HAWAJE
02:21
CHICAGO
06:21
SANTIAGO
09:21
DUBLIN
12:21
KRAKÓW
13:21
BANGKOK
19:21
MELBOURNE
23:21
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalności czy efektywności publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ¦wiatPodróży.pl » Autostopem w ¶wiat » AW¦ 19; 5`2000; Z Wenezueli do Brazylii
AW¦ 19; 5`2000; Z Wenezueli do Brazylii



1 maj 2000
Nie ma tu wiele do roboty (a tu swieto pracy), wiec wyzywam sie kulinarnie, wymyslajac rozne przysmaki. Chopin po kilku dniach spedzonych glownie przed telewizorem wyzywa sie teraz z lopata, odkopujac na zboczu niedaleko domu skaly, ktorymi pozniej bedzie splywac woda, i ktore utworza naturalny basenik.


2 maj 2000
Nie mam co opisywac, bo niewiele sie dzieje. Obserwuje niebieskie, zolte, brazowe i czarne ptaki, ktore przylatuja dziobac wykladane specjalnie dla nich dojrzale banany na karmniku przed domem. Pracownicy pracuja, finka zyje wlasnym zyciem, ja podczas dnia zaszywam sie z ksiazka w olbrzymim hamaku, ktory Chopin powiesil pod daszkiem, tuz kolo niesamowitego, gigantycznego drzewa. Wieczorem klade sie na dachu i obserwuje gwiazdy.

5 maj 2000
Z powrotem (ktory to juz raz...?) w Caracas. Evi pojechala juz do Europy, ale i tak milo byc znowu w domu, bo tak sie czujemy wracajac po raz ktorys do tego samego miejsca. Jest tylko Evi corka - Katja, ktorej przez wiekszosc dnia nie ma w domu.
Kupilismy dzis Chopinowi w miescie nowe buty, bo stare juz mu sie rozwalily, za pieniadze, ktore dostal od Jurgena za pomoc przy kopaniu. Z nieba nam spadlo, bo konczy nam sie juz kasa i musielibysmy rozmienic czek przeznaczony na Brazylie. Ale juz nie po raz pierwszy w odpowiednim momencie zostaje nam dane to, czego nam potrzeba.

6 maj 2000
Szalony swiat... Kobieta, ktora ponad miesiac temu zabrala nas z drogi, teraz wyjechawszy do Europy zostawila nam swoj luksusowy apartament z internetem i wszystkim oraz kluczyki do swojego starego samochodu.
Korzystajac z weekendu, pogody no i z tych kluczykow, wrzucilismy do samochodu spiwory i pare rzeczy, i wyruszylismy. Bo aparatu mozemy spodziewac sie najwczesniej w poniedzialek. Przejechalismy najpierw przez gory na wybrzeze, ktorym w grudniu wstrzasnela straszna tragedia. Z niespotykanym o tej porze roku deszczem obsunela sie ziemia i cale dzielnice wzdluz wybrzeza z kilkunastoma tysiacami ludzi w domach znalazly sie pod zwalami blota, ziemi i kamieni. Do teraz widac szokujace zniszczenia.
Przekapalismy sie na jednej z plaz i sunelismy dalej, cieszac sie droga, samochodem, i mozliwoscia zabierania ludzi na stopa. Podwiezlismy jednego Murzyna. Pod wieczor w jednej wiosce zapytalismy o stacje benzynowa. Mlody gosc (tez czrny, jak cala reszta wioski) powiedzial, ze stacji nie ma, ale wie kto sprzedaje paliwo i jak podwieziemy go w tamta strone, bo akurat tam zmierza, to nam pokaze. Nie ma sprawy. Kupilismy przeplacajac ostro 10 litrow paliwa. Zatrzymujemy sie, aby wypuscic goscia. Prosi, aby dac mu na piwo. Mowimy, ze sami piwa nie pijemy, mamy tylko na jedzenie. Nalega, aby dac mu wobec tego na jedzenie. Oferujemy mu nasze banany. Na co gosc chwyta cos z tylu samochodu i zaczyna uciekac. Chopin pedzi za nim. Ja zostaje przy samochodzie. Po chwili Chopin wraca, chlopak skrecil w krzaki, lepiej zna teren. Ale jest glupi, bo sporo osob widzialo cala akcje. Wiedza jak sie nazywa - Sapo Apodo. Zabral tylko Chopina spodnie (widzial, jak Chopin wyjmowal z nich kase placac za paliwo, ale nie wiedzial, ze przelozyl reszte kasy do kieszeni szortow, ktore mial na sobie). Ale nie chcemy tego tak zostawic. Idziemy na policje. Jedyny policjant w wiosce, wysluchawszy naszej histori stwierdza:
- Co ja moge zrobic...?
- Czy mozemy chociaz spisac raport?
- Jesli chcecie...
Wyciaga zeszyt w kratke. Rezygnujemy z raportu. Z pomoca ludzi w wiosce odnajdujemy dom Sapo - dokladnie naprzeciwko posterunku policji! Konczy sie na tym, ze rozmawiamy z matka naszego rabusia i biedna kobieta idzie z nami, odnajduje syna i przekazuje nam Chopina spodnie.
Coz... jestesmy w Wenezueli, a to jest tutejsza rzeczywistosc. Jasne, trzeba byc ostroznym, nikomu nie ufac. Tylko jak mozemy nie zabierac ludzi na stopa, kiedy sami dotarlismy az tutaj (i mamy nadzieje dotrzec dalej), tylko dzieki ludziom, ktorzy nie znajac nas zaufali nam i niezliczona ilosc razy zatrzymali sie dla nas.

7 maj 2000
Nocleg w samochodzie przy plazy. Przypomnialy mi sie czasy, kiedy przez pare tygodni w Stanach mieszkalismy w samochodzie. Poranna kapiel, arbuz na sniadanie i dalej przed siebie. Zajechalismy az do parku narodowego Laguna de Tacarigua. Kapiel w lagunie laczacej sie z oceanem. Pomimo wczorajszego doswiadczenia nie moglismy sie powstrzymac przed zabraniem na stopa kobiety z dwojka dzieci, a potem mlodego chlopaka. Z nim przejechalismy przez gory, przez park narodowy Guatopo. I na koncu, dalej przez gory i niezle krajobrazy z powrotem do Caracas prosto do naszej dzielnicy, Urbanizacion Miranda.

11 maj 2000
W koncu - dlugo oczekiwany dzien. Spedzilismy w Wenezueli ponad miesiac czekajac na ten dzien. Mamy aparat. Moj wspanialy, nowiutki Canon (EOS 300). Autentyczny cud sprawil, ze do nas dotarl. Zwykla poczta nie dostarczylaby go nigdy (poczta w Wenezueli nie dostarcza listow ani paczek na adres, trzeba miec skrytke pocztowa, albo wyslac przesylke DHL-em, albo inna prtywatna firma). Mamy szczescie, ze nasi przyjaciele tutaj maja rodzine pracujaca na poczcie. Trzy dni zajelo im odszukanie i odzyskanie naszej paczki, ale wszystko poszlo dobrze.
Ostatni wieczor spedzilismy z Evelin i Jurgenem. Mila wspolna kolacja.
Jutro w koncu ruszamy. Przez Gran Sabane - kierunek Brazylia!

12 maj 2000
Ciezko bylo rozstac sie z przyjemnym mieszkankiem Evi, w ktorym sedzilismy tyle czasu. Ostatnie sprawdzenie maila, pozegnalny list do Evi (ktora jeszcze nie wrocila z Europy), plecaki na plecy i w droge. Pieszo do autostrady. Tam dlugie dosyc czekanie (czyzbysmy wyszli z wprawy...?), ale jak to czesto bywa, okazalo sie, ze czekalismy po prostu na odpowiednia osobe. Mlody chlopak, niezlym terenowym samochodem, tez podroznik. Pokazal nam niesamowite zdjecia z wypraw w rozne zakatki Wenezueli. Podarowal nam kilka roznych kremow przeciwko komarom, podobno przydadza sie bardzo w brazylijskiej Amazonce. Jechalismy z nim az do wieczora, do miasta Piritu, gdzie spotkal sie ze swoja dziewczyna i gdzie zaprosil nas wszystkich do restauracji, a na koniec do letniego domku niedaleko morza. Czy mozna zlapac lepszego stopa?

13 maj 2000
Na pierwszego stopa czekalismy w okrutnym upale chyba ze dwie godziny. Potem juz poszlo gladko. Odbijamy troche zbaczajac z drogi, aby zobaczyc podobno niesamowita jaskinie - "Cueva de Guacharo". Wysadzeni w jenej wiosce, ciut zglodniali, przeszlismy kawalek wzdluz drogi. Po obu stronach drzewa mangowe, ale wszystkie nalezace chyba do kogos. Spytalismy w jednym domku, czy mozemy pare mang. Babcia nie tylko powiedziala przez okienko, ze mozemy tyle ile chcemymy, ale po chwili podala nam kawe, a potem jeszcze talerz ze swieza "aprepa" (placek z kaszki kukurydzianej) i serem. Pomyslala chyba, ze jak ktos zywi sie mangami prosto z drzewa to musi byc rzeczywiscie biedny i glodny. Tu spadnietymi mangami pozywia sie chodzaca na podworku kura.
Posiliwszy sie ruszylismy dalej, coraz mniejszymi, wezszymi drogami z coraz lepszymi widokami i pod wieczor dotarlismy do jaskini. I tu szok - okazuje sie, ze wstep kosztuje 10$ od osoby. Tylko z przewodnikiem. Dzis juz i tak za pozno. Straznik pokazal nam miejsce pod daszkiem, niedaleko wejscia do groty, gdzie mozemy sie przespac. Sprobujemy jakos wejsc w nocy. Poki co obejrzelismy wylot ptakow z jaskini. Wylatuja codziennie dokladnie o 6:50 wieczorem. Bardzej slyszelismy wlasciwie niz obejrzelismy, bo zdazylo sie juz zciemnic, ale sam halas robi wrazenie. Halas tysiecy ptakow wylatujacych razem z jaskini.

14 maj 2000
Czekajac az straznik nocny zasnie, rozlozylismy spiwory pod daszkiem i sami zasnelismy. Budzily nas pare razy glosy. Do straznika przyjechala dziewczyna, potem chyba znajomi. Dopiero jak przebudzilam sie znacznie pozniej, w srodku nocy, nie wiem o ktorej, wszystko ucichlo. Po cichu, z wylaczona latarka przedarlismy sie krzakami, aby nie bylo nas widac w swietle ksiezyca, do wejscia. Powoli, po omacku, wsrod glosow ciagle krzyczacych ptaszydel, przesuwalismy sie wglab groty. Dopiero jak zaszlismy odpowiednio daleko, wlaczylismy latarke. Jaskinia robi wrazenie. Przede wszystkim swoim ogromem. Tez halasem ptakow. I tez niesamowitymi formami skalnymi. Olbrzymiaste zwieszajace sie z sufitu stalaktyty, wyrastajace z ziemi stalagmity, ozdobne kolumny i inne dziwne formy. Po jakis 15 minutach marszu dotarlismy do miejsca, gdzie myslelismy, ze to koniec, juz mielismy zawrocic, gdy wzielam od Chopina latarke, aby przyjrzec sie dokladniej odjazdowym skalom i znalazlam waskie przejscie. Przecisnelismy sie i otworzyla sie przed nami kolejna olbrzymia komnata i korytarz dalej, dalej wglab. Tam nagla, bloga cisza. Zero ptakow. Poszlismy dalej korytarzem, ktory okazal sie znacznie dluzszy niz to co do tej pory przeszlismy, a formacje skalne coraz bardziej niesamowite. Warto bylo zboczyc z drogi, aby tu przyjechac, warto wstac w srodku nocy. Zaszlismy tak daleko jak sie dalo, nie zapuszczajac sie w boczne korytarze, ktorymi plynie rzeczka. Tez byloby ciekawie, tylko nie mielismy kaloszy, ani sprzetu do nurkowania.

Pospalismy rano dlugo odsypiajac ciekawa noc. Zanim ruszylismy dalej, przeszlam sie jeszcze kilometr przyjemna sciezka do wodospadu. Potem dalej na stopa i wieczorem wysiedlismy w Ciudad Guayana. Spimy dzis w parku a jutro juz prosto w strone Gran Sabany.

15 maj 2000
No to jestesmy juz na naszej trasie. Teraz juz prosciutka droga wenezuelska Gran Sabana na poludnie, do Brazyli. Jechalismy dzis powoli (z wyjatkiem jednego szalenca, ktory smigal jak samolot), glownie na pakach pickup`ow. Pare razy podroz przerywal nam deszcz. Poczatek pory mokrej. Deszcz tu ma taki zwyczaj, ze zrywa sie bardzo nagle, pada silnie i ulewnie, i rownie nagle znika, dajac pojawic sie palacemu sloncu i osuszyc to co zmoczyl, tylko po to, aby za jakis czas powrocic ulewnie znowu. Przeczekalismy pod roznymi daszkami kilka takich deszczy. Pod wieczor przeznaczenie - zatrzymaly sie nam trzy kobiety super samochodem i jedna z nich okazala sie byc wlascicielka ekologicznego campingu w El Dorado. Mamy gdzie spac.

16 maj 2000
Dosc szybko smignelismy przez Gran Sabane. Moze szybciej niz bysmy chcieli. Ale coz... takie stopy. A spedzilismy tyle czasu w Caracas i w ogole w tym kraju, ze chcielismy sie juz powaznie ruszyc. Jak chcielismy tak mamy. Dotarlismy na granice.

Wraz z kilometrami coraz lepsze stawaly sie widoki. Wjechalismy w gory, wylonily sie w oddali slynne "tepuis" (gory o plaskich szczytach). Wysadzeni zostalismy przy rzece z niewielkim wodospadem. Potem ze trzy kilometry pieszo, bo prawie zero ruchu. Ale co za zmiana perspektyy ze zmiana srodka lokomocji i tempa przemieszczania sie (z samochodu na nogi). Przestrzen. Prosta droga, w oddali tepuis, blizej skaly, czerwona ziemia, rosliny, rzeczki, indianska wioska. Dalej zabral nas szybkomknacy samochod prosto do Santa Elena. Zatrzymal sie dla nas na chwile przy jednym wodospadzie, kolo reszty tylko smignal (wady i zalety poruszania sie stopem...). Zobaczylismy w oddali slynna Roraima Tepui. Teraz nie mamy czasu i pieniedzy, aby sie tam wybrac, bo mozna tylko z indianskim przewodnikiem, wyprawa trwa od 5 do 7 dni i sporo kosztuje. Moze kiedys tu wrocimy. Poki co Orlando, nasz kierowca przywiozl nas do przygranicznego miasteczka Santa Elena i zaoferowal nocleg u swojej rodzinki, tuz pod brazylijska granica.


Brazylia

17 maj 2000
W koncu Brazylia!
Balismy sie troche, czy sprawdza nas na granicy po wenezuelskiej stronie i odkryja, ze przejechalismy przez ich kraj nie tylko bez wizy, ale i bez pieczatki wjazdowej. Okazalo sie, ze ani po jednej, ani po drugiej stronie nikt nie spytal nawet o dokumenty. Ale tym razem sami zglosilismy sie do biura po brazylijskiej stronie po pieczatke do paszportu. Tu okazalo sie, ze wszystkie nasze wysilki wlozone w zaszczepienie sie na zolta febre, oraz otrzymanie wizy (prawie 100 dolarow) okazaly sie bezcelowe. Pani wbila nam pieczatki nie pytajac ani o wize, ani o szczepionke. Ale wazne, ze jestesmy. I tym razem legalnie. Przez trzy miesiace mozemy podrozowac po tym przerazajaco olbrzymim kraju. Inna rzecz, ktora nas troche przeraza to jezyk. Portugalski niby podobny do hiszpanskiego, ale poki co nie rozumiemy wiele, tzn. prawie nic. Dobrze przynajmniej, ze oni rozumieja hiszpanski, ciekawe tylko czy wszedzie, czy tylko tu przy granicy. O.K. czas ruszac. Poki co jest tylko jedna droga na poludnie, potem zastanowimy sie co dalej.
Wieczor. Wioska, ktorej nie ma na naszej mapie, o nazwie Rorainopolis. Brazylia jak na razie jest bardzo w porzadku. Przyjemne stopy, mili ludzie, ladny jezyk (ktorego Chopin jest wielkim fanem). Na pace malej ciezarowki dojechalismy do najblizszego miasta, dwiescie pare kilometrow od granicy - Boa Vista, gdzie mieszka prawie polowa ludnosci stanu Roraima, jakies 150 tys. ludzi (jestesmy w najmniej zaludnionym stanie Brazyli). W Boa Vista sukces - zadzialala w bankomcie nasza karta, odrzucana przez wszystkie bankomaty w Wenezueli i udalo nam sie wyplacic kase. Obladowani Realami (tutejsza moneta) ruszylismy dalej, bo Boa Vista oprocz genialnych bankomatow niewiele ma chyba do zaoferowania. Czerwony pickup powiozl nas dalej i smignelismy przez krajobrazy przycmiewajace wiekszosc Wenezueli. Nasz kierowca zatrzymal sie na chwile, aby poobserwowac gigantycznego mrowkojada, wielkosci sporego cielaka, ktorego wypatrzyl w oddali. Dalej niebo zaczelo zmieniac kolor i jak przystalo na zaczynajaca sie pore mokra lunal deszcz. Szybko kurtki na siebie, worki na plecaki. Przekraczajac promem rzeke przesiedlismy sie do vana i dalej juz bylo sucho, na szczescie, bo ulewa dopiero sie rozkrecala. Juz po ciemku, w deszczu mknelismy dalej przez pare godzin nie wiedzac dokladnie dokad. Tyle, ze w strone Manaus. W ten sposob poznym wieczorem wysiedlismy w Rorainopolis.

18 maj 2000
Juz na drugiej polkuli! Po ponad poltora roku podrozy droga zawiodla nas w koncu na druga strone swiata. Przekroczylismy rownik sto pare kilometrow za Rorainopolis. Mielismy szczescie, ze na tej bardzo niewiele uczeszczanej drodze zatrzymala sie nam mala, sprawna ciezarowka i popedzila z nami prosto do Manaus. Powoli zaczyna docierac do nas jak olbrzymi jest ten kraj. Spedzilismy wiekszosc dnia w ciezarowce pokonujac okolo 500 km dzungli. Duza czesc drogi przez terytorium Indian, gdzie nie wolno sie zatrzymywac, ani wchodzic do lasu i gdzie budowa tej drogi okupiona byla zacieta walka pomiedzy Indianami a brazylijska armia. Dwustu zolnierzy padlo od zatrutych strzal, niestety straty po stronie Indian byly jeszcze wieksze, zginelo ponad polowe plemienia.
Po calym dniu ogladania drogi, dzungli i niesamowitych amazonskich krajobrazow dotarlismy wieczorem do Manaus - metropoli, gdzie mieszka wiekszosc mieszkancow stanu Amazonas. Za jednego Reala (ok.50 centow) kupilismy od babci na ulicy siatke malych, aromatycznych banankow i worek dziwnych, nowych owocow. Dzis nocleg w przykoscielnych budynkach w samym centrum miasta. Dostalismy salke z klimatyzacja. Jutro porozgladamy sie za lodka do Belem - Amazonka nad Atlantyk.

19 maj 2000
Tak jak kiedys w Stanach zrobilismy "train hopping" (wskakiwanie do pociagu), tak teraz, nie planujac zrobilismy "boat hopping", czyli na lodke, a raczej pasazerski statek. Oficjalne ceny zwalily nas z nog (100 dolarow na nas dwoje). Chcielismy pochodzic po porcie, pogadac z kapitanem, cos wynegocjowac. Do portu nie chcieli nas wpuscic, ale poinformowali nas odpowiedni ludzie, ze wlasciciele malych lodek kolo targu za Reala czy dwa zawioza nas bezposrednio na statek, gdzie bedziemy mogli pogadac z kapitanem. Tak tez zrobilismy. Poplynelismy, wsiedlismy na statek. Szukamy kapitana. Nie ma. Przybedzie przed odplynieciem, o piatej. O.K. Czekamy. Wlezlismy z dolnego, towarowego pokladu na srodkowy, osobowy. Przedarlismy sie z plecakami przez tlumy wiszacych tam hamakow i krecacych sie ludzi na tyl statku i czekamy. Okazuje sie, ze trzeba miec tu wlasny hamak. Sprzedaja ich tu pelno w miescie, ale nie chcemy kupowac tylko na jedna podroz. Znajdziemy jakies miejsce do rozlozenia sie w spiworach po prostu. Poki co obserwujemy zaladunek. Kilkunastych umiesnionych tragarzy przenosi nieskonczone ilosci workow pelnch orzechow brazylijskich na nasz statek. Niektore worki dziurawe, orzechy wysypuja sie i walaja po calej barce. Korzystamy. Chopin napelnia plastikowa siatke. Bedzie co robic podczas rejsu. Czekamy, czekamy. W pewnym momencie wyganiaja wszystkich lokalnych (tzn. nie-bialych) ze statku i sprawdzaja bilety. Nam nikt nie kaze opuscic pokladu, ani o bilet nie pyta. Skoro tak... Czekamy dalej. Powoli sie sciemnia. Koncza zaladunek. Odplywamy. Kuchnia zaczyna serwowac zupe z miecha. Jestesmy na statku. Plyniemy. Tak wszystko jakos po prostu bez naszego udzialu sie stalo. Tak widocznie mialo byc. Chopin znajduje nam genialna miejscowke na najwyzszym pokladzie. Zaciszne miejsce, daszek, prawie jak prywatna kabina. Przed nami pare dni rejsu.

20 maj 2000
Przyjemnie. Suniemy sobie powoli do przodu Amazonka. Rzeka jest potezna, brazowa i szeroka. Zielona linia brzegu jest zbyt oddalona, aby obserwowac dzungle. Obserwuje za to zmieniajace sie ciagle niebo, slonce, chmury i zmieniajace sie raz z niebem odcienie wody.

21 maj 2000
Nasza prywatna kabinka ma jedna wade - nie jest zamykana. Wczoraj wieczorem dwoch gosci z zalogi czailo sie na nasze zostawione tam plecaki. Oczywiscie tylko nasze duze, bo z malym z aparatem, filmami, dokumentami juz sie nie rozstaje. Mimo wszystko, znieslismy dzis plecaki na sam przod gornego pokladu, zeby miec na nie oko. Spedzamy milo czas ogladajac zmieniajace sie wbrew pozorom krajobrazy oraz zaprzyjazniajac sie ze spolpasazerami. Najbardziej z mieszkajaca w kabinie za restauracyjka rodzinka z dwiema dziewczynkami. Bylo pare przystankow. Wczoraj w jakims miasteczku na wyladunek towaru, dzisiaj w Santarem. Brazylijczycy sa bardzo w porzadku, zawsze pogodni, wyluzowani. Wieczorem na gornym pokladzie impreza. Muzyka, tance, zonglowanie.

22maj 2000
Zrobilo sie naprawde ciekawie. Nie wiem, czy plyniemy jakimis bocznymi kanalami, czy to Amazonka tak sie zwezila, tak ze jestesmy blisko jednego i drugiego brzegu. Mijamy zagubione w dzungli malenkie wioski, choc czesciej pojedyncze chatki na brzegu. Wypatrzywszy z daleka nasz statek, wyplywaja nam na spotkanie mieszkancy tych chatek, w swoich malutkich drewnianych lodkach, a niektorzy pasazerowie rzucaja im od czasu do czasu koszulki, czy inne rzeczy w plastikowych siatkach. Podplywaja przewaznie kobiety z kilkorgiem polnagich dzieciaczkow w lodce, albo same dzieci, te ktore nauczyly sie juz wioslowac. Jest na co popatrzec. Dzieciaki sa niesamowicie sprawne. Dwoch siedmioletnichchlopczykow wioslujac zawziecie podplywa do lewego boku naszego statku, zarzucaja specjalny hak i przymocowuja lina swoja lodke. Lodke z kilkoma mlodymi kokosami, koszem zielonych bananow i dwoma sloikami "palmitos" (marynowane serca palmy). Przyplyneli sprzedawac. Kupujemy od nich kokosa i "palmitos". Przeplynaszy z nami spory kawalek malcy powoli pozbywaja sie za grosze reszty kokosow i odczepiaja sie od statku. Spotykamy potem jeszcze troche takich sprzedawcow. "Palmitos" przydaja sie na kolacje, bo karmia nas tu podle. Kuchnia ciezko miesna, nam pozostaje sam ryz z makaronem, bez zadnego sosu nawet, bo wszystko z miechem.

23 maj 2000
Ostatni poranek na statku. Ostatnie podziwianie znowu ogromnie szerokiej Amazonki. W koncu wyrasta na horyzoncie betonowe skupisko wiezowcow i kolo poludnia przybywamy do Belem. Zegnamy sie z nasza zaprzyjazniona rodzinka, z mlodym zonglerem z Chile, z dwoma Szwajcarkami, ze sklepikarzem i z reszta zalogi, i schodzimy na lad. Belem. Idac wzdluz wody, mijajac port i przystan dochodzimy do targu na starowce - "Mercado Ver o Peso". Targ jest niesamowity. Takiej ilosci i tak tanich owocow dawno juz nie widzielismy. Na poczatek kupujemy i zjadamy na miejscu trzy male, slodkie papajki za pol Reala (25 Centow). Mozna tu kupic wzystko. Oprocz owocow i warzyw sa tez intrygujace stoiska z tysiacem przeroznych ziol, przypraw, buteleczek z naturalnymi plynami na kazdego rodzaju chorobe, na potencje, na szczescie. Udaje nam sie zostawic plecaki w bezpiecznym miejscu i idziemy pozwiedzac miasto. Starowka, fort, biedna, zaniedbana czesc miasta nad brzegiem, gdzie przyplywaja lodzie z rybami i krewetkami. Co za kontrast z nowoczesnymi, bogatymi dzielnicami. W parku niedaleko teatru kolonia lokalnych i bialych hippisow. Lazac ulicami trafiamy na nowootwarta wegetarianska (okazuje sie, ze nawet weganska) restauracyjke. Normalnie nie jadamy w restauracjach, ale takie trzeba popierac, tym bardziej ze wlascicielka oferuje nam promocyjna znizke, wiec wydajemy piec dolarow na nas dwoje i mamy uczte. Super weganski bufet. Potem jeszcze znajdujemy tani internet i nic nam juz wiecej nie trzeba. No, moze jeszcze jakis spokojny nocleg, ktory znajdujemy w bydyneczku policji i Gwardi Narodowej zarazem, na pustym, nieuzywanym pietrze.

24 maj 2000
Rano super owocowe zakupy na targu i z plecakami juz ruszylismy pieszo przez miasto. Zobaczyc jeszcze pare rzeczy zanim stad wyjedziemy. najpierw Basilica de NS de Nazare z cudowna figurka Dziewicy. Potem muzeum Emilio Godeli z ZOO i ekspozycja na temat Amazonki, jej mieszkancow, roslin i zwierzat. Pobawiwszy sie turystow ruszylismy dalej. Autobusem na obrzeza miasta, dalej stopem. W strone Sao Luis. Znowu niedocenilismy dystansow w tym kraju. Chopin dzis rano:
- Ile do tego Sao Luis? Z 300 km bedzie, co?
- Jakie 300? 500 jak nic. - odpowiadam.
Po paru godzinach jazdy trzema roznymi stopami dojezdzamy wieczorem do rozdroza i znaku oznajmiajacego, ze do Sao Luis jeszcze 648 km.

25 maj 2000
Przespalismy sie pod daszkiem jakiegos domu w budowie niedaleko drogi. Tu daszek jest niezbedny, bo wsrod upalow spada co jakis czas przynajmniej raz dziennie nagly, ulewny deszcz. Teraz dalej stopem. Troche ciezko tu idzie. Bardzo maly ruch, glownie ciezarowki, ktore nie chca sie zatrzymywac. Przejechalismy kilkoma stopami po kawalku i siedzimy teraz na pustej drodze, i roztapiajac sie z goraca czekamy.

26 maj 2000
Nie spodziewalismy sie, ze dotarcie do Sao Luis zajmie nam tyle czasu. Przybylismy dopiero na trzeci dzien drogi, dosc pozno wieczorem i tylko dzieki naszemu szczesciu. Idac po poludniu droga wykonczeni i spoceni, i nic nie mogac zatrzymac, patrzymy, podjezdza policyjny samochod. Czy chce nam sprawdzic paszporty, czy co? Wysiada usmiechniety, starszy policjant. Otwiera drzwi wozu i bagaznik na nasze plecaki. "Wsiadajcie". Okazuje sie, ze nasz widok przypomnial mu stare czasy, kiedy w latach szescdziesiatych byl hippisem. Pyta czy mamy szczescie. Zgodnie potwierdzamy. "Zobaczymy" - daje gazu, dogania i zatrzymuje jadacy przed nami samochod. Nie klamalismy z tym szczesciem. Samochod jedzie prosto do Sao Luis, a kierowca oczywiscie, zrobi panu policjantowi przysluge i zabierze jego przyjaciol z Europy. Nowy kierowca okazal sie jednym z najgorszych z jakimi zdarzylo sie nam jechac, zaliczajac kazda dziure w jezdni. W niektorych miejscach wiecej tu dziur niz samej jezdni. Ale niewazne, w koncu, mijajac biedne przydrozne wioski z domkami z ziemi i palmowych lisci, i obskurne przydrozne miasteczka, wieczorem dotarlismy do Sao Luis. Wyjechali po nas nasi servasowi hosci, ktorzy mieszkaja 15 km. od centrum, tuz przy plazy.

27 maj 2000
Dzien w historycznym Sao Luis, na slynnej starowce. Polazilismy po zabytkowych uliczkach, ogladajac kolonialne budynki pokryte kafelkami, z ktorych slynie to miasto. Jedyne miasto w Brazyli zalozone przez Francuzow, ktorzy dosc szybko zostali wyparci przez Portugalczykow. Srarowka niezla, tylko wiekszosc budynkow w oplakanym stanie, z odpadnietymi kafelkami, w ktorych zyja ludzie zbyt biedni, aby moc je odnowic.

29 maj 2000
Marluce z Manfredem odwiezli nas z rana na droge. Byc moze spotkamy sie z nimi w Australi, bo tam sie niedlugo przeprowadzaja. Ruszamy w strone Fortalezy. Najpierw okrutnych pare godzin droga z Sao Luis dojezdzajaca do drogi na Teresina. Gorszej drogi chyba nie wiedzielismy, tylu i tak glebokich dziur jeszcze nie przezylismy. Nasz kierowca przed rozstaniem sie z nami zaserwowal nam zimne napoje i dluga goraca przemowe polityczna, z ktorej zrozumielsmy (przy naszym skromnym portugalskim), ze rzad i politycy tylko kradna, ze demokracja w Brazyli jest fikcja, czego rezultatem sa miedzy innymi takie drogi.
Dalej, na troche lepszej juz drodze zatrzymal nam sie po raz pierwszy w tym kraju wielki TIR. Gosc z kobieta. Obszerna, przyjemna kabina pomiescila nas wszystkich i jechalismy, az do pozna w nocy.

30 maj 2000
Co za okrutna czesc swiata na jezdzenie stopem. W Amazoni bez problemu, tutaj strasznie ciezko kogos zatrzymac. W rezultacie wiekszosc dnia w palacym upale zajelo nam samo tylko dotarcie kilkudziesieciu kilometrow do Teresina, a potem wydostanie sie na druga strone miasta na droge wyjazdowa. Tam, na krawedzi zmroku zatrzymala sie nam mala ciezarowka z otwarta paka jadaca do Piripiri, tam gdzie chcemy dojechac, aby zobaczyc po drodze park narodowy Sete Cidades (Siedem Miast). Przez chwile jechalismy przyjemnie. Potem zaczelo blyskac. Potem lunelo. Lunelo tak, jak jeszcze nigdy. Ani ped ciezarowki, ani kurtki, ani worki na plecaki nam nie pomogly. Gdy w koncu zatrzymalismy sie na stacji benzynowej pod dachem bylismy przemoknieci. Tu kierowca zarzadzil nocleg. Pod specjalnym dachem, gdzie nocuja ciezarowki oraz ich kierowcy w rozwieszonych na noc hamakach. Przebralismy sie w suche rzeczy, mokre rozwiesilismy na sznurku i rozlozylismy spiwory (przezornie trzymane wewnatrz plecaka w workach) na pace ciezarowki. Spedzimy tu sucha noc pod dachem a jutro moze rzeczy przeschna. Jak dobrze bedzie obudzic sie rano i nie wychodzic na stopa, tylko jechac dalej tym, na ktorym spedzimy noc.

31 maj 2000
Dzis poszlo wszystko sprawniej. Ciezarowka, na ktorej spalismy powoli, z dlugimi przystankami na sniadanie, na drobne naprawy, na prysznic, a czasem nie wiadomo na co, w koncu zawiozla nas pod sama brame wjazdowa do parku Siemiu Miast. Zaplacilismy po 3 Reale za wstep, ale nie dalismy sie wrobic w zaplacenie 20 Reali za 'obowiazkowego" przewodnika. Usilowano nam wmowic, ze bez przewodnika nie mozna. Udowodnilismy, ze mozna. Po prostu poszlismy. "Siedem Miast" to w rzeczywistosci rozne, dziwne zgrupowania skal, na temat ktorych rozni badacze snuli rozne teorie. Czy to pozostalosci po cywilizacjach sprzed wielu milionow lat? Czy dawne "miasta" kontrolowane przez UFO? Ktoz to wie...? W kazdym razie skaly sa interesujace, niektore o przedziwnych powierzchniach, cos jak gigantyczna skorupa zolwia. Polazilismy przez pare godzin wsrod tajemniczych formacji, jaskin, zakamarkow. Chcielismy tu gdzies sie przespac, ale natknelismy sie na parkowego jeepa, ktory jezdzil i chyba nas szukal, bo park juz sie zamykal, i zabral nas do miejsca, gdzie specjalny autobus zabiera pracownikow parku do pobliskiego miasteczka Piripiri.

¬ródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto klikn±ć

1


w Foto
Autostopem w ¶wiat
WARTO ZOBACZYĆ

Dni Karaibskie
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Islandia: Syduzi 2004 # 3
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ¦wiatPodróży.pl