesiemy się?
- Tego mi właśnie trzeba!
- Przygotuj się pan jednakże, mój pan wnet po nas przyjdzie.
- Ja z nim nie pójdę!
- Tego mu pan chyba nie zrobisz?
- Zrobię!
- Eh! - tak pan mówisz, póki go tu niema, gdy jednak spojrzy panu w oczy i powie: Dicku, przepraszam za moją śmiałość, muszę koniecznie wiedzieć, ile ważysz, wówczas pan z nami pójdziesz, o zakład idę.
- Nie pójdę!
W tej chwili wszedł doktór do gabinetu, gdzie toczyła się powyższa rozmowa, spojrzał przeciągle na Kennedy`ego, który jakoś nie był w humorze i rzekł;
- Dicku, chodź zemną, a i ty także Joe, muszę się przekonać, ile ważycie.
- Ależ...
- Kapelusza nie zdejmuj. - Chodź.
I Kennedy poszedł. Udali się do pracowni pp. Mitschel, gdzie waga już była przygotowaną. Doktór kazał Kennedy`emu stanąć na platformie, co tenże wykonał bez oporu, mrucząc tylko: "no, no, to mnie jeszcze do niczego nie zobowiązuje".
- Sto pięćdziesiąt trzy funty - rzekł doktór, zapisując cyfrę w notatniku.
- Czy jestem za ciężki?
- Broń Boże, panie Kennedy - odrzekł Joe - a zresztą ja jestem lekki, więc zrównoważymy się.
Joe pełen zapału zajął miejsce myśliwego, z pośpiechu o mało nie przewróciwszy wagi. Następnie przybrał imponującą postawę, jakby Wellington, stojący przy wejściu do Hyde-Parku, który naśladować chciał Apollina, chociaż bez tarczy.
- Sto dwadzieścia funtów - notował doktór.
- Ha, ha - wołał zadowolony Joe.
- Na mnie kolej - rzekł Fergusson i zanotował następnie 135 funtów; - ważymy razem nie więcej nad czterysta funtów.
- Panie doktorze, mogę schudnąć o 20 funtów, jeżeli to ma być z korzyścią dla naszej wyprawy.
- Nie trzeba, mój chłopcze, jedz, ile chcesz, masz tu pół korony, abyś mógł coś dobrego spożyć.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

Egipt: rafa koralowa II
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

KwA 14: 05`06; Wybrzeże Kości Słoniowej
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl